Connect with us

Zygfryd Czaban

Odrzucone dziedzictwo

Avatar photo

Opublikowano

on

Niemieckie zbrodnie z okresu II wojny światowej, oraz niemiecka polityka historyczna polegająca na ich wypieraniu, mają zadziwiające skutki społeczne. Niemcy całkowicie odwracają się od swej historii, także tej bardzo dawnej.

W obecnym sporze o reparacje strona polska spotyka się z zarzutami, że nie potrafi przestać żyć historią i spojrzeć w przyszłość. Zarzuty te nie są czynione wyłącznie instrumentalnie i w złej wierze – nasze poczucie ciągłości historycznej, związku z bliższą i dalszą przeszłością, jest dziś dla Niemców autentycznie niezrozumiałe. Nasi zachodni sąsiedzi już dawno odwrócili się od swojego dziedzictwa, co przejawia się w niekiedy szokujących dla nas zachowaniach. Jest to (zapewne niezamierzony) skutek prawie osiemdziesięciu lat polityki historycznej, która odrzuca i wypiera przeszłość, serwując, zamiast rzetelnej wiedzy o własnej historii, garść banałów, poza które niebezpiecznie jest wychodzić.

Zniknięta biżuteria

W listopadzie 2019 roku ze słynnego drezdeńskiego Zielonego Sklepienia skradziono 21 sztuk biżuterii z brylantów o łącznej wartości 116,8 mln euro. Dodatkowo, sprawcy spowodowali ponad milion euro szkód, gdy dla zatarcia śladów wywołali dwa pożary. Zrabowane skarby należały zarówno do niemieckiego, jak i naszego dziedzictwa narodowego, stanowiąc spadek po polskich królach z dynastii Wettynów.

Złodziei schwytano – okazali się nimi członkowie arabskiego gangu. Większość łupu udało się odzyskać, lecz niektóre zabytki są niekompletne bądź uszkodzone. Między innymi gwiazda polskiego Orderu Orła Białego jest zdeformowana, a końcówka jednego ramienia – odłamana. Ucierpiał również klejnot Orderu Orła Białego. Niezrekompensowane straty wynoszą 89 mln euro.

Pod względem wartości historycznej łupu rabunek ten można porównać do dokonanej w 1986 roku kradzieży elementów siedemnastowiecznego sarkofagu Św. Wojciecha z gnieźnieńskiej katedry. Natomiast pod względem wartości pieniężnej drezdeński łup jest wielokrotnie cenniejszy, a niepowetowane straty znacznie większe. Także inne okoliczności tego ostatniego rabunku są dużo bardziej obciążające z punktu widzenia prawa karnego: mamy tu do czynienia z przestępczością zorganizowaną i przełamaniem nowoczesnych zabezpieczeń antyrabunkowych. Kradzież w Gnieźnie została dokonana przez drobnych złodziejaszków, nieświadomych wartości tego co zabrali i zniszczyli.

Dlaczego porównuję te dwie kradzieże?

Otóż gnieźnieńscy złodzieje zostali skazani na 12 i 15 lat pozbawienia wolności. Można śmiało twierdzić, że w przypadku kradzieży takiej jak drezdeńska, polskie sądy dziś wymierzyłyby karę jeszcze wyższą. Policzmy: maksymalna kara za kradzież to 10 lat, za podpalenie także, a za zniszczenie obiektów zabytkowych 8 lat. Zgodnie z przepisami o wymierzaniu kar łącznych, możliwe jest w takich okolicznościach skazanie na 20 albo nawet 25 lat pozbawienia wolności. Biorąc pod uwagę drastyczne okoliczności – kara 20 lat nie wydaje się nierealna. Sąd polski nakazałby także przestępcom naprawienie wyrządzonej szkody (która, przypominam, wynosi setki milionów złotych).

Na jakie kary skazał sąd niemieckich czterech złodziei i podpalaczy z Drezna? Od pięciu lat i dziesięciu miesięcy do sześciu lat i trzech miesięcy pozbawienia wolności. Zostali też obciążeni kosztem zniszczonej gabloty oraz zamka. I tyle.

Tego nie da się wytłumaczyć znaną powszechnie niemiecką tendencją do łagodnego traktowania przestępców o ciemniejszej karnacji. Mamy tu do czynienia z całkowitym lekceważeniem dziedzictwa historycznego i kulturowego przez sędziego, który został wychowany w powojennych Niemczech i nauczony w tego, że przeszłość jest zła, obca, a w najlepszym razie bezwartościowa.

Ogrodowy gnom w ruinach

Z pewnością większość z Państwa nigdy nie słyszała o Memleben. To miejscowość w środkowych Niemczech. W X wieku znajdował się tam pałac królów niemieckich będących od 962 roku cesarzami rzymskimi. W Memleben w 936 r. zmarł król Henryk I Ptasznik, a w 973 roku – jego syn cesarz Otton I Wielki. W celu upamiętnienia ojca i dziada, cesarz Otton II kazał w 973 roku zbudować kościół i klasztor benedyktynów, który stał się jednym z najważniejszych ośrodków sakralnych w Niemczech. Od XVIII wieku jest imponującą ruiną.

Co ciekawe, klasztor ten ma związek z Polską, bowiem jego opatem był drugi biskup poznański Unger, a kościół w Memleben stał się wzorem dla pierwszej katedry w Poznaniu wzniesionej w latach 80. lub 90. X wieku.

Henryk Ptasznik i Otton Wielki są (albo powinni być) dla Niemców tym, czym dla nas Mieszko i Chrobry. To oni stworzyli trwającą do dziś państwowość niemiecką (w międzyczasie rozbijaną i na nowo jednoczoną), a także niemiecką potęgę militarną i polityczną, która dominowała w Europie przez około 300 lat. Miejsce, w którym rezydowali, zmarli i które zostało poświęcone ich pamięci, powinno być centralnym punktem niemieckiej pamięci historycznej, obowiązkowym celem wycieczek szkolnych itd. Czymś w rodzaju Ostrowa Tumskiego w Poznaniu, Ostrowa Lednickiego czy Wawelu.

Wybitna badaczka wczesnośredniowiecznej architektury, dr Aneta Bukowska z UJ, pisząc swą monografię o najstarszej poznańskiej katedrze, odwiedziła Memleben, by zbadać i sfotografować tamtejsze ruiny. Fotografie w jej książce (na stronie 182) to materiał dla ludzi o mocnych nerwach. Gigantyczne (wysokości na oko pięciu metrów) ruiny kościoła zostały rozparcelowane, znajdują się dziś w przydomowych ogródkach, stanowiąc oparcie dla czegoś w rodzaju wędzarni czy sporego murowanego grilla, który w widoczny sposób je okopcił. Przyozdobiono je gipsowym ogrodowym gnomem w postaci zająca z konewką.

Przeciętny Niemiec nigdy w życiu nie usłyszał ani nie usłyszy o Memleben, a miejscowi, zamiast wielkiej dumy, mają kaszankę, o której nie wiedzą, że została zgrillowana na narodowej świętości.

Poświęćmy chwilę na zastanowienie, jak kolosalnie różnimy się z Niemcami w podejściu do dziedzictwa historycznego, a zrozumiemy, że nigdy nie będziemy się w stanie porozumieć z nimi w sprawie stosunku do przeszłości.

Inkowie nad Bałtykiem

Skoro Niemcy całkowicie lekceważą swoje własne dziedzictwo historyczne, to naprawdę nie powinniśmy się dziwić, że jeszcze gorzej traktują dziedzictwo innych, powierzone ich opiece.

Ostatnim punktem oporu pogańskich Słowian Połabskich była Arkona, potężny gród na brzegu Rugii. Upadła pod naporem krzyżowców w 1168 roku, ale zachowały się opisy tamtejszej świątyni, obyczajów itp.

Arkona znajduje się na klifowym cyplu podmywanym przez fale. Zapewne za kilkadziesiąt lat z tego miejsca nic nie pozostanie. Wystarczyłoby u podnóża klifu zrobić betonową opaskę, albo ustawić druciane kosze z kamieniami, żeby powstrzymać erozję. W Polsce zrobiono tak, by uratować ruiny gotyckiego kościoła w Trzęsaczu – zabytku o tysiąckrotnie mniejszym znaczeniu. Niemcy nie widzą powodu, by chronić Arkonę przed zapadnięciem się do morza.

Gród w Arkonie ogrodzono płotem pod napięciem – a przynajmniej tak głosi przymocowana do niego tabliczka. Piszący te słowa kilka lat temu sforsował to ogrodzenie, by zwiedzić zabytek, którego Niemcy zwiedzać nie pozwalają.

Tuż obok wału grodziska znajduje się dziewiętnastowieczna (na oko) latarnia morska, którą wydzierżawił pewien berlińczyk. Rozmawiałem z nim – jakiś czas temu uznał, że jest to fantastyczne miejsce na sklep z pamiątkami. I założył – sklep z indiańskimi suwenirami z Peru. Opowiadał zawiedziony, że choć Arkonę przyjeżdżają zobaczyć tysiące ludzi z Polski, Rosji, Ukrainy i wielu innych słowiańskich państw, to nikt nie chce kupować od niego wytworów inkaskiego folkloru. Z rozmowy wynikło, że ten człowiek nie ma absolutnie żadnego pojęcia, że Arkonę łączy coś ze Słowianami, nie rozumie, dlaczego Słowianie przyjeżdżają ją odwiedzić i nigdy nie wpadł na pomysł, by ich o to zapytać. Mógłby zostać milionerem sprzedając słowiańskie suweniry, drewniane figurki Świętowita, modele świątyni do sklejania, odpowiednią literaturę… Klepie biedę próbując wpychać peruwiańskie koce Polakom przybyłym obejrzeć materialny ślad po ich dawno wytępionych pobratymcach. Rozmowa z tym człowiekiem ostatecznie przekonała mnie, że w sprawie historii z Niemcami nie zrozumiemy się nigdy.

 

 

 

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Zygfryd Czaban

Rewindykacja

Avatar photo

Opublikowano

on

Rewindykacja         

             Sekretarz wprowadził mnie i zniknął. Znajdowałem się w gabinecie podobnym do sporej biblioteki. Ściany od podłogi do sufitu zastawiono regałami – z dziurą na obite skórą drzwi, którymi wszedłem. Nieobecne okna zastępował sufit z mlecznego szkła, a przez nie sączyło się przyjemne światło, niewątpliwie sztuczne: był przecież środek nocy. Na półkach stały i leżały książki – nie dałoby się już między nie wcisnąć nawet broszurki. Spore, staroświeckie biurko uginało pod woluminami atlasów. Na wielkim stole, a miejscami także na wzorzystym dywanie, walały się rulony map. Gospodarz siedział w głębokim fotelu i trzymał stopy na podnóżku. Nie wstał, ale cybuchem fajki wskazał mi obitą atłasem kanapkę. Siadłem niezbyt pewnie na jej skraju.

             Był najwyżej średniego wzrostu, na ile mogłem go ocenić, gdy siedział. Po pięćdziesiątce. Długa, nieuporządkowana broda. Buro-siwa, tak jak i rzadziejąca czupryna, którą ostrzygł na jeża. Fajka stanowiła wyłącznie rekwizyt – jedno pociągnięcie nosem wystarczyło, by stwierdzić, że w tym pomieszczeniu nikt nigdy nie palił.

             – Muszę przyznać, że jest pan wyjątkowo uparty – zaczął. – Bardzo trudno mnie znaleźć, a panu jednak się udało.

             – Zajęło mi to sześć lat. Zakładam, że skoro w końcu dopuścił mnie pan przed swoje oblicze, poznam odpowiedzi, których szukałem przez pół życia.

             Spojrzał na mnie przenikliwie i lekko drwiąco.

             – Sugeruję więc, żeby się pan jednak rozsiadł wygodniej, bo to dłuższa opowieść. I proszę mi nie przerywać. Na pytania przyjdzie czas, kiedy skończę.

             Obserwuję pana działalność od dawna. Wraz ze współpracownikami dość uważnie monitoruję ruch w internecie, a pomysły, którymi dzielił się pan na różnego rodzaju forach – przeznaczonych dla, nazwijmy to elegancko, historyków spoza ortodoksji – uruchomiły nasze alarmy. Nie chcę przez to powiedzieć, że stawiał pan właściwe pytania, ale zapewne zacząłby je pan stawiać za jakiś czas, a to kolidowałoby z moimi planami. Dlatego wezwałem tu pana. Zamierzam, że tak powiem, dopuścić pana do spisku. Ponieważ i tak szukałem nowego członka zespołu, a pan spełnia podstawowe kryteria, chcę upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.

             Zanim przejdę do rzeczy, muszę prosić pana o – jak mawiają Anglosasi – otwarty umysł. Wiem, że uważa się pan za człowieka bez uprzedzeń poznawczych, ale to co opowiem, nawet Indianie Jonesowi wydałoby się mało wiarygodne i nie ma w tym przesady.

             Proszę sobie wyobrazić alternatywną rzeczywistość historyczną. Świat, taki jak znamy, w którym jednak dzieje potoczyły się inaczej. Ogólny rozwój cywilizacyjno-techniczny wykazuje daleko idące podobieństwa do nam znanego, ale sytuacja polityczna ułożyła się odmiennie. W szczególności, inne państwa doszły do pozycji mocarstwowej i powstał układ sił nieprzypominający tego, który ukształtował się u nas.

             Idźmy dalej: w owej rzeczywistości nadszedł XXII wiek, a jedno z państw – i to tych słabszych, zepchniętych na boczny tor – skonstruowało potężną broń, którą zamierza kompletnie zmienić sytuację geopolityczną. To cudo ma jednak pewne wady. Po pierwsze, jest niesamowicie drogie w użyciu – potrzebuje wielkiej ilości energii. Po drugie, wymaga ofiar – mówiąc w skrócie: obsługujący tę broń kanonier, będący w istocie nabojem, musi w pewnym sensie poświęcić życie, oddając z niej strzał. Po trzecie, wynalazek powinien pozostać całkowicie tajny, żeby konkurenci nie mogli go skopiować.

             Państwo to stanęło przed nie lada kłopotem. Jak – będąc w sumie ubogim krajem – wygospodarować w budżecie wielkie środki w taki sposób, żeby się nikt o tym nie dowiedział? Jak w XXII wieku znaleźć ochotnika gotowego oddać życie za ojczyznę? A, rozumie pan, nie może to być kandydat pierwszy z brzegu – musi spełniać surowe kryteria i przejść trudne testy oraz wieloletnie szkolenie.

             Ostatecznie poradzono sobie z tymi trudnościami, choć kosztowało to więcej wysiłku i czasu niż sama budowa broni. Trzeba było stworzyć zupełnie zamknięty system medialny, który odciął społeczeństwo od wiedzy o rzeczywistym poziomie i strukturze wydatków budżetowych. Na przykład – mówiło się ludziom o rozwoju programu kosmicznego, który w ogóle nie istniał. Wielkie sumy szły rzekomo na budowę rakiet, ale media pokazywały zamiast nich wygenerowane przez komputer animacje. W rzeczywistości te wydatki, jak i wiele innych, przeznaczano na nową broń, która z rakietami nie miała nic wspólnego. Niewtajemniczonych, którzy zorientowali się w mistyfikacjach, bezwzględnie mordowano.

             A ochotnik? No cóż – twórcy broni poświęcili własnych synów. Od urodzenia wychowywano ich w specjalnym ośrodku, w kompletnej izolacji od świata, przysposabiając do misji, której jeden z kandydatów – uznany za najlepszego – miał się podjąć jako dorosły człowiek. Jak pan widzi, przygotowania trwały bardzo długo.

              Dziękuję, że do tej pory mi pan nie przerywał, choć, jak widzę, odchodzi pan od zmysłów z ciekawości. Teraz ją zaspokoję. Słabym i ubogim państwem, o którym mówię, są… Niemcy.

             Tak, tak. W alternatywnej rzeczywistości Cesarstwo Rzymskie (czyli niemieckie) w XI wieku uległo Wielkim Łużycom, potężnemu państwu zachodniosłowiańskiemu, stworzonemu sto lat wcześniej przez plemiona, które w naszym świecie dały początek Polsce i Czechom, a częściowo wymarły jako Słowianie Połabscy. W tamtym uniwersum ludy te zjednoczyły się wokół kilku książąt znad Łaby i Soławy, którzy w porę rozpoznali niebezpieczeństwo niemieckie, stworzyli silną (chrześcijańską!) federację, a później przyłączyli – na drodze porozumienia, podboju lub szantażu – cały zachodniosłowiański świat. Państwo to stało się w kolejnych wiekach europejskim i światowym mocarstwem, które zepchnęło Niemcy na stosunkowo niewielkie terytorium rozciągające się po obu stronach Renu.

             W XXII wieku Wielkie Łużyce rozciągają się od ujścia Łaby do ujścia Dniepru oraz od Bałtyku do środkowego Dunaju i Alp. Pobierają trybut od Niemiec – coś w rodzaju wieczystych reparacji za podstępnie rozpoczętą i haniebnie przegraną wojnę z przełomu XX i XXI wieku. Żeby panu tę sytuację właściwie naświetlić, dodam, że tylko Wielkie Łużyce i Chiny mają stałe bazy na Marsie i Księżycu.

             Tajna broń, o której mówię, to wehikuł czasu. Urządzenie służące do wysłania człowieka – kosztem olbrzymiego wydatku energetycznego – w przeszłość. Nie istnieje możliwość powrotu i w ogóle nie da się podróżować w przyszłość, więc wysłannik musi już na zawsze zostać w przeszłości. Z braku opieki medycznej ma sporą szansę umrzeć młodo z powodu zwykłej infekcji. Może też zginąć wykonując misję, która z zasady pociąga za sobą duże ryzyko śmierci w walce lub w wyniku egzekucji, względnie skrytobójstwa. Nie da się wysłać w czasie broni, złota – tylko żywy organizm.

             Niemieccy historycy w ramach przygotowań do uruchomienia nowej broni odkryli, że w dziejach występują tak zwane punkty węzłowe: coś w rodzaju zwrotnic, których przełożenie zmieni bieg historii. Podam Panu przykład z naszego uniwersum – otóż, gdyby zabić Pol Pota w dzieciństwie, na pewno nie doszłoby do ludobójstwa w Kambodży, które było skutkiem szaleństwa jednego człowieka. Natomiast gdyby zabić w kołysce Stalina, historia Związku Sowieckiego potoczyłaby się podobnie – jego miejsce zająłby inny ludobójca, bo taka była natura ówczesnego bolszewizmu. Tak więc dzieciństwo Pol Pota stanowiło punkt węzłowy, a dzieciństwo Stalina – w żadnym razie nie.

             Po dziesiątkach lat przygotowań Niemcy wysłali swojego komandosa w pierwszą połowę X wieku. Żeby zmniejszyć ryzyko przedwczesnego zgonu, wybrano człowieka, który przeszedł testy zdrowotne astronauty, zaszczepiono go na wszelkie znane choroby, nawet wycięto mu zupełnie zdrową ślepą kiszkę. Żołnierz ten od dziecka uczył się walki wręcz, szermierki ciężkim mieczem, łucznictwa, jazdy konnej, wczesnośredniowiecznej niemczyzny i ówczesnych obyczajów – na ile udało się je odtworzyć. Miał dwa zadania. Po pierwsze, doprowadzić do przełożenia zwrotnicy w punkcie węzłowym, żeby Wielkie Łużyce nigdy nie powstały. Po drugie – i to jest zdumiewające świadectwo czterowymiarowego myślenia Niemców – polecono mu umożliwić powtórnie użycie broni, gdyby jego misja nie powiodła się.

             Pan się dziwi? Proszę chwilę pomyśleć. Wykonanie pierwszego elementu misji, czyli przełożenie zwrotnicy, spowoduje powstanie nowej rzeczywistości, alternatywnej z punktu widzenia sztabu wysyłającego komandosa z XXII do X wieku. Dzieje pobiegną innym torem, a kiedy dotrą ponownie do XXII wieku, żyjący wtedy ludzie nie będą mieli zielonego pojęcia, że żyją w rzeczywistości sztucznie stworzonej. Co więcej – nie będą wiedzieć, że w proces dziejowy można ingerować.

             Twórcy nowej broni, żyjący w XXII wieku „pierwszej” rzeczywistości, zakładali, że jednorazowa ingerencja wystarczy, by zmienić bieg rzeczy zgodnie z ich zamiarem, to znaczy uniemożliwić powstanie Wielkich Łużyc, a tym samym zapewnić Niemcom poczesne miejsce w historii. Nie wykluczali jednak, że w nowej (drugiej) rzeczywistości coś znowu pójdzie nie tak. Dlatego pouczyli komandosa, żeby zanotował wszelkie dane dotyczące funkcjonowania broni i ukrył zapis w taki sposób, że tylko przyszli Niemcy będą mogli go znaleźć. Na przykład mógł schować go w fundamentach katedry, do których na pewno zajrzą kiedyś sumienni niemieccy archeolodzy. W ten sposób – przy odrobinie szczęścia – specyfikacja broni trafi do uczonych niemieckich żyjących w drugiej rzeczywistości, na przykład znowu w XXII albo nawet już w XXI wieku, kiedy to wygenerowanie potrzebnych ilości energii stanie się możliwe.

             Nasz komandos, nazwijmy go Jurgenem, przeniósł się do 935 roku. Powstrzymam się od referowania jego perypetii w szczegółach, choć byłby to materiał na niezgorszą powieść albo serial. Zgodnie z rozkazami, wkradł się w łaski niemieckiego możnowładcy Gerona, który w 937 roku został margrabią Marchii Wschodniej. Po dwóch kolejnych latach Geron, namówiony przez Jurgena, zaprosił na ucztę naczelników plemion łużyckich i serbskich, spoił ich winem i wymordował. Ułatwiło to Niemcom podbój Połabia, a usunięci wodzowie nie mieli szans założenia federacji Wielkich Łużyc. Następnie Jurgen spisał i ukrył w odpowiednim miejscu zasady funkcjonowania wehikułu czasu oraz wszelkie przydatne dla jego przyszłych użytkowników informacje, po czym uznał swoją misję za zakończoną.

             Obawy Niemców okazały się uzasadnione. Przełożenie zwrotnicy w 939 roku zlikwidowało niebezpieczeństwo Wielkich Łużyc, ale w powstałej w ten sposób drugiej rzeczywistości problemy wróciły już po kilkudziesięciu latach. Otóż Otton III, imperator-wizjoner, stworzył pod koniec X wieku koncepcję czteroczłonowego Cesarstwa Rzymskiego, składającego się z Germanii, Galii, Italii oraz Sclavinii. Panem tej ostatniej uczynił polskiego księcia Bolesława Chrobrego, a jego syna Mieszka II dopuścił do koligacji z rodem cesarskim. Otton – w ramach realizacji swego pomysłu na nowe Imperium Romanum – oddał Chrobremu Milsko, Łużyce oraz Miśnię i pomógł mu utrzymać zdobyte w 1003 roku Czechy. Kiedy około 1030 roku Otton III zmarł, jego uniwersalne cesarstwo rozpadło się na kilka części, z których rządzona przez Mieszka II Sclavinia okazała się największa i najmocniejsza. Dalej dzieje potoczyły się bardzo podobnie do „pierwszej” rzeczywistości. Niemcy zostały z biegiem czasu zepchnięte w okolice Renu, a mocarstwem stała się piastowska Sclavinia, osiągając granice zbliżone do Wielkich Łużyc.

             W XXI wieku tejże drugiej rzeczywistości niemieccy archeolodzy odnaleźli specyfikację wehikułu czasu i inne towarzyszące jej zapisy, których nie byli w stanie zrozumieć (zgodnie z rozkazami, Jurgen ją zaszyfrował). Odkodowana w końcu przez matematyków i przekazana fizykom, umożliwiła budowę broni.

             W sposób podobny do zastosowanego w pierwszej rzeczywistości doprowadzono do uruchomienia wehikułu. Nowy komandos – powiedzmy, Franz – trafił do 995 roku, po istotnych problemach dostał się na dwór cesarski i otruł Ottona na przełomie 1001 i 1002 roku. Miał mniej szczęścia niż Jurgen, bowiem udało mu się zamordować cesarza dopiero 3 lata później niż przewidywały jego rozkazy. Chrobry w międzyczasie został już dopuszczony do współpracy z Ottonem i wzmocnił się na tyle, że obalenie potęgi polskiej okazało się możliwe jedynie po wielu latach walk. W sumie jednak misja zakończyła się sukcesem, a Franz ukrył specyfikację broni, zgodnie z otrzymanym rozkazem.

             Stworzona przez niego trzecia rzeczywistość nie okazała się bardziej udana niż obie poprzednie. Państwu polskiemu przetrącono kręgosłup około 1039 roku, ale już 40 lat później jego potęgę zaczął odbudowywać Bolesław Szczodry. Koronował się na króla, zdobył utracone przez poprzedników Pomorze, następnie korzystając z wewnętrznych sporów w Niemczech, rozprawił się z Czechami i podbił Słowiańszczyznę Połabską. Dalej historia potoczyła się jak zwykle – Niemcy zostały zepchnięte do narożnika, a Polska stała się mocarstwem. Oszczędzę panu szczegółów – kolejny wysłannik, tym razem nauczony języka staropolskiego (niech będzie dla nas Frycem), podburzył przeciw królowi biskupa krakowskiego, skazanego następnie na śmierć, wywołał bunt i doprowadził do wygnania, a ostatecznie zabójstwa Bolesława. Tak powstała czwarta rzeczywistość, w której teraz rozmawiamy.

             – Że co proszę?! – w zrozumiałym chyba podnieceniu zapomniałem, że miałem się nie odzywać.

             – Świat, w którym żyjemy, jest czwartą rzeczywistością, względnie trzecią alternatywną, stworzoną przez Fryca w drugiej połowie XI wieku – wyjaśnił jeszcze raz.

             Myślałem w milczeniu przez dłuższy czas.

             – Muszę wyznać – wybuchnąłem – że zawiodłem się na panu. Ta pańska historyjka to kompletny wymysł. Dziwię się, że marnuje pan czas na wymyślanie takich bzdur!

             – A jednak zapewniam pana, że to prawda – odrzekł chłodno.

             – Kłamie pan i mogę to jasno wykazać.

             – Proszę śmiało.

             – Nie istnieje żaden dający się wyobrazić sposób, w jaki mógłby się pan dowiedzieć tych wszystkich rzeczy. – Dziwi mnie – spojrzał przenikliwie – że (bądź co bądź) uczony, ma tak mało wiary w możliwości nauki.

             – Jak to? – zdębiałem.

             – Sprawa jest w sumie dość prosta. Za młodu bawiłem się w bieganie po polach i lasach z wykrywaczem metalu. Nie robiłem tego bynajmniej z chęci zysku (jestem zamożny z domu), ale z ciekawości. Żadnych skarbów nigdy nie znalazłem. Ot, sporo żelastwa. I jedną rzecz tajemniczą. W okolicach Dukli wykopałem ciasno zwinięty rulon miedzianej blachy, dobrze rozklepanej młotkiem. Po delikatnym rozwinięciu okazało się, że mierzy mniej więcej 50 na 250 centymetrów. Wydaje się, że pierwotnie mieścił się w wydrążonej w środku drewnianej lasce, z której jednak nic prawie nie zostało. Domyśla się pan, na co trafiłem?

             – Nie za bardzo.

             – To wiadomość od Fryca dla dzisiejszych Niemców. Zawiera zapisane bardzo skomplikowanym szyfrem (drobniutkie cyfry wyskrobano ostrym rylcem) wszelkie dane o wehikule czasu oraz mnóstwo innych informacji, dotyczących historii jego wykorzystywania od samego początku, czyli pierwszej rzeczywistości. Ewidentnie, mocodawcy Fryca, bardzo metodyczni – jak to bywa w tej nacji – uważali za istotne przekazanie sumy doświadczeń zarówno własnych, jak i swoich poprzedników, zakładając, że im więcej ich następcy będą wiedzieć o broni, tym lepiej.

             – Niewiarygodne. Czy mogę zobaczyć ten zwój?

             – Oczywiście.

             Wstał. Ja także. Wielki stół do map miał pod blatem sporą, płytką szufladę. Gospodarz wysunął ją nieco i ukazała się nam zaśniedziała blacha, pokryta malutkimi cyframi, niektóre z nich wydawały się nieczytelne.

             – Fotografowałem ją w różnym oświetleniu, pod zmienianymi kątami, w końcu udało mi się wszystko odczytać – wyjaśnił. – Zapisane są obie strony.

             – Skąd się wzięła w Dukli?

             – Wydaje mi się, że po doprowadzeniu do śmierci Bolesława Szczodrego Fryc wracał z Węgier do Polski, z której niewątpliwie miał się ostatecznie udać do Niemiec, żeby ukryć zapis. Zapewne w górach napadli go rabusie albo zwolennicy zamordowanego króla. Podejrzewam, że został zabity, a zwykły drewniany kostur nie wzbudził zainteresowania napastników i wyrzucono go.

             – Jak pan złamał kod?

             – Żaden tam ze mnie Rejewski – zaśmiał się. – Komputery robią dziś cuda, a ja, jako profesor politechniki, mam dostęp do jednej z najpotężniejszym maszyn obliczeniowych w Europie.

             – Zaraz, zaraz – zakrzyknąłem – czy chce mi pan powiedzieć, że ma dane pozwalające zbudować wehikuł czasu?

             – Jest lepiej – rozsiadł się na nowo w fotelu – mam wehikuł.

             – Jak to?!

             – Najdroższym elementem broni jest bardzo duży kondensator o szczególnej konstrukcji. Ponieważ zwój blachy zawiera jego dość dokładną specyfikację, sporządziłem na tej podstawie projekt techniczny i namówiłem władze mej uczelni do złożenia wniosku o dofinansowanie – i to unijne, wyobrażasz pan sobie – na budowę tego eksperymentalnego urządzenia. Oczywiście o podróżach w czasie nie wspominałem. Dwa lata temu otrzymaliśmy środki na budowę kondensatora, który już działa.

             – A reszta wehikułu?

             – Pozostała część jest bardziej skomplikowana, ale mniejsza i tańsza. Zbudowałem ją z własnych środków.

             – Chce mi pan powiedzieć, że maszyna jest gotowa do działania? – moje rozgorączkowanie sięgało zenitu.

             – Jak mówiłem, trzeba wygenerować olbrzymią ilość energii. Ten problem jednak uda się łatwo rozwiązać.

             – Nie rozumiem. Wydawało mi się, że w poprzednich rzeczywistościach sfinansowanie tej energii stanowiło największy problem, z którym z trudem radziło sobie nawet całe państwo.

             – Skoro taki uważny z pana słuchacz, to powinien pan też pamiętać, że w tych innych uniwersach odmiennie kształtowała się sytuacja polityczna. Otóż, w żadnym z nich Niemcy nie zajmowali kluczowej pozycji na arenie międzynarodowej, inaczej niż w naszym świecie. Ponieważ zaś nie mieli tam na nic wpływu, więc nie przeforsowali swoich szalonych ekologicznych wymysłów. Chodzi mi zwłaszcza o tak zwaną energię odnawialną. Natomiast w naszej rzeczywistości to Niemcy narzucają agendę – dlatego mamy pełno paneli słonecznych i wiatraków, których zresztą ciągle przybywa.

             – Nie widzę związku.

             – Odnawialne źródła energii są niesłychanie niestabilne. Czasem prądu nie ma, a czasem jest go za wiele, zwłaszcza jeśli zaczyna bardzo mocno wiać wiatr. Te problemy spotęgują się wraz z rozbudową morskiej energetyki wiatrowej. Zapewne słyszał pan, że za kilka lat prawie cały Bałtyk będzie zastawiony wiatrakami.

             Przytaknąłem.

             – A co się dzieje, kiedy prądu jest za dużo? – zapytał znienacka tonem natarczywego dydaktyka.

             – Tanieje! – wykrzyknąłem.

             – Więcej, pojawiają się ujemne ceny prądu, żeby zachęcić ludzi do jego konsumpcji. Można wtedy zarobić, jeśli ktoś włączy wszystkie światła, pralkę, suszarkę i zacznie ładować auto elektryczne.

             – Przecież to absurd. Jest pan tego pewien?

             – Tak. W Niemczech, gdzie to szaleństwo zaszło najdalej, zdarza się to najczęściej. Nas to też czeka. Oczywiście, przeciętnie prąd ze źródeł odnawialnych jest najdroższy, ale co jakiś czas jego cena spada poniżej zera. Trzeba jedynie wyczekać na ten moment i uruchomić wehikuł, a wtedy nie dość, że wyślemy człowieka w przeszłość, to jeszcze, dalibóg, można się obłowić.

             – Czyli naprawdę chce pan wypróbować ten wynalazek?

             – Poświęciłem najlepszych 30 lat życia, żeby sprawę doprowadzić do końca. Nie wycofam się teraz.

             – Kto pojedzie? Jest już kandydat?

             – Jeszcze się pan nie domyślił? Proszę odświeżyć łacinę, staroniemiecki, no i jazdę konną. Przed panem krótkie szkolenie i przy najbliższym wietrznym dniu – w drogę!

             – Że jak?!

             – Myśli pan, że trafił tu przypadkiem. Błąd. Od dawna polowałem na kogoś takiego: zawodowy historyk mediewista, najlepsze oceny na roku, magisterium z dziejów Cesarstwa we wczesnym średniowieczu, pasjonat historii alternatywnej, człowiek, który nie może spokojnie usiedzieć w pracowni, tylko szuka mocnych wrażeń. Został pan wyselekcjonowany z setek kandydatów.

             Byłem w szoku.

             – A testy medyczne? – zapytałem.

             – Już zaliczone. Pamięta pan program badań zdrowotnych i wytrzymałościowych, w których uczestniczył pół roku temu? Ośrodek kliniczny dobrze płacił ochotnikom, a pan znalazł ulotkę za wycieraczką auta i się zgłosił, bo z pieniędzmi zawsze u pana krucho. To ja zorganizowałem i sfinansowałem ten projekt, a mój asystent umieścił tę ulotkę w widocznym miejscu.

             – Jeżeli już zdecydowałbym się na wyprawę w czasie, jak miałoby to wyglądać?

             – Kupiłem w Bawarii hutę szkła, wyposażoną w dwa bardzo dużej mocy przyłącza energetyczne z dwóch niezależnych linii wysokiego napięcia. Takie są wymogi – wie pan, gdyby źródło prądu nawaliło, to w braku zapasowego masa zastygłaby w wannach i powstałyby niewyobrażalne straty. Kondensator będzie zaraz zapakowany na ciężarówkę – politechnika jest przekonana, że jadę z nim na targi do Monachium. W rzeczywistości zawieziemy go to huty i podłączymy do obu źródeł energii. Kiedy zrobi się duży wiatr i ceny prądu spadną poniżej zera, zaczniemy ładować kondensator, zgarniając nadwyżkę energii z całych Niemiec. Po kilku godzinach będzie gotów do strzału. Reszta wehikułu już jest na miejscu.

             – Bawaria dlatego, że w Niemczech najczęściej występują ujemne ceny prądu?

             – Tak, między innymi dlatego.

             Milczeliśmy długą chwilę.

             – Mam jeszcze dwa zasadnicze pytania – zacząłem poważnym tonem. – Po pierwsze, czy mam jakąś misję, a jeśli tak to jaką? Wie pan, nie jestem tu zbyt szczęśliwy, ale też nie uśmiecha mi się wyprawa w jedną stronę do czasów, w których czeka mnie mało komfortowy żywot i najpewniej wczesny zgon, jeżeli miałoby to się odbyć bez celu. Po drugie, w jakie czasy mam się udać?

             – Znam pańskie patriotyczne poglądy, które zresztą pomogły panu zakwalifikować się do naszego programu. Nie wątpię, że cierpi pan, podobnie jak ja, z powodu niezbyt fortunnego położenia geopolitycznego Polski, narażonej na regularne zbrojne napaści, okupacje czy też, jak od czasu ostatnich wyborów, totalne podporządkowanie woli jednego z sąsiadów, za którym żaden z nas nie przepada. Panie! – nagle bardzo się zdenerwował – przecież my jesteśmy obecnie regularną kolonią niemiecką! Dlatego pańskie zadanie jest oczywiste – podążyć w ślady któregoś z trzech niemieckich komandosów i udaremnić jego misję. Wybór metod pozostawiam panu.

             – Czy postanowił pan, którego z nich mam unieszkodliwić?

             – Ta decyzja należy do pana. Dla mnie to sprawa drugorzędna. Technicznie nie stanowi to różnicy, ponieważ wszyscy: Jurgen, Franz i Fryc, należą do naszego uniwersum. Każdy przestawił jedną zwrotnicę, co doprowadziło pociąg czasu do nas, ale skład może się cofnąć tą samą drogą i dotrzeć do któregokolwiek z nich.

             – Pomyślmy. Wielkie Łużyce odpadają – jestem patriotą polskim, a nie zachodniosłowiańskim. Zostaje wybór między czasami Chrobrego i Szczodrego. Hmm… Jako wielkopolanin wolę, żeby stolica światowego imperium mieściła się Poznaniu lub ewentualnie Gnieźnie, a nie w Krakowie. Będę więc walczył z Franzem i uratuję Ottona III.

             – Nigdy nie wpadłem na to, żeby spojrzeć na sprawę pod tym kątem – roześmiał się szczerze. – W każdym razie z Bawarii będzie pan miał blisko do Ottona, często tamtędy przejeżdżał. Jego itinerarium jest zasadniczo znane, więc wycelujemy tak, żeby trafił pan w moment, w którym akurat tam będzie. Na znalezienie i neutralizację Franza będzie pan miał dość czasu.

             – Jeszcze jedna sprawa – dodał po chwili. – Po pańskim odlocie wysadzam w powietrze całą hutę szkła razem z kondensatorem i samym wehikułem. Proszę pod żadnym pozorem nie zostawiać opisu urządzenia dla przyszłych pokoleń! Pamiętajmy, że to właśnie zgubiło Niemców i oddało broń w nasze ręce. Uczmy się na błędach nieprzyjaciół!

             – Jedna rzecz bawi mnie szczególnie – mruknąłem, zabierając się do wyjścia. – Wehikuł czasu dofinansowała zdominowana przez Niemcy Unia Europejska, a moja podróż jest możliwa dzięki idiotycznym niemieckim pomysłom na energetykę…

             – No cóż, to stara prawda, że nikt nie jest w stanie zaszkodzić Niemcom tak bardzo jak oni sami – zakończył.

 

Czytaj dalej