

Nawiasem Pisząc
Dla dobra dzieci
Barbara Nowacka bierze się za reformę oświaty i edukacji. I tak się za to zabiera, że niedługo tej oświaty i edukacji w ogóle nie będzie. Jakoś dwa lata temu temu Sylwia Spurek wyznała na swoich mediach społecznościowych, że marzy o ministrze rolnictwa, która zlikwiduje rolnictwo. Teraz mamy ministrę edukacji, która likwiduje edukację. I najważniejszą dla niej sprawą jest, żeby tytułować ją „ministrą”, a nie „panią minister”. Ja nawet nie będę się starała – wcześniejszych ministrowych feminatywów użyłam tylko po to, żeby jak najlepiej przytoczyć cytat. FB jednak cały czas mi podkreśla na czerwono ową „ministrę”, więc pretensje proszę zgłaszać do Cukierberga.

Idzie nowe… Czy lepsze?
Cała sytuacja mnie trochę śmieszy, a trochę martwi. Śmieszy, bo przecież przez ostatnie osiem lat, to lewica głównie gardłowała, że za dużo jest religii w szkołach, powinno jej wcale nie być, a zamiast tego więcej… fizyki, chemii, biologii, geografii, historii i polskiego. Pani Nowacka jednak podzieliła się w mediach swoim nowym pomysłem i zapowiedziała, że ucinamy… fizykę, chemię, biologię, geografię, historię i język polski. Ogólnie wszystkie najważniejsze przedmioty. Co jeszcze ciekawego? Po feriach zimowych ma nie być już prac domowych. Znaczy do końca nie wiadomo, czy mają je znieść w ogóle, czy tylko mocno ograniczyć, ale takie pomysły chodzą im po głowach. Aha, i mają zostać zniesione oceny z takich przedmiotów, jak plastyka, muzyka czy w-f. Tutaj wkrada się jednak pewna niekonsekwencja, bo z drugiej strony pojawiają się głosy, że z tych przedmiotów powinno być więcej godzin lekcyjnych. Oczywiście, „Historia i Teraźniejszość” też ma od przyszłego roku szkolnego iść do lamusa. Nie wiem, jak to w końcu będzie z tym tęczowym paskiem na świadectwach, ale wcale bym się nie zdziwiła, gdyby faktycznie zaczęli kombinować, jak ten chory pomysł wcielić w życie. Martwi, bo chodzi jednak o najmłodszych ludzi, których najłatwiej jest ogłupić…
Rewolucyjne pomysły
Pozwolę sobie odnieść się do pomysłów pani minister (sorry, Baśka, musiałam!). Przede wszystkim, o ile zmniejszyć? Dlaczego zmniejszyć? Po co? Ja na przykład nie jestem wielką zwolenniczką religii w szkołach – uważam, że dzieci i młodzież wywodzące się z wierzących rodzin mogą spokojnie takie nauki pobierać w kościołach albo szkołach parafialnych – na przykład w ramach Mszy Świętej, które dla najmłodszych dzieci są zwyczajnie nudne i bardzo często głośnym płaczem albo marudzeniem manifestują, że wcale nie chcą tam być. Ośmielę się jednak wtrącić swoje parę zdań, co do planowanych zmian. Media podają dwa różne rozwiązania, więc nie do końca wiem, czy chodzi o zmniejszenie zakresu materiału, obcięcie godzin lekcyjnych, czy jedno i drugie. Mogę jednak tutaj opisać, jak u mnie wyglądały lekcje historii. W podstawówce zaczynaliśmy oczywiście od starożytnej Grecji i Rzymu. W gimnazjum – to samo powtarzanie materiału. W liceum? Od początku. Pod koniec szkoły średniej już tak pędziliśmy z materiałem, żeby zdążyć, że II wojnę światową i okres PRL-u przelecieliśmy po łebkach. Wiedzę z tych dwóch okresów w lwiej części zdobywałam sama, bo zwyczajnie się tym interesuję. Ale już fizyka i chemia nie należały do moich ulubionych przedmiotów, więc jeśli w tych przedmiotach mam jakieś zaległości, to już ich nie nadrobiłam.
Niepotrzebne zmiany
Z tego samego powodu niespecjalnie podoba mi się pomysł likwidowania „Historii i Teraźniejszości”. Zgadzam się, że podręcznik Wojciecha Roszkowskiego był mocno tendencyjny i w wielu kwestiach wręcz indoktrynujący. Niemniej jednak wiedzę o naszej historii XX w. osobiście uważam za niezwykle ważną, a prawdą jest fakt, że na zwykłych lekcjach historii zwyczajnie nie zdążyliśmy tego przerobić – mimo że mieliśmy naprawdę świetnego nauczyciela, pełnego entuzjazmu i pasji. Ten człowiek po prostu uwielbiał uczyć. Ale co z tego, skoro czasu nie starczało? Uważam, że przedmiot, jako taki, powinien zostać zachowany, a jeżeli komuś nie pasuje podręcznik, to przecież można wprowadzić nowy. Pozbawiony wszelkiej ideologii, poglądów czy właśnie indoktrynacji. Podobno zrobiliście już to z mediami publicznymi, prawda? Inna sprawa, że zamieniliście jedną propagandę na inną, więc mam duże obawy, że z podręcznikiem by było to samo. To przecież już w nowej, odświeżonej i odpolitycznionej TVP pewien bezstronny dziennikarz wprost powiedział, że ma nadzieję, że aborcja będzie w Polsce legalna, a w telewizyjnej śniadaniówce dwóch gejów, znanych tylko i wyłącznie z tego, że są gejami, radośnie obwieściło, że „6 stycznia skończyła się w TVP homofobia”. To tyle, jeśli chodzi o to odpolitycznienie i niezależność…
Znęcamy się nad uczniami?
Idźmy dalej – zadania domowe. Za moich szkolnych czasów wiedzę na lekcjach się zdobywało, a przy odrabianiu zadań domowych – utrwalało. Temu służą prace domowe. Zgadzam się, że nauczyciel nie powinien zwalać na uczniów nie wiadomo ile zadań do odrobienia, ale chodziło jednak o to, żeby taki dzieciak/nastolatek przysiadł na tyłku i spróbował przyswoić wiedzę. Dostrzegam również problemy, wynikające z tego, że uczeń nie zrozumiał materiału, a rodziców niekoniecznie stać na korepetycje. Ale czy rozwiązaniem tej bolączki ma być brak zadań domowych? Serio? Przecież, jeśli taki uczeń ma dane lekcje dwa razy w tygodniu, to zdąży zapomnieć, czego go nauczyciel próbował nauczyć. A po weekendzie? Nie ma opcji. Od tego są właśnie zadania domowe. Jestem niemal pewna, że nauczyciele znajdą też na to sposób. Na przykład na każdej lekcji będą robili kartkówki, które – jeszcze – będą oceniane. Nie wiem więc, czy to jest najlepszy sposób na zrobienie ze szkoły „lepszego i przyjaznego miejsca”. Inna sprawa, że wcale mnie takie pomysły nie dziwią, od kiedy – parę lat temu – przeczytałam artykuł, że uczniowie są zasypywani lekturami, bo muszą ich przeczytać aż… siedem. Tak, był taki artykuł w Wybiórczej. Dokładnie było opisane, jak zamęczamy dzieci tymi siedmioma książkami w roku. Być może mnie jest łatwo mówić, bo lubiłam czytać, więc te obowiązkowe lektury nie robiły mi większego problemu. Ale na przykład zmierzenie się z opowieścią Ernesta Hemingwaya: „Stary człowiek i morze” było dla mnie bardzo trudne. Przeczytałam, ale niewiele z tej książki wyciągnęłam. Prawdopodobnie nie byłam wtedy jeszcze na tyle dojrzała. Ale ciągle czytam dużo i niedługo będę chciała znowu wrócić do Hemingwaya, bo z biegiem lat troszkę jednak wydoroślałam.
Panie i Panowie, wjeżdżamy taranem
Mowa była jeszcze o „uwspółcześnieniu lektur”, ale nie znajduję tutaj żadnych konkretów. Jakie uwspółcześnienie? Duża część tych lektur naprawdę jest ponadczasowa. Począwszy od Mickiewicza, przez Sienkiewicza, aż do „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa (uwielbiam!). Jak oni je chcą uwspółcześniać? Na co wymienią powieści wspomnianych przeze mnie autorów? Chciałabym znać konkrety, bo już trochę poznałam się na lewicy, więc mnie takie pomysły mocno niepokoją. Pamiętam, że wprowadzali pierwszą część sagi o Harrym Potterze jako lekturę, ale do dziś nie jestem przekonana, czy to dobry pomysł. Przede wszystkim, nie wiem w miejsce jakieś książki została wciągnięta. Czy w ramach tego „uwspółcześnienia” dzieciaki będą musiały przeczytać całą sagę o młodym czarodzieju? Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic do książek o Potterze, sama się zaczytywałam za dzieciaka, ale czy naprawdę jest to książka nadająca się na lekturę szkolną? Znam argumenty o „sile przyjaźni”, jaka jest przedstawiana w tych powieściach, ale czy np. „Dzieci z Bullerbyn” też nie niosą podobnego przesłania? Osobiście uważam, że saga HP jest warta przeczytania, zwłaszcza przez dzieciaki, ale czy nadaje się na lekturę? Tu mam swoje własne, subiektywne (podkreślam) wątpliwości.
Zabierzmy nauczycielom narzędzia
Przejdźmy teraz do pomysłu braku ocen z plastyki, muzyki i w-fu. Ja się zgadzam, że to niekoniecznie są najważniejsze przedmioty na świecie i nie uważam, żeby było zasadne robić uczniowi problemy z przejściem do następnej klasy w przypadku tych akurat przedmiotów. Myślę jednak, że tutaj ważne jest podejście nauczyciela, który powinien oceniać nie talent, ale starania ucznia. Czy takie dziecko faktycznie poświęciło czas na namalowanie obrazka, czy oddaje prace w terminie, i tak dalej. Jak – w sytuacji braku ocen – nauczyciel plastyki ma rozróżnić ucznia, który przygotował mu obrazek w terminie i widać, że sam do tego przysiadł, od takiego, który oddał mu pracę dwa tygodnie po terminie, a narysował ją sobie na kolanie na przerwie przed lekcją. No, ludzie… Powiem Wam coś o sobie, żeby zobrazować przykład. Ja mam dystrofię mięśniową – wtedy o tym nie wiedziałam, ale prawdopodobnie skutkowało to niższymi wynikami w skokach czy rzutach. Jednak moja nauczycielka od w-fu w szkole podstawowej pochwaliła mnie przed całą klasą, bo widziała, że się starałam. I to było dla niej najważniejsze. Doceniała wysiłek i trud. A ja, dzięki jej wsparciu, osiągałam coraz lepsze wyniki nawet – w znienawidzonym przez siebie – skoku wzwyż. I na koniec podstawówki miałam szóstkę w z w-fu, mimo że byłam wtedy naprawdę chucherkiem. Dlatego uważam, że nauczyciele z plastyki, muzyki, w-fu powinni mieć możliwość oceny swoich uczniów, ale powinni brać pod uwagę przede wszystkim zaangażowanie, motywację i starania, a nie tylko sam talent. Ja przynajmniej takich nauczycieli – od tych konkretnych przedmiotów – miałam. Wszyscy inni uważali, że ich przedmiot jest najważniejszy. Ale akurat plastyka, muzyka czy w-f była okazją do podreperowania sobie średniej, bo akurat nauczyciele, których ja spotkałam w większości doceniali po prostu wysiłek i starania.
Uczmy podstawy
Na zakończenie chciałabym przypomnieć pani minister, że w liceum można już sobie wybrać profil. Czy to humanistyczny, czy językowy, czy matematyczny, czy nawet fizyczno-chemiczny. I wtedy, jak taki młody człowiek zda do odpowiedniego liceum i na odpowiedni profil, to niektórych przedmiotów ma więcej, a niektórych mniej. Dlatego mnie się wydaje, że w szkole podstawowej powinno się uczyć podstawowych rzeczy. Co prawda, dla wielu jest to kwestia nie do przeskoczenia, bo nie wiedzą, na przykład, ile jest płci. Ale może właśnie dlatego na tej podstawowej nauce powinniśmy się skupić? Chociaż mam wrażenie, że pani Barbarze o coś innego chodzi. I może mieć to związek z penalizacją mowy nienawiści i zrobieniu ze szkół narzędzi propagandowych.
A może po prostu liczy na coraz głupszych obywateli, bo wiadomo – im głupsi, tym chętniej na nią zagłosują.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
HBO zrobi to lepiej!

Uśmiechnięty koleś na zdjęciu to Paapa Essiedu i jest brytyjskim aktorem. I w sumie nic złego mi nie zrobił, do butów mi nie nasrał (ani nie nasikał, co w przypadku mojego Pirata nie jest już takie pewne, ale mimo wszystko wciąż go lubię). Nie pasuje mi jedynie rola, którą otrzymał – ciągle nie mogę się doczytać, czy to już oficjalna informacja, ale media rozpisują się, że to jest już praktycznie finalizacja umowy. A dlaczego mi nie pasuje? Bo ma zagrać Severusa Snape’a – człowieka o ziemistej cerze, dużym, haczykowatym nosie i długimi, tłustymi włosami. Oczywiście, mowa tu o serialu o Harrym Potterze tworzonym przez HBO. Ponieważ to właśnie HBO będzie odpowiedzialna za wspomniany serial, który – rzekomo – miał być super wierny oryginałowi. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego ludzie uparli się uczyć na własnych błędach, a nie na cudzych, bo jestem pewna, że HBO doskonale wiedziało o ostatnich porażkach Disneya, ale mimo wszystko postanowili spróbować po swojemu. I – oczywiście – oczekują innego zakończenia, bo oni to zrobią lepiej, wiadomo.
Inkluzywna zmiana w wyglądzie kluczowej postaci
Cóż, postać Severusa Snape’a ma olbrzymie znaczenie dla całego uniwersum HP. To był facet, który miał bezpośredni wpływ na losy Harry’ego, ale również na jego wykształcenie i późniejsze decyzje. Ogólnie cała saga o Harrym potoczyłaby się pewnie zupełnie inaczej, gdyby nie on. Podkreślam – facet o ziemistej cerze, dużym, haczykowatym nosie i czarnych, długich, przetłuszczających się włosach. W jego role fenomenalnie wcielił się ś.p. Alan Rickman i chyba wszyscy spodziewali się, że wybór aktora, który aż tak chwyci serca fanów całej sagi, będzie baaaaaardzo trudny. Dlatego podejrzewam, że twórcy serialu o HP poszli na łatwiznę i wcisnęli tę inkluzywność akurat w tę postać. Niestety dla nich – jest ona jedną z najbardziej kluczowych. Pana Essiedu kompletnie nie kojarzę (na „Filmwebie” szybko sprawdziłam, czy widziałam jakieś filmy z jego udziałem – owszem, widziałam, ale kompletnie faceta nie pamiętam – i możliwe, że wcale nie dlatego, że był taki sztywny i grać nie umiał, bardzo możliwe, że były to po prostu mniejsze role), więc nie chcę oceniać jego aktorskich umiejętności, ale… nie pasuje do tej roli. Zwyczajnie. Bo do tej pory aktor musiał, poza odgrywaniem danej postaci, jeszcze być do niej podobny, a tej kwestii już Essedu nie przeskoczy, obojętnie jakby się starał. Teraz już nie musi – dlatego zastanawiam się, czy nie powinniśmy ogólnie charakteryzacji wyrzucić w diabły, bo na cholerę Frodo miał być niski i mieć owłosione nogi, skoro Elijah Wood tak dobrze odegrał tę postać?
To tylko wygląd!
Przede wszystkim – wygląd Severusa Snape’a ma ogromne znaczenie w uniwersum HP. I pojawiła się teza, bardzo żywa wśród fanów tego uniwersum, że wygląd Snape’a był zwyczajnie konsekwencją jego wcześniejszych decyzji, z którymi później nie umiał się pogodzić i miał z tego powodu olbrzymie wyrzuty sumienia. Ponieważ – i tutaj od razu napiszę wielkie „ALERT”, bo będę spoilerowała – doprowadził do śmierci kobiety, którą kochał, a która była matką Harry’ego. To było zresztą świetnie napisane w książce, ponieważ Snape samego chłopaka nienawidzi z powodu jego fizycznego i charakterologicznego podobieństwa do swojego ojca (a jego Snape szczerze nienawidził), ale jednocześnie wie, że musi się o jego życie troszczyć. Z powodu tych wyrzutów sumienia zwierzał się potem Dumbledore’owi; z tego samego powodu zdecydował się potem pracować dla niego i zostać podwójnym szpiegiem. A co ma wygląd do charakteru czy decyzji podejmowanych przez samą tę postać? Wbrew pozorom, ten wygląd miał właśnie ogromne znaczenie. Wygląd Snape’a dokładnie odzwierciedlał jego charakter. I nie dlatego, że skoro był zły, to był brzydki, bo akurat w tego typu stereotypy J. K. Rowling nie wpadała podczas pisania swojej książki. Ziemista cera świadczyła o zmęczeniu życiem i noszeniem na barkach ogromnego krzyża; zaś przetłuszczające się włosy – albo o depresji, albo o karaniu własnego ciała za to, co ten człowiek uczynił w przeszłości. W książce o HP było to wspomniane bardziej między wierszami, ale taka opinia naprawdę jest bardzo żywa wśród fanów HP. I z tego prostego powodu uważam, że ten serial będzie finansową klapą, podobnie jak wiele innych produkcji Disneya, o czym wspominałam wcześniej. Bo HBO celuje właśnie w fanów Pottera.
Niektórych rzeczy się nie przeskoczy
A fani HP niekoniecznie mogą dobrze przyjąć fakt, że ikoniczną i niezwykle ważną dla całej fabuły postać, którą już sobie dokładnie – ze WSZYSTKIMI cechami – wyobrazili, zagra aktor kompletnie do niej niepodobny. Na domiar złego wcześniej już powstała seria filmów, w których dokładnie odzwierciedlony fizycznie facet, wszedł w tę postać tak bardzo, że naprawdę ciężko będzie znaleźć następcę. Podejrzewam, że przez dekady po jego śmierci będzie najlepszym Severusem Snape’em, ale twórcy HP uznali, że dadzą radę, nawet z aktorem kompletnie niepodobnym do odgrywanej postaci. Powodzenia życzę, ale nie wierzę w to. I nie chcę tutaj atakować bezpośrednio aktora, bo on po prostu przyjmuje rolę, jaką mu się proponuje. Chociaż warto pamiętać, że występował on również w serialu „Anna Boleyn”, gdzie wcielał się w role brata głównej bohaterki, więc podejrzewam, że będzie umiał atakować w fanów HP tolerancyjnym i antyrasistowskim mieczem. Wcale jednak nie twierdzę, że to słaby aktor. Ale jeśli nie ma fizycznego podobieństwa w ekranizacji powieści, która tak bardzo przyjęła się wśród czytelników, to niektórych rzeczy się nie przeskoczy. Ten facet może to odegrać bardzo dobrze – z właściwą mimiką twarzy, grymasami, głosem, przedstawianiem emocji – ale nie będzie Severusem Snape’em. Tak dla przykładu – czy Ibris Elda jest słabym aktorem? Nie, wręcz przeciwnie. Czy udźwignął rolę Rolanda w „Mroczej Wieży”? Nie, bo ta postać była bardzo dokładnie opisana w sadze Stephena Kinga, w której (swoją drogą) było naprawdę wiele wątków dotyczących dyskryminacji czarnoskórych. I z których jednoznacznie wynikało, że Roland jest biały. I naprawdę, w tym momencie wystarczyło po prostu odnieść się do fabuły, a nie wprowadzać „inkluzywność” tylko po to, żeby się rasa nie zgadzała. Można było z tego spokojnie stworzyć antyrasistowski film, ale twórcy woleli być sprytniejsi od autora.
Nietrafione argumenty
Pojawiają się argumenty, że przecież Rudego w „Skazanych na Shawshank” zagrał Morgan Freeman, który teoretycznie grał tam rudego Irlandczyka. A skoro rudy, to wiadomo, że biały. Tyle tylko, że po pierwsze – rasa czy pochodzenie Rudego nie miało żadnego wpływu na jego charakter i późniejsze decyzje. Jeśli dobrze pamiętam, S. King wspomniał o tym w książce tylko raz (mogę się mylić, bo czytałam ładnych parę lat temu). Po drugie – to nie była ekranizacja kierowana typowo do fanów Stephena Kinga. Mam wrażenie, że w Polsce ten film spowodował, że ludzie dopiero zaczęli sięgać po powieści amerykańskiego pisarza. Czym innym jest, kiedy próbuje się ingerować w pewne uniwersum – a takim niewątpliwie jest świat stworzony przez J. K. Rowling. To jest naprawdę świat stworzony na miarę, chociażby, „Gwiezdnych Wojen”. I nie mówię tu o fabule, ale o popularności. To jest naprawdę olbrzymia liczba ludzi (do których się zaliczam, bo lata wybicia się HP przypadały na moje dzieciństwo, więc również czytałam). W przypadku „Skazanych…” mamy do czynienia z jedną powieścią, której rasa czy pochodzenia raczej nie miały znaczenia dla jego późniejszych decyzji. I o której pochodzeniu czy rasie było wspomniane w książce chyba tylko raz. Widzom pozostało więc jedynie dziwić się, dlaczego do czarnoskórego gościa, inni zwracają się ksywą „Red”. To wszystko. To naprawdę co innego niż siłowa ingerencja w wygląd fizyczny jednej z najważniejszych postaci w uniwersum HP. W którym utarło się już przekonanie, że jej wygląd jest konsekwencją jej wcześniejszych wyborów.
Nie ten wiek…
Dlatego proponuję HBO, żeby nie szli szlakami utartymi przez Disney. Tam notują klapę za klapą. Finansową, rzecz jasna, to ich boli najbardziej. I stworzyli ileś tam filmów, które obrzydziły Marvela miłośnikom Marvela, „Gwiezdne Wojny” miłośnikom tychże, a disneyowskie bajki ludziom, którzy albo wybrali się na seans z dziećmi, albo sami chcieli się cofnąć do lat młodości. Cóż, argument Disney’a jest taki, że ci wszyscy ludzie są rasistami i mają problem z czarnoskórymi aktorami na ekranie. Nie muszę chyba dodawać, że nie wzbudziło to powszechnego aplauzu i że coraz częściej mówi się o polityce poprawności politycznej wprowadzanej na siłę do filmów. HBO wyszło z założenia, że to nie jest najrozsądniejszy argument. Niechęć fanów tłumaczą więc tym, że Snape na początku całej sagi miał 31 lat, a że aktor ma 34, więc wiadomo, co im się nie zgadza, bo przecież każdy potrafi wyłapać od razu tę trzyletnią różnicę. U aktora, który ma niewiele po trzydziestce. Powszechnie wiadomo, że to pierwsza rzecz, na którą zwraca się uwagę. I dlatego wiek 55 lat u Alana Rickmana, który tyle właśnie miał lat, kiedy wcielał się po raz pierwszy w rolę Snape’a w filmach, jakoś nikogo nie raził. Razi dopiero teraz, kiedy ma się w niego wcielić trzy lata starszy aktor. Wiadomo. Kolor skóry już nie razi (wiem, że to brzmi źle, bo kto z nas ma wpływ na swój kolor skóry, ale chodzi mi o kontekst), bo wiadomo, że jak w postać faceta z tłustymi włosami, o haczykowatym, dużym nosie i ziemistej, zaniedbanej cerze może się automatycznie kojarzyć z białą rasą? Nie, widzowie wyłapują trzy lata w różnice wieku, ale koloru skóry nie zauważą. Bo nie są rasistami, drodzy Państwo, właśnie dlatego!
M.
Nawiasem Pisząc
Jaka piękna katastrofa

Fiaskiem zakończyła się rozmowa Donalda Trumpa i Wołodymyra Zełeńskiego – i to do tego stopnia, że ambasador Ukrainy, która mocno zabiegała o to, żeby w ogóle doszła ona do skutku, przez większość czasu siedziała załamana z twarzą ukrytą w dłoniach. To była w ogóle dyplomacyjna katastrofa, bo panowie najpierw pokłócili się w obecności dziennikarzy, następnie Trump poprosił ich, żeby wyszli, a na sam koniec miał o to poprosić samego prezydenta Ukrainy, więc możemy sobie tylko wyobrazić, co działo się w Gabinecie Owalnym za zamkniętymi drzwiami. Zełeński trafił w końcu na polityka, który powiedział „dość” jego roszczeniowej postawie i braku wdzięczności.
Trump powiedział „dość”
Na samym początku zwrócono w końcu uwagę, że przywódca Ukrainy mógłby założyć garnitur. Z jego ubioru Trump jedynie zażartował, ale jeden z dziennikarzy otwarcie zaatakował za to Zełeńskiego, pouczając go, że jest to brak szacunku. Oczywiście słyszałam, że pan Wołodymyr zapowiedział, że nie będzie zakładał garnituru, dopóki wojna w jego kraju się nie skończy. Jednak o ile na samym początku konfliktu było to zrozumiałe, o tyle po tylu latach stało się już sztuczne i rzeczywiście można to odbierać jako brak szacunku. Z Polski do USA samolotem leci się chyba ok. 11 godzin, więc podejrzewam, że z Ukrainy podobnie – prezydent naprawdę miał czas, żeby się odpowiednio przebrać. Na to przywódca USA jeszcze przymknął oko, ale ten brak szacunku był widoczny przez całe spotkanie – począwszy od sposobu siedzenia Zełeńskiego (z założonymi rękami), przez przerywanie, aż w końcu zawoalowane groźby, które to najbardziej zdenerwowały Donalda Trumpa. Zełeński powiedział bowiem, że perspektywa wygląda inaczej, kiedy żyje się za Oceanem, ale kiedyś USA również odczuje skutki tej wojny – właśnie to rozsierdziło prezydenta Stanów Zjednoczonych, który stanowczo przypomniał Zełeńskiemu, że nie jest w pozycji do stawiania żądań. Przekonywanie ukraińskiego przewódcy, że nie otrzymali oni żadnej pomocy też raczej nie pomogło, bo – nie jestem chyba odosobniona w opinii – gdyby tej pomocy faktycznie nie było, to ta wojna wyglądałaby jednak zupełnie inaczej. Ostatecznie skończyło się tak, że Trump już zapowiedział wycofanie wszelkiej pomocy dla Ukrainy, a ten facet najczęściej robi to, co mówi. W efekcie prezydent naszych wschodnich sąsiadów zamiast próbować cokolwiek ugrać, postawił swoją Ojczyznę w jeszcze gorszym położeniu.
Konsekwencje dla Polski
Nie skończyło się to dobrze również dla Polski, bo umówmy się, że nas ta wojna też sporo kosztuje. Tyle tylko, że ze strony naszej władzy ukraiński przywódca nie spotkał się z tak stanowczą reakcją, a warto przypomnieć, że o ile na początku wojny Zełeński rzeczywiście wykazywał daleko idącą wdzięczność, o tyle po całej aferze z ukraińskim zbożem mu ona zdecydowanie przeszła i od tamtego czasu Ukrainiec stawia tylko kolejne warunki, a bywało, że był zwyczajnie bezczelny chociażby w stronę naszego prezydenta Andrzeja Dudy. Niepokojące jest jednak to, że niemal wszyscy przywódcy europejskich państw stanęli murem za Wołodymyrem Zełeńskim, zwłaszcza że niektórzy z nich już całkiem otwarcie mówią o tym, żeby wysłać swoje wojska na Ukrainę. Oczywiście, Donald Tusk, Rafał Trzaskowski czy Szymon Hołownia na razie „nie dopuszczają takiej możliwości”, ale doskonale wiemy, że ci panowie lubią zmieniać zdanie, żeby nie powiedzieć – kłamać. Na razie nie chcą sobie zaszkodzić przed wyborami prezydenckimi, ale już później będzie można wyjaśnić Polakom, że niestety sytuacja się zmieniła i TRZEBA. Obawiam się, że żaden z tych panów nie zawaha się, żeby wysyłać naszych żołnierzy na śmierć za nie swoją Ojczyznę. Z kolei Putin może to odczytać jako wypowiedzenie wojny i być może nie będzie się już powstrzymywał, żeby sprawdzić stabilność Sojuszu Północnoatlantyckiego. A NATO może wtedy odpowiedzieć, że przecież sami zaczęliśmy, więc czego teraz tak naprawdę oczekujemy. Zwłaszcza że odnoszę wrażenie, że premier Polski robi wszystko, żeby Trumpa jeszcze bardziej do siebie zniechęcić. I wtedy dopiero zobaczymy, jak to będziemy wdeptywać Putina w ziemię. Łatwo jest ryzykować życiem milionów własnych obywateli – bo szczerze wątpię, żeby którykolwiek z wymienionych panów wykazał się taką odwagą jak Zełeński na początku konfliktu z Rosją. My nawet nie mamy odpowiednich schronów, wojsko też jest w fatalnej formie – pomijając fakt, że będzie wtedy na Ukrainie.
Obym się jednak myliła. Naprawdę się o to modlę.
M.
Nawiasem Pisząc
Patriotyzm kontra lewica – nierozwiązywalny konflikt

Coraz częściej odnoszę wrażenie, że albo się jest patriotą, albo lewakiem. Można oczywiście nie być ani jednym, ani drugim, ale chyba nie da się łączyć obu tych cech. Zabawne, że w w tej „farsie” politycy Lewicy nie chcą uczestniczyć, ale za to chętnie wrzucają zdjęcia, jak opierdzielają się pączkami. Żadnemu oczywiście nie przeszło nawet przez myśl, że Tłusty Czwartek poprzedza Środę Popielcową. Widzieliście kiedyś polityka, który sypie głowę popiołem? Ja bym chciała zobaczyć, ale oni nigdy nic sobie nie mają do zarzucenia. Za to będą obżerać się pączkami. Bo to polska tradycja. Tacy patrioci i konserwatyści. Jak nażreć się słodkiego, to pierwsi.

Niewiedza czy świadoma ignorancja?
Zabawne, że posłowie Lewicy szczekają ogólnie na wszystkich Wyklętych, ale przykłady mają dwa. No, w porywach do trzech, bo część tych, pożal się Boże, historyków, oskarża o zbrodnie również Łupaszkę, którego oddział uderzył w litewską wioskę Dubinkę na rozkaz Armii Krajowej. Po wielokrotnych ostrzeżeniach, że jeśli dalej będzie tam dochodzić do prześladowań ludności polskiej, to będą zmuszeni interweniować. No i interweniowali. Natomiast nie spodziewam się po lewicy, że odróżni Armię Krajową od Żołnierzy Wyklętych. Już teraz mają problem, żeby odróżnić Wyklętych od Narodowych Sił Zbrojnych, które podobno też już są złe, więc o czym my mówimy? Ci ludzie nie znają nawet podstawowych różnic między nazizmem, a faszyzmem. O Witoldzie Pileckim, Danucie Siedzikównie czy Łukaszu Cieplińskim już nie mają wiele do powiedzenia, mimo że były to postacie wręcz krystaliczne i naprawdę ciężko w ich biografiach znaleźć cokolwiek niegodnego. I wrzucają ich do jednego wora z tymi, których uważają za zbrodniarzy, bo tak akurat wyczytali w Wybiórczej. Nawiasem pisząc – ojciec Treli był działaczem PZPR-u, więc niechęć syna jest całkiem zrozumiała. Oni te komusze poglądy chyba dziedziczą. Wiecie co – ja trochę rozumiem te lamenty lewicy, że jakim prawem obciążamy dzieci winą ich rodziców. Ale jeśli widzę, że taki człowiek jak Trela usiłuje szczekać na Wyklętych, mimo że nie jest godny im nawet butów czyścić, a jednocześnie jego tatuś działał w służbach, z którymi Wyklęci walczyli, to uważam, że jednak wypadałoby łączyć kropki. Nie tylko geny mają znaczenie, ale również wychowanie. Gdyby Trela był poczciwym człowiekiem i nie wyskakiwał teraz z obrażaniem Wyklętych, to nawet bym nie sprawdzała, kim są jego rodzice. Zabawne jest też to, że Trela reprezentuje partię, która wywodzi się z SLD, wywodzące się z PZPR-u, które było podnóżkiem komunistycznej Rosji. Ale teraz Rosja jest zła, niedobra i nie wolno jej lubić, więc Trela jej nie lubi. Tatuś lubił, on już nie. Ale do Wyklętych, którzy tych rosyjskich sługusów zwalczali, już się nie przekona. Nie ma szans, bo byli polskimi bohaterami, a lewica nie znosi wszystkiego, co polskie. A już bohaterów tym bardziej. Dlatego też nie dostrzega braku związku w swoim zachowaniu i nie pamięta, że to jego środowisko, obok KO, płakało nad polską rusofobią, a jak ten wredny, zły, RUSOFOBICZNY PiS zdecydował zlikwidować pomniki upamiętniające rosyjskich „wyzwolicieli” (pozwolicie, że przemilczę, jak to wyzwolenie wyglądało) to lewica pierwsza szabelkami machała, że jak tak można?! Hańba i skandal! No, ale teraz już Rosji nie lubi. To, że jest w koalicji z partią, której prezydent ogłosił 1 marca Dniem Pamięci Żółnierzy Wyklętych (i to była jedyna dobra rzecz, jaką ten niemota, Komorowski, zrobił) też nie. Bo już się nauczył od Tuska, że musi mówić tak, jak sondaże wskazują. Jak chorągiewka powieje. Chyba że powieje ku polskości, wtedy może powołać się na klauzulę sumienia.
A kto by się Polską przejmował?
W każdym razie panu posłowi odpowiem krótko – chyba nie ma sensu handlować starymi trupami, prawda? I proszę się nie oburzać, ja się tylko powołuję na słowa pana koleżanki z koalicji. Skoro można tak o ofiarach wołyńskich, to chyba można o komunistycznych przestępcach, bo tacy z reguły padali ofiarą Wyklętych? Umówmy się – gdybyśmy mieli rząd szanujący Polskę i Polaków, to Nowacka za „polskich nazistów” i Żukowska za „stare trupy” powinny być z miejsca zdymisjonowane. Dożywotnio. Tak, wiem, że AMŻ jest posłanką i nie wchodzi w skład rządu, ale wydaje mi się, że ktoś, kto otwarcie pluje na polskie ofiary ukraińskiego ludobójstwa nie jest godzien piastować takiej funkcji. I należałoby ją grzecznie poprosić, żeby się z polityki wycofała. Zdymisjonowana powinna zostać również Katarzyna Kotula za kłamstwa odnośnie swojego wykształcenia, ale to akurat stara, lewicowa tradycja. Pamiętamy przecież Aleksandra Kwaśniewskiego. To są trzy pierwsze nazwiska, które mi przyszły na myśl, bo nie liczę już tych, którzy posłusznie łamali prawo na rozkaz Tuska i w nagrodę kilku z nich dochrapało się miejsc w Europarlamencie. Ale nie, nie za plucie na Polskę traci się stanowisko w rządzie męża stanu, słońca Peru i wielkiego patrioty Donalda Tuska. Na to on może przymknąć oko, w końcu to wcale nie mściwy frustrat, tylko pobłażliwy i wyrozumiały szef – ze świecą takiego szukać. Gdyby ktoś podniósł rękę na Niemcy, Ukrainę czy Izrael – ooo, to co innego! Wtedy jest rasizm i ksenofobia. Ale szczekać na Polaków? Kto by się Polakami przejmował? Na pewno nie szef polskiego rządu, on ma ważniejsze sprawy na głowie. W ping-ponga przecież gra! Dlatego stanowisko stracił tylko rzecznik prasowy Ministerstwa Klimatu i Środowiska za to, że nie powstrzymał swojej szefowej Pauliny Hennig-Kloski (która swoją drogą powinna polecieć już za ustawę wiatrakową, z której była taka dumna) przed skompromitowaniem się niskooprocentowanymi pożyczkami dla ofiar powodzi. Pożegnać z funkcją musiała się także Agnieszka Kwiatkowska-Gurdak, była szefowa CBA, za to, że zamiotła podłogę w Sejmie. Jej błąd polegał na tym, że zrobiła to – ekhm, ekhm – godnością członków komisji ds Pegasusa. Ale „polscy naziści” i „stare trupy”? E, tam.
M.