

Nawiasem Pisząc
Kozioł ofiarny Konfederacji
A dzisiaj pogadamy sobie więcej o naszym środowisku, czyli prawacko-konserwatywnym. Dla zmylenia nazywanym przez lewicę faszystowskim. Bo ile można o tej opozycji mówić? Lista obietnic, z których powoli się wycofują jest długa i nawet nie da się ich spamiętać. Jedno pytanie mi się tylko nasuwa – czy ta przyszła koalicja poinformowała w jakikolwiek sposób swoich wyborców, że zamierzają połączyć siły (a jeśli tak, to na ile wcześniej), czy ustalili to po prostu między sobą za zamkniętymi drzwiami? To jest dosyć istotne, bo widzimy dzisiaj, że są one zwyczajnie sprzeczne. Znaczy – widzieliśmy już dawno, ale może niektórzy potrzebowali potwierdzenia, więc teraz mamy: czarno na białym. Bo, powiem szczerze, umknęła mi informacja o takiej koalicji przed wyborami. Ale jeżeli ogłosili to dopiero po wyborach, bo wcześniej sobie wszystko bez świadków ugadali, to trochę lipa, bo najzwyczajniej w świecie nie są w stanie spełnić większości swoich obietnic. Zwyczajnie się nie dogadają, chyba że wyborców wsadzą sobie głęboko w pewną część ciała i będą radośnie przyklepywać wszystko, co Tusk powie. Dążę do tego, że mówienie o tym, jak większość narodu zadecydowała – w sytuacji, w której nie poinformowali wyborców o koalicji – jest tanim, kłamliwym i populistycznym chwytem. Z tego, co ja pamiętam, jeszcze w czerwcu Tusk usiłował zdusić Hołownię butem. I prawie mu się udało. Niestety: prawie. Ale nieważne, umknęła mi po prostu ich przedwyborcza deklaracja, że ewentualny rząd utworzą wspólnie. Jeżeli ktoś coś o tym wie – poproszę o informację.
Garść suchych faktów
Ale dość już o naszym nowym (Boże, miej nas w opiece!) rządzie, bo chciałam napisać o pewnej mniejszej partii. Partii, która jeszcze wczesnym latem miała prawie 15% poparcia w większości sondaży, a ostatecznie skończyła na 7%, co jest dosyć spektakularnym zjazdem. Partii, która miała zająć trzecie miejsce w wyborach, a dała się wyprzedzić nawet odklejeńcom z lewicy i ostatecznie skończyła na miejscu ostatnim. Konfederacja, bo o niej mowa, wytypowała już Janusza Korwin-Mikkego, jako głównego winowajcę porażki. Czy to naprawdę była porażka? Na pewno członkowie Konfederacji i jej wyborcy liczyli na wyższy wynik, zwłaszcza że sondaże sprzed paru miesięcy mocno zaostrzyły apetyty, ale gdyby przyjrzeć się temu na sucho – to ugrupowanie jednak powiększyło liczbę posłów, są zdolni do założenia klubu poselskiego i będą mieli teoretycznie większy wpływ na decyzje Sejmu – wciąż minimalny, ale mimo wszystko, większy. Lewica natomiast odtrąbiła wielki sukces, mimo że straciła około 40% głosów, ale podlizali się Tuskowi, więc wg nich wszystko gra i buczy. Ale wróćmy do samego JKM, który został kozłem ofiarnym takiego wyniku Konfederacji. Zdaje się, że wczoraj, Sławomir Mentzen poinformował go, że nie będzie wpisany na żadną listę ich partii w kolejnych wyborach, wcześniej też pan Janusz został publicznie „połajany” przez Tumanowicza. Czy słusznie?
Jakby się tu wybronić?
Nie da się ukryć, że opinie wyrażane publicznie przez JKM są bardzo kontrowersyjne. Nie da się ukryć, że media słowa pana Janusza wykorzystywały do granic możliwości, więc kandydaci Konfederacji nie mieli za wiele okazji do opisywania własnego programu, a byli zmuszeni do tłumaczenia teorii Korwin-Mikkego. Mnie do feminizmu bardzo daleko, zresztą każda szanująca się (ekhm, ekhm) feministka uważa mnie za mizoginkę i kobietę zniewoloną przez patriarchat (do tego stopnia, że nie zdaję sobie sprawy z własnego zniewolenia), ale mimo wszystko jego komentarze o Karinie Bosak były jednak poniżej krytyki. Ja doskonale zdaję sobie sprawę, że to nie Korwin wypowiadał się o kobiecie jako o „dobytku”, było zresztą wielokrotnie tłumaczone, że nawet dla niego teorie tam głoszone okazały się zbyt duże, więc postanowił wyjść stamtąd po angielsku. Uważam jednak, że on sam powinien publicznie odciąć się od takich wypowiedzi, a nie pozwalać kolegom robić to za niego. Brzmiałoby to po prostu bardziej wiarygodnie. Podobnie nie burzyły mnie jakoś specjalnie jego słowa o kobietach, bo – napiszę szczerze – co mi szkodzi, że jakiś starszy facet pierdzieli coś o kobietach, jeżeli program jego partii w jakiś tam sposób może mnie przekonywać? Inna sprawa, że mam wrażenie, że pan Janusz z tymi kobietami zabrnął za daleko (wiem, jak to brzmi, ale nie to miałam na myśli! ), bo cały szum o szowinizmie dało się łatwo wytłumaczyć. Pan Janusz głosił poglądy monarchistyczne – w monarchii nie ma demokracji, urząd króla jest dziedziczony, więc ani kobieta, ani mężczyzna nie ma prawa głosu. Dosyć logiczne i łatwe do wytłumaczenia – mimo medialnych ataków. Jednak później JKM zaszedł dalej w swoich teoriach i np. w programie „Kanału Sportowego” u Stanowskiego był łaskaw zakomunikować, że kobieta powinna móc głosować dopiero po pięćdziesiątce. Swoją porażkę w wyborach komentował w podobny sposób – kobiety nie powinny głosować, bo kobiety głosują z reguły na mężczyzn. Ja się nie będę kusiła o rozróżnienie na płeć, wydaje mi się, że wyborcy dosyć jednoznacznie wyrazili swoje krytyczne podejście do Korwina. I, według mnie, powinno się to uszanować. O komentarzach odnośnie pedofilii chyba nie ma co się rozpisywać – też wiem, o co mu chodziło, wiem również, że opowiadał się za karą śmierci dla takich zboczeńców, ale jednak mówił to w taki sposób, żeby wzbudzić kontrowersje, a nie przekonać do swoich racji. Co sprawiało wiele problemów innym konfederatom, którzy dwoili się i troili, żeby w jakikolwiek sposób opinie pana Janusza w mediach usprawiedliwić.
Nie tylko Korwin…
Dużo ludzi opinie, wygłaszane przez JKM, określa ironicznie jako: „protokół 4%”. I faktycznie, Korwin wygłasza je tym chętniej, im bliżej jest wyborów. Pamiętam zresztą debatę prezydencką w 2015 roku, w której – moim skromnym zdaniem – Janusz rozniósł konkurencje. Paweł Kukiz mógł tylko powtarzać: „Tak jak pan Janusz powiedział…”. Chwilę przed tą debatą, Konrad Berkowicz, wraz z innymi działaczami partii KORWiN, uruchomił streaming live, na którym na bieżąco komentowali wypowiedzi wszystkich kandydatów. I sama się śmiałam, kiedy widziałam ich zaniepokojenie, czy nie będzie nic o Hitlerze, a potem ulgę, że nie było. Ale, patrząc uczciwie – Korwin na pewno Konfederacji nie pomógł, ale czy tylko on zaszkodził? Najwięcej pretensji do niego miał pan Tumanowicz, którego słowa – co prawda sprzed prawie dziesięciu lat – dziennikarze wygrzebali i atakowali nimi kandydatów tej partii. Mowa oczywiście o „rejestrze p***łów” i pamiętam, że z tej opinii musiała się tłumaczyć np. pani Anna Bryłka w Radiu Zet. Warto czasem w tej krytyce i szukaniu winnych spojrzeć również na siebie. Tak, panie Witoldzie, te słowa ciągną się za Wami cały czas, jak smród po gaciach. Mieliśmy również wyolbrzymioną aferę z psim mięsem, którą starały się wykorzystać wszystkie stacje telewizyjne, łącznie z TV Republiką, której dziennikarka i prezes od social-mediów wyszła specjalnie z małym, uroczym pieskiem, żeby pytać ludzi, co sądzą o tym pomyśle. Mieliśmy również spadochroniarkę Siarkowską, ale też paru innych ludzi, których po wyborach pan Dobromir Sośnierz określił jako „pokemony”. Mowa o płaskoziemcach, przeciwnikach 5G i zwolenników wszelkiej maści teorii spiskowych. Dobrze, że tam reptilian nie było… Chociaż może? Szczerze mówiąc, mam wątpliwości, czy chciałabym widzieć posłankę, która na mównicy sejmowej przekonuje mnie, że ziemia jest płaska. Dołączył się również pan Wipler, który głosił w wywiadach poglądy sprzeczne, niż sama Konfederacja. Chociaż nie on jeden, bo Konfederacja zaczęła w pewnym momencie skręcać w stronę centrum, próbując przekonać do siebie kolejnych wyborców – skończyło się tak, że straciła dużą część swojego elektoratu. Dużo było spraw z pozoru błahych, które – po zsumowaniu – mogły dać taki, a nie inny wynik. Dlatego mam wątpliwości, czy TYLKO do Korwina można mieć tutaj pretensje.
Rozmnażanie przez podział?
Już widać, że decyzja Sławomira Mentzena o usunięciu JKM z list na kolejne wybory trochę podzieliła zwolenników Konfederacji. Zdecydowanie większa ich część ją popiera, tłumacząc, że powinno się to zrobić już dawno. Są jednak tacy, którzy zapowiadają, że więcej na Konfę nie zagłosują. Sam Korwin już się odgraża, że jest w stanie założyć nową partię. Dużo mówi się też o tym, że dołączy do niego również Braun. Nie siedzę w głowie pana Grzegorza, więc nie wiem, jakie jest jego zdanie odnośnie Mikkego, ale szczerze wątpię, żeby sama partia chciała się go pozbyć. Wykręcił chyba najlepszy wynik ze wszystkich, wprowadził do Sejmu trzech swoich posłów, zrezygnował też z publicznych wypowiedzi na czas kampanii, żeby trochę „ugrzecznić” przekaz. Decyzja więc należy do niego samego. Wyborcy z niepokojem patrzą na takie zapowiedzi, bo zdają sobie sprawę, że doprowadzi to do kolejnego rozłamu prawicowego środowiska. Mieliśmy w tej kampanii partię „Polska Jest Jedna”, do której odpłynęła część głosów, która prawdopodobnie poszłaby na Konfederację. W efekcie mamy słabszy jej wynik i PJJ, która w ogóle nie dostała się do Sejmu. Było warto? Zgadzam się z opiniami, że JKM należało w jakiś sposób zdyscyplinować, ale też podzielam głosy tych, którzy uważają, że niesprawiedliwie i niesłusznie zrobiono z niego jedynego winowajcę. Nie wiem, czy chciałabym, żeby startował znowu w wyborach parlamentarnych, ale z tego co pamiętam, całkiem nieźle radził sobie w Parlamencie Europejskim. Tam nie miałby za dużo okazji, żeby wypowiadać się na temat kobiet, pedofilii czy Hitlera, ale krytyka Unii Europejskiej dobrze mu wychodziła. Nie wiem tylko, czy forma jeszcze mu na to pozwala. Mam duży szacunek do tego człowieka, bo jest on zwyczajnie ojcem ruchu wolnościowego w Polsce – i obojętnie jakiej gafy by nie palnął, będę o tym zawsze pamiętała – ale może warto oddać pole do działania młodszym? Może warto było wykorzystać okazję i zejść ze sceny niepokonanym? A już na pewno nie powinno się stwarzać okazji do dalszego podziału prawej strony sceny politycznej. Bo już się chyba wszyscy nauczyliśmy, że ma to opłakane skutki.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Karol Nawrocki stawia na patriotyzm

Co prawda niektórzy cały czas nawołują do ponownego przeliczenia głosów, bo marzy im się, że Karola Nawrockiego się nagle odwoła, a prezydentem zostanie jedyny i słuszny kandydat, Rafał Trzaskowski. Umówmy się, że szanse na to są bliskie zeru, bo jedynym bojownikiem na placu boju został już Roman Giertych. Jego źrebięta walkę uprawiają głównie w mediach społecznościowych. Gorycz porażki przełknęli ostatecznie wszyscy niezadowoleni politycy i, mimo wielu wcześniejszych zapowiedzi, pojawili się wczoraj w większości na zaprzysiężeniu nowego prezydenta. I dobrze, bo zachowaliśmy chociaż jakieś złudzenie poważnego, demokratycznego państwa.
Nawiązanie do wszystkich ojców polskiej Niepodległości
Dokładnie wysłuchałam też orędzia Karola Nawrockiego i, wbrew temu do czego usiłuje nas przekonać strona przegrana, wypadło bardzo dobrze. Nowy przywódca państwa pokazał, że potrafi być twardy i stanowczy, ale nie zamierza stawać okoniem i bezmyślnie blokować dobrych projektów rządu. Zapowiedział na przykład pełną współpracę w zakresie obronności. Nie zmienia to faktu, że jak miał okazję, potrafił ugryźć. Nie będę odnosiła się do jego obietnic, bo niektóre będzie mógł spełnić bardzo łatwo (poprzez prawo weta), a inne już będzie mu bardzo ciężko jako prezydentowi. Skupię się na czym innym – Karol Nawrocki pokazał, że faktycznie jest miłośnikiem historii i w swoim orędziu puścił oko chyba do wszystkich opcji politycznych. Oczywiście obłąkańcy spod znaku ośmiu gwiazd i dwóch błyskawic tego nie wyłapali, więc zrobię to za nich. Otóż świeżo upieczony prezydent wplótł w swoją wypowiedź cytaty wielu ojców naszej Niepodległości. Najłatwiejszy do wyłapania był oczywiście Roman Dmowski i „jesteśmy Polakami, więc mamy obowiązki polskie” (ukłon w stronę narodowców) oraz Józef Piłsudski: „Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze”, do którego najbliżej chyba obozowi Prawa i Sprawiedliwości (przy okazji zapunktował sobie pewnie u nich, cytując również świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego: „Warto być Polakiem”). W swoim orędziu prezydent znalazł również miejsce dla Wojciecha Korfantego, zwolennika chrześcijańskiej demokracji: „Pierwszą funkcją państwa jest służenie”. Według mnie było to również nawiązanie do Ruchu Autonomii Śląska, z których postulatami Korfanty na pewno by się nie zgodził. Nawrocki zacytował również Wincentego Witosa: „Polska winna trwać wiecznie” i uśmiechnął się tym samym do ludowców. Gdyby na lewicy bardziej interesowano się historią, na pewno wyłapano by nawiązanie do Ignacego Daszyńskiego, który był związany właśnie z lewicą i socjalistami: „Trzeba służyć społeczeństwu i społeczeństwa słuchać” (co prawda nie ma chyba potwierdzenia, że Daszyński faktycznie jest autorem tych słów, ale w pełni oddają one jego przekonania). Myślę, że poznaniacy, a przynajmniej spora ich część, wyłapała również cytat Ignacego Paderewskiego: „Walczyć trzeba z tymi, którzy naród pchają do upadku i upodlenia”. Wybitny pianista nie utożsamiał się, co prawda, z żadną konkretną partią polityczną, ale myślę, że jego poglądy można zakwalifikować jako centrowe albo umiarkowanie prawicowe. Jako wielkiej zwolenniczce kultywowania pamięci o Żołnierzach Wyklętych, nie umknął mi również cytat majora Łupaszki: „My jesteśmy z miast i wsi polskich”.
Smutne i niskie ataki
Niektórzy upatrują się w zacytowaniu Paderewskiego zawoalowanego ataku w stronę obecnego rządu. Być może, bo nowy prezydent wiele ucierpiał przez ich brutalne ataki, często poniżej pasa – co im zresztą wygarnął. Ja jednak odebrałam to orędzie jako próbę zjednoczenia i argumentację, że on naprawdę chce być prezydentem wszystkich Polaków. „Zobaczcie” – zdawał się mówić Nawrocki – „Znam i szanuję poglądy każdego z ojców naszej Niepodległości. Mimo że się różnili, wszyscy dążyli do wspólnego celu. My też się dzisiaj różnimy, ale mam nadzieję, że też, mimo tej niezgody, mamy wspólny cel. A naszym celem jest Polska”. To było naprawdę bardzo dobre orędzie – Trzaskowski pewnie powiedziałby tylko, że mamy się kochać, tolerować i uśmiechać. Podejrzewam, że gdyby ci wszyscy ludzie, którzy tak agresywnie atakują teraz w sieci Karola Nawrockiego znali trochę historię, zauważyliby te subtelne ukłony wobec głównych nurtów politycznych w naszym Parlamencie. Ale nie znają, dlatego odebrali jego obietnicę o tym, że będzie służył przede wszystkim Polakom, a nie liniom partyjnym, jako czczą gadaninę, a przecież wiadomo, że Nawrocki to wstrętny pisior. Smutno się w sumie czyta te komentarze. Pomijam już dziecinne zapewnienia, że „to nie jest mój prezydent”. Jak na razie jedyne, co wyłapali politycy partii rządzącej to fakt, że pan Karol zamierza wychodzić przed szereg, a on jest przecież od reprezentowania, a nie rządzenia. Silniczki natomiast słów głowy państwa chyba nie zrozumiały, więc postanowiły czepiać się tego, że prezydent wrzeszczy (nie wrzeszczał, tylko podnosił głos), nie tak chodził, nie tak stał i wszystko robił nie tak. I oczywiście jego żony, bo tak zawsze najłatwiej, mimo że nie zauważyłam ani w zachowaniu, ani w ubiorze Marty Nawrockiej niczego niewłaściwego czy gorszącego. Że jej kawałek tatuażu było widać? W partii rządzącej jest facet, któremu zostało już niewiele wolnego ciała do porysowania. Że ubrała się jak Melanie Trump? Nawet jeśli, to co z tego? Że w pewnym momencie się pogubiła? Była w takiej sytuacji pierwszy raz w życiu. Smutne i niskie to wszystko – również to, że telewizja publiczna (podkreślam: publiczna!) w ogóle wypięła się na to orędzie i zamiast tego postanowiła pokazywać serial o psie i jego policjancie.
Subiektywne nadzieje i odczucia
Ja odebrałam orędzie Karola Nawrockiego przede wszystkim jako patriotyczne. I właśnie tego od niego oczekuję – patriotyzmu. Ale już nie tylko w słowach. Wiem, że potrafił być nieustępliwy w walce o polskie ofiary zbrodni wojennych, dlatego wiąże z jego prezydenturą pewne nadzieje. Oczekuję przede wszystkim twardej polityki wobec Niemiec, Ukrainy czy Rosji (chociaż jeśli chodzi o dyplomatyczne spotkanie z głową tego ostatniego państwa z oczywistych względów są na to marne szanse). Mam również nadzieję, że Karol Nawrocki nie będzie się uginał pod szantażami Izraela i mimo ciepłych relacji z Donaldem Trumpem nie będzie się zgadzał na ich kłamstwa o polskim antysemityzmie. Że nie będzie bał się w razie czego wypomnieć, że Natenjahu jest przede wszystkim zbrodniarzem wojennym, nawet bardziej bezwzględnym od samego Putina. Liczę na to, że po wielu latach, w których „polscy” politycy bez zająknięcia oczerniali nasz kraj, on wreszcie się temu postawi. Że nie będzie również pozwalał na takie przejawy antypolonizmu w naszym kraju. Że będzie reagował na niepotwierdzone oskarżenia o Jedwabne, plucie na Żołnierzy Wyklętych, usuwanie z muzealnych wystaw największych polskich patriotów czy wreszcie na wybitnie antypolskie propozycje prezesa Instytutu Pileckiego, który to chciał dyskutować o tym, jak Polska mogłaby oddać Niemcom ich dobra kultury, co jest już zwykłą bezczelnością i bardzo szkoda, że takie propozycje wychodzą ze strony człowieka, który podobno jest Polakiem. Tylko na tyle i aż na tyle liczę. I naprawdę mam nadzieję, że się nie zawiodę, bo po raz pierwszy w II turze wyborów oddawałam głos nie tylko po to, żeby ten drugi nie wygrał.
M.
Nawiasem Pisząc
Słodko-gorzka prezydentura

Jutro Andrzej Duda oficjalnie zakończy swoją prezydenturę, a w jego miejsce zaprzysiężony zostanie Karol Nawrocki. Dziwne to były dwie kadencje. Było parę plusów, ale zdarzały się też minusy, które mnie osobiście bardzo zawiodły. Na pewno nie był to prezydent najgorszy, jak próbują utrzymywać wyborcy Platformy, bo – umówmy się – trzeba było się bardzo postarać, żeby w tym niechlubnym rankingu wyprzedzić Aleksandra Kwaśniewskiego, który lubił sobie chlapnąć, a potem tłumaczył się chorobą filipińską, czy Bronisława Komorowskiego, który często wyglądał jakby też lubił sobie chlapnąć, a poza tym wchodził na krzesła i bawił się w Szoguna. Według mnie jednak w dalszym ciągu najlepszym prezydentem w naszej historii był Lech Kaczyński, chociaż on też, według mnie, popełnił błąd podpisując traktat lizboński.
Wołyń zamieciony pod dywan
Nie będę ukrywała, że najbardziej zawiodłam się na stosunku ustępującego prezydenta do kwestii Wołynia. Andrzej Duda tłumaczył, że teraz nie jest na to czas, bo trzeba pomagać. Pomoc pomocą, ale upamiętnianie ofiar rzezi wołyńskiej na szczerym polu, gdzie niedbale wetknięto krzyż oraz słuchanie tego, jak to Zełeński przekonywał, że kiedyś tu wydarzyła się tragedia, ale w sumie to nie wiadomo, kto do niej doprowadził i kto był ofiarą, było dosłownie policzkiem dla Polski. Zwłaszcza że pan Andrzej też pominął sprawców tej tragedii. Poza tym – przy takiej uległej polityce zagranicznej nigdy nie będzie dobrego czasu, bo zawsze będzie się okazywało, że politycy innego państwa są sprytniejsi i skutecznie będą takie tematy odwlekać na święty nigdy. Gdyby negocjacje prowadzić skutecznie to i czas dobry by się znalazł. Przyznam szczerze, że sama wychodziłam z błędnego założenia, żeby ten temat na obecną chwilę odpuścić, ale było to wtedy, kiedy Ukraińcy jeszcze przejawiali jakąkolwiek wdzięczność. Mniej więcej w tym samym czasie mieszkający w tamtych okolicach nasi wschodni sąsiedzi sami – w ramach tejże wdzięczności – sprzątali groby ofiar wołyńskich. Jedna jaskółka jednak wiosny nie czyni, a umówmy się, że odsłonięcie pomników lwów przy Cmentarzu Orląt Lwowskich (które podobno też miało być podziękowaniem), gdzie „przypadkowo” zabrakło napisu „Zawsze wierny Tobie Polsko” było wyjątkowo niesmaczne i mało satysfakcjonujące. Później jednak Ukraińcom wdzięczność przeszła, a Wołodimir Zełeński wykazywał się coraz większą roszczeniowością. I właśnie wtedy, kiedy ukraiński przywódca zaczął dopuszczać się mniejszych lub większych złośliwości wobec naszej głowy państwa, trzeba mu było ten Wołyń przypomnieć – twardo i stanowczo. Tylko że taką politykę trzeba umieć prowadzić, a pan Duda przekonywał, że „trzeba być twardym” tylko w wywiadach z polskimi dziennikarzami.
Komuś odbierzemy, innym porozdajemy
Później oczywiście było parę mniejszych lub większych wpadek – na przykład uważam, że prezydent mógł się z nimi bardziej pobawić wetowaniem ustaw. Większość jednak podpisał. A że potem atakowaliby go, że to przez niego nie mogli zrealizować swoich stu konkretów? I tak atakują – najtwardszy elektorat KO jest w dalszym ciągu święcie przekonany, że te obietnice nie zostały zrealizowane właśnie przez Andrzeja Dudę. I nie przetłumaczysz, że przecież sama Platforma głosowała przeciwko niektórym ustawom, które miały zrealizować obiecane postulaty. Za co muszę pochwalić prezydenta? Za odebranie Jolancie Lange Gontarczyk Srebrnego Krzyża Zasługi, który wręczył jej jeszcze Aleksander Kwaśniewski, wywodzący się zresztą z podobnego środowiska. Oczywiście media, jak to media, ogłosiły tę decyzję jako wręcz znieważającą, ponieważ według nich pani Jolanta była tylko i aż… działaczką społeczną. O jej donoszeniu do SB „przypadkiem” im się zapomniało. Same przypadki! Zapomniało im się też, że wiele wskazuje na to, że to właśnie Lange była odpowiedzialna za śmierć ks. Franciszka Blachnickiego. Przypomnijmy więc, że kapłan był inwigilowany właśnie przez małżeństwo Gontarczyków, a jeden ze świadków potwierdzających, że to właśnie z nimi się spotkał w dniu swojej śmierci utrzymywał, że podali mu oni jakiś napój. Stąd też przyjęto za prawdopodobną wersję, że ksiądz został otruty, ale że Polska obaliła komunę tak jak obaliła, to prawdopodobnych sprawców nie spotkały żadne konsekwencje. Szkoda tylko, że poza odbieraniem orderów, Andrzej Duda na koniec postanowił ich również trochę porozdawać. Między innymi Magdalenie Ogórek, braciom Karnowskim czy – niedawno – Cezaremu Kuleszy… I tutaj już niestety nie ma się czym chwalić.
Ja przynajmniej wychodzę z założenia, że najważniejszych orderów państwowych nie powinno się rozdawać jak cukierków.
M.
Nawiasem Pisząc
Nie spoczniemy po porażce

Nie pozwala się nudzić ta nasza rodzima polityka. Odnoszę wrażenie, że cała nasza scena polityczna to jedna wielka kampania wyborcza skupiająca się na napierdzielaniu w stronę przeciwną i nasilającą na czas, kiedy faktycznie zbliżają się wybory. A że najbliższe wybory już w 2027 roku i to będą kolejne już „najważniejsze wybory w historii wolnej Rzeczypospolitej”, to politycy nie pozwalają nam o sobie zapomnieć choćby na moment. Nie, im zależy, żebyśmy dalej szarpali się między sobą jak dwa od dawna zwaśnione ze sobą plemiona. Jedno chce ośmiogwiazdkować, a drugie nie boi się Tuska. I im bardziej jedni ośmiogwiazdkują, tym bardziej ci drudzy się nie boją i na odwrót.
Skandaliczne doniesienia Hołowni
Wydawało się, że po wyborach prezydenckich sytuacja na naszej scenie politycznej trochę się uspokoi. Ale nie, bo najpierw mieliśmy aferę z liczeniem głosów, PESEL-ami Giertycha i Sądem Najwyższym. Wśród największych zwolenników Romana Giertycha nadal można zaobserwować pospolite ruszenie (które swoją drogą w dłuższej perspektywie może być szkodliwe dla premiera i jego ekipy, bo spora część ze stajni Giertycha zapowiedziała, że skoro ich głos się nie liczy, to oni ośmiogwiazdkują następne wybory, więc nara, Donald – pytanie, czy w ciągu dwóch lat nie zdążą o tym zapomnieć), ale większość polityków KO chyba pogodziła się z tym, że tak się tych wyborów nie wyciągnie, więc trzeba spróbować inaczej. I właśnie w związku z tym przypomniał o sobie Szymon Hołownia, który przyznał, że był sondowany, testowany, sprawdzany czy jakkolwiek to nazwać w temacie opóźnienia albo zablokowania zaprzysiężenia prezydenta Karola Nawrockiego. Czyli niejako do zamachu stanu. Zamieszanie wybuchło spore, politycy Polski 2050 zaczęli tłumaczyć swojego szefa, że na pewno nie o to mu chodziło, Donald Tusk grzmiał, że takie plotki mogą być bardzo szkodliwe, a Roman Giertych sugerował, że skoro zamach stanu to obalenie władzy, a rządzi KO, to Hołownia niechybnie spiskował z tymi złymi pisiorami, żeby obalić Donka. W każdym razie, patrząc na to, co wyczynia nasz rząd i jak bardzo nie może pogodzić się z porażką w wyborach prezydenckich, jestem skłonna uwierzyć w słowa Hołowni. Jestem niemal pewna, że nasi obecni rządzący wyczerpią albo już wyczerpali wszystkie możliwe ścieżki, żeby do zaprzysiężenia Nawrockiego nie doszło. Zmobilizowali betonowy elektorat, rozkręcili aferę o sfałszowane wybory, doprowadzili do protestów, teraz wystarczyło na te wszystkie nastroje posłać chłopaczka na odpowiednim stanowisku, żeby dopełnił reszty. Tymczasem chłopaczek się stawia, bo szybko sobie obliczył, że zostałby prezydentem na miesiąc, podpisałby wszystko, co oni chcą, żeby podpisał, a potem rozpiszą nowe wybory, a on zostanie z niczym. I nie dość, że wysłał ich na drzewo, to jeszcze wężu łysy na własnym cycku wyhodowany, podzielił się z mediami tematem rozmów. Wątpię, żeby komukolwiek spadł włos z głowy, ale dobrze, że tym razem Hołownia zachował się jak człowiek z zasadami. Jestem niemal pewna, że znam jego intencje, zwłaszcza że jeszcze do niedawna, kiedy pan Szymon był na topie i wszyscy byli zachwyceni jego elokwencją, łamanie prawa i Konstytucji mu nie przeszkadzało. Zastanawiam się też dlaczego, skoro obecna władza kombinuje już tak bardzo, partia Hołowni wciąż jest z nimi w koalicji? Tyłki się za bardzo przyspawały do stołeczków?
Bareja by tego nie wymyślił
Tak czy inaczej, Donald Tusk z dnia na dzień jest coraz bardziej poobijany, bo jego kosmetyczna rekonstrukcja rządu, którą oceniam jako bardzo nieudaną próbę pokazu sił, mało kogo obeszła (jak na razie chyba tylko Marcin Kierwiński wziął się do roboty, więc kiedy Głuchołazy znowu zostały zalane, on walczy z Ruchem Obrony Granic; Waldemar Żurek jak na razie tylko zapowiedział, że będzie walczył o niepraworządność – pardon – z niepraworządnością, ale jeszcze się chyba do tego nie zabrał), a na domiar złego jego koalicjanci wcale nie zamierzają połączyć się w pełnym zgody uścisku, tylko dalej podgryzają go, gdzie mogą, ewidentnie wyczuwając słabość szefa rządu. Malejące poparcie trzeba było jednak ratować, więc Donald Tusk udał się na spotkanie z mieszkańcami Pabianic. I napiszę Wam, że Bareja by nie wymyślił lepszego przebiegu tego spotkania. Najpierw jakiś facet, czytając z kartki, pomylił nazwisko prokurator Ewy Wrzosek i nazwał ją Ewą Braun. Nie będę już wnikała w to, czemu zarówno politycy, jak i wyborcy KO tak często mylą się, czytając z kartki – być może ma to związek z ich intelektualnym oświeceniem, którego jako zwykły plebs nie mogę doświadczyć. A być może mają coś takiego, że kiedy pojawia się wątek niemiecki, gubią się od razu, bo nie wiedzą, do którego pana mają się teraz zwracać. Później zabrała głos pani, która stwierdziła, że mieszkańców wsi należy bezwzględnie i natychmiastowo edukować, żeby w kolejnych wyborach głosowali już jak należy, bo na razie są zabetonowani pisowską propagandą i Republiką. Ta kobieta sama pochodziła ze wsi, ona jako jedyna była odporna i nie dała się ogłupić, więc przyszła błagać o pomoc dla swoich sąsiadów. A to, że później okazało się, że pani jest dyrektor w biurze poselskim Dariusza Jońskiego, to już oj tam, oj tam. W dalszym ciągu może przecież pochodzić ze wsi i może czuć się zatroskana stanem wiedzy jej mieszkańców, prawda? To w żadnym razie nie była zainscenizowane, Boże broń. Żadnej propagandy być nie mogło! Na koniec jeszcze podniosła się starsza kobieta, która domagała się ponownego przeliczenia głosów, na co Tusk bardzo dyplomatycznie wysłał ją na księżyc – w efekcie część sali nagrodziła go brawami, a część zareagowała buczeniem i gwizdaniem. Podejrzewam, że ta oklaskująca część znajduje na co dzień zatrudnienie w urzędach miast albo biurach poselskich właśnie.
Love is in the air?
Mamy jeszcze jedną aferę romantyczną w szeregach Koalicji Obywatelskiej, o czym był łaskaw wspomnieć nam poseł Ćwik, sugerując, że mamy łączyć kropki. Niestety połączyliśmy je nie tak, jak trzeba i później trzeba się było tłumaczyć, że chodziło mu o polityczne kropki. Mnie się nawet za bardzo nie chciało w tym wszystkim gmerać, bo jestem niemal pewna, że pan Ćwik, podobnie jak reszta towarzystwa, nie należy do tych najbystrzejszych, więc palnął coś, co wydawało mu się zabawne, nie patrząc na konsekwencje. Tego jest już za dużo nawet jak dla mnie, bo ostatnio kiedy otwieram lodówkę, żeby przygotować sobie coś do jedzenia, muszę trzy razy przestawiać Uznańskiego i pięć razy Wiśniewską, żeby doszukać się czegoś, co można wrzucić na ząb. Tyle ich wszędzie po jego wielkim powrocie na Ziemię, że nawet lodówki boję się otworzyć. W każdym razie nie sądzę, żeby jakiś płomienny romans wybuchł między Nowacką a Tuskiem, ale całkiem zabawne przeróbki pojawiły się w Internecie. Na przykład taka, w której zmieniono twarze jakiegoś bardzo bogatego faceta ze swoją kochanką na koncercie Coldplay właśnie na twarze Tuska i Nowackiej. Ale – nie mój cyrk, nie moje małpy. Złapany na zdradzie facet nie interesuje mnie w ogóle, a co do tego drugiego, chciałabym, żeby rychło nastąpił jego koniec w polityce. I mam w głębokim poważaniu w czyich ramionach będzie szukał pocieszenia, zanim przyjdzie mu odpowiedzieć za to, jak on rozumiał prawo przez ostatnie półtora roku. Dla mnie to tak naprawdę niewiele znacząca aferka, bo co za różnica, z jakiego powodu Barbara Nowacka utrzymała stanowisko? Ważne jest, że niestety utrzymała, a czy to dlatego, że grzecznie przejęzyczała się tam, gdzie trzeba czy cokolwiek innego ma już dla mnie drugorzędne znaczenie. Na moje oko – właśnie takie nieprzemyślane wypowiedzi czy żarty świadczą o tym, że premier nie cieszy się już takim poparciem w swojej koalicji. Wątpię, żeby ktokolwiek z jego koalicjantów odważył się na tego rodzaju insynuacje jakieś pół roku temu, przed wyborami, kiedy pozycja Tuska była dużo bardziej… stabilna.
M.