Nawiasem Pisząc
Jak przejmuje media Donald Tusk?
Wczoraj, kiedy przeglądałam Internet, trafiłam na dyskusję, czy TVP powinna być publiczna, czy prywatna? Zastanowiłam się trochę nad tym zagadnieniem, bo w sumie jest ono dość ciekawe. Wiadomo, że skoro jest publiczna to będzie robiła przede wszystkim za tubę propagandową aktualnego rządu. Tak było zawsze, w czasach PRL-u, a później w tak zwanej „wolnej Polsce” – w zależności od tego, kto sprawował rządy mieliśmy mniej lub bardziej umiejętnie prowadzoną propagandę. Oczywiście, nie jest to nic dobrego – z wiadomych powodów. Telewizja Polska, jak sama nazwa wskazuje, powinna być polska, nie partyjna. Zastanawiam się, czy są jakieś sposoby na to, żeby TVP zachowało jako taką neutralność, dalej będąc jednak telewizją publiczną i dochodzę do smutnych wniosków, że chyba nie da rady. Nawet jeśli zakaże się, żeby funkcję dyrektora sprawowali działacze partyjni, to przecież może to zrobić ktoś z nimi blisko współpracujący i dalej prowadzić taką narrację, jakiej życzy sobie rząd. Choć może nie byłoby aż to tak jawne, jak wtedy, kiedy TVP przejmował Kurski (swoją drogą – wczoraj chyba czytałam ploteczki, że teraz nadzór nad telewizją ma objąć jego brat, Jarosław, od lat związany z Gazetą Wyborczą – strasznie lubią sobie nawzajem na złość robić dwie największe partie w Polsce). Z drugiej strony oddanie telewizji w prywatne ręce jest bardzo ryzykowne, a nie gwarantuje to przecież dziennikarskiego obiektywizmu, co widzimy na przykładzie TVN. Bo jaką mamy pewność, że właściciel nie odsprzeda jej potem w zagraniczne ręce? Wydaje mi się, że – jakakolwiek ta TVP by nie była – powinna jednak należeć całkowicie do Polski, chociaż wiąże się z faktem, że nigdy nie będzie miała spójnej, ani tym bardziej obiektywnej narracji. I nie bardzo mam pomysł, jak można by to zmienić – na szczęście nie należy to do moich zadań.
Kończymy nadawanie
Tak sobie wczoraj siedziałam i kombinowałam, a dzisiaj okazuje się, że TVP już nie ma. Konkretnie TVP jest, ale ich kanał informacyjny oraz strona informacyjna przestały nadawać. I to tak w przeciągu jednej chwili, na mocy uchwały, bo czemu by nie? Nam nikt nie zarzuci braku praworządności. Okazało się też, że nowa koalicja postanowiła rozwiązać sprawę, tak jak lubi to robić Tusk, ponieważ sceny, jakie rozgrywały się dzisiaj w siedzibie Telewizji Polskiej aż za bardzo przypominały mi te sprzed paru lat w redakcji WPROST. Na pewno pamiętacie. I naprawdę niewiarygodna jest ta radość przeciwników PiS, bo nowa ekipa rządząca załatwiła sprawę, dosłownie wprowadzając standardy białoruskie. Poważnie, nie mam pojęcia, jak to inaczej określić. Myślałam, że premier wyciągnie wnioski z wjazdu na redakcje WPROST, ale jak widać pewne jego cechy nie ulegają zmianom – ledwie powącha władzę i już czuje się absolutnie bezkarny. Zwolennicy tego rodzaju przejęcia mediów publicznych argumentowali, że PiS zrobił to samo osiem lat temu. Nie do końca się zgodzę, chociaż faktem jest, że afera związana z TVP była wtedy ogromna. Wydaje mi się jednak, że była to naturalna konsekwencja pogłębiającego się podziału w społeczeństwie, a także między dwiema czołowymi w Polsce partiami. Przedstawiciele obu tych ugrupowań byli łaskawi pokłócić się w 2005 roku po tym, jak szumnie zapowiadali wspólne rządy, ale to jeszcze aż tak Polaków nie podzieliło – w tamtych latach jednych i drugich łączyły jeszcze w miarę wspólne poglądy. Konflikt eskalował w 2010 roku, po katastrofie smoleńskiej – i chyba wszyscy wiemy, co się działo później. Właśnie dlatego wydaje mi się, że wcześniej „przejmowanie” TVP odbywało się dużo łagodniej i po cichu, a zmiana linii narracyjnej była prawie niezauważalna. Sami dziennikarze też jeszcze wtedy nie uczestniczyli w ideologicznej i partyjnej wojence. Później nadszedł rok 2015, obie partie dawnl już dawno przestały dyskutować i brały udział w bezmyślnej nawalance. W takiej właśnie atmosferze PiS obejmował władzę i zabrał się za rewolucję w Telewizji Polskiej. Ponieważ dziennikarze tej stacji już dawno zdążyli zabrać jasne stanowisko w tym konflikcie, było jasne, że ani oni nie będą chcieli pozostać na stanowiskach, ani nowe władze nie będą chcieli kontynuować z nimi współpracy, dlatego składali ostentacyjne deklaracje albo przy pożegnaniu z TVP, albo w innych mediach. Odpowiednio nagłośniono fakt „przejęcia publicznej tv przez pisowski reżim”, a sam PiS… moim zdaniem popełnił błąd, potwierdzając przepowiednie opozycji. Od tego czasu zaczęła się już otwarta wojna również między dwiema głównymi stacjami telewizyjnymi – TVP i TVN. Zwolennicy PO zwrócili też uwagę na to, że ówcześni dziennikarze TVP zachowali się godnie i dojrzale po prostu odchodząc z pracy (to, że sami podburzali nastroje, sugerując, że oto reżim pisowski odbiera nam polskie media, to już nieważne), czego nie chcieli zrobić ich następcy. Jestem w stanie się zgodzić, tyle tylko że tamci ludzie mieli miękkie lądowanie, choćby w TVN; obecni redaktorzy nie mają już tego komfortu, bo niemal wszystkie inne media należą do zachodnich korporacji z wiadomo jaką linią narracyjną. Zostaje im Telewizja Republika i kanały internetowe, które jednak są dużo mniejsze i dysponują mniejszą ilością pieniędzy – słowem: na pewno nie będą mogli zatrudnić wszystkich i na pewno nie za takie samo wynagrodzenie.
Lex TVN to małe piwo
Śmieszy mnie również porównanie do afery z „zamknięciem” TVN sprzed paru lat. OK, rozpętano guanoburzę, ale wtedy nikt siłą do redakcji nie wtargnął, nikt się z dziennikarzami nie szarpał, a ich kanał informacyjny nadawał bez przeszkód. Ot, jedyne co musieli zrobić, to zmienić właściciela, co z ich zasięgami nie było jakąś niesamowicie trudną misją. Rząd domagał się wtedy, żeby zagraniczne koncerny, będące właścicielami mediów polskojęzycznych, należały do Unii Europejskiej. Taki przepis istnieje na przykład we Francji już od dawna (Francji wolno, Polsce nie, co usiłował nam wówczas wyjaśnić der Onet), ale – tak szczerze pisząc – ja nie widzę, żeby coś się miało w związku z tym zmienić. Poza tym, że podarowano trochę nabojów opozycyjnym mediom, które rozhulały aferę na następne tygodnie. Wykorzystali tę sytuację bezlitośnie i mogliśmy dowiedzieć się, że PiS znowu podnosi rękę na „wolne i niezależne media”. „Chcą zrobić to samo, co z TVP, ale tym razem się nie damy! Jesteśmy ostatnim demokratycznym głosem! Jesteśmy jak Radio Wolna Europa! Wspierajcie nas! Oglądajcie nas! Nie dajcie się oszukiwać!” – i tak dalej, bez przerwy, to był główny przekaz zdecydowanie większości prywatnych mediów w Polsce. Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, co chciał wtedy osiągnąć ówczesny rząd. Nie chce mi się wierzyć, że mieli nadzieję na zamknięcie TVN, bo było jasne od początku, że stacja zostanie przytulona przez inny zagraniczny koncern, należący do Unii Europejskiej – chociaż nie ukrywam, że ja obstawiałam Niemcy. Wiadomo też było, że stacja nie zmieni nagle swojej narracji w związku z tym przejęciem. Porwali się z motyką na słońce i przyszło im potem przez kolejne miesiące tłumaczyć z tego zagrania. Nie zmienia to jednak faktu, że tam przecież nie dochodziło do takich scen, jak dzisiaj w siedzibie TVP. Donald Tusk bierze chyba przykład ze swoich wiernych wyborców, którzy uwielbiali wykazywać agresję względem dziennikarzy TVP, popychać ich, szarpać i wyrywać sprzęt. Dzieje się to zawsze wtedy, kiedy któryś z nich zapuści się zbyt blisko marszu KOD, wściekłych macic czy ostatnich dwóch organizowanych przez herr Donalda – a niestety musi to robić, jeśli chce nagrać materiał. Czasami zresztą umawiali się na takie „protesty” pod siedzibę TVP – mnie w pamięci zapadł atak na Magdalenę Ogórek, w którym wyzywano ją, pluto na nią, popychano i blokowano dostęp do jej samochodu, kiedy wychodzili z pracy. Jeden z uczestników tego prymitywnego ataku chwalił się potem, z nieukrywaną satysfakcją, że rzekomo widział, jak Ogórek zatrzymała się za zakrętem i zaczęła płakać. Nie wiem, czy to prawda, ale faktycznie jest się czym chwalić. Doprowadziliście kobietę do płaczu. Brawo. Niesamowite osiągnięcie w walce o demokrację i wolne media.
Nie wiem, jakie będą dalsze losy TVP Info – prawdopodobnie wystartuje znowu z programem zaakceptowanym przez miłościwie nam panującego premiera. Źle się stało, bo – i TVP, i TVN były jakie były – ale przynajmniej mieliśmy media reprezentujące obie partie. Ja wychodzę, co prawda, z założenia, że dziennikarz nie powinien być partyjnym przedstawicielem, ale teraz będziemy mieli w telewizji tylko i wyłącznie kanały, przedstawiające Tuska jako wybitnego męża stanu. Nie podzielam optymizmu ludzi, którzy twierdzą, że cała ta akcja zaszkodzi nowemu rządowi, bo widać, że ich wierny lud jest zachwycony. Gdyby otworzono tam ogień, to też byłoby to pewnie w pełni zrozumiałe i akceptowalne. Trzymam się jednak nadziei, bo widzę w nowym rządzie niebywałą butę i pychę, a te – jak wiadomo – kroczą przed upadkiem. Platforma niedługo przed przegranymi w 2015 roku wyborami zachowywała się przecież tak samo (i podobnie robił to PiS jeszcze pół roku temu). Oby historia się powtórzyła, zwłaszcza że afera wiatrakowa i zakładanie trzech nowych ministerstw, żeby rzucić kawałek mięsa koalicjantom, pokazują, że obecna władza chce działać jak najszybciej. Liczę więc na to, że w tym pośpiechu popełnią kolejne błędy.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
CPK odleciało, czyli afera dwóch partii
Miesiąc bez jakiejś gigantycznej afery w Polsce – miesiącem straconym. A październik był przecież względnie spokojny. Były oczywiście jakieś mniejsze lub większe wymyślone aferki, ponieważ cały czas trzeba nawalać w ten przebrzydły PiS, więc do rangi zbrodni narodowej został podniesiony wypad Karola Nawrockiego z młodzieżą na kebaba, a Dorota Wysocka-Schnepf wspomniała, że Zbigniew Ziobro zamordował jej matkę, ponieważ kobieta miała 95 lat, więc wiadomo, że jeszcze co najmniej pół życia przed sobą. Przepraszam, bo wygląda jakbym kpiła sobie z czyjejś śmierci, ale ten zarzut był tak absurdalny, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że gościem tego programu była również Ewa Wrzosek, że ciężko mi się do tego na poważnie odnieść. Umówmy się jednak, że to wszystko było celowo nagłaśniane, bo polityka nie lubi ciszy; polityka lubi napierdzielanie po mordzie czym popadnie, gdzie popadnie i kiedy popadnie, żeby przypadkiem nie ucichło. Wydawało się jednak, że październik upłynie nam na właśnie takich bieda-aferkach; że może ktoś spruje się o strój Marty Nawrockiej, o jakieś niestosowne zachowanie jej męża, ewentualnie któryś polityk powie coś głupiego i będzie można w niego walić jak w bęben przez najbliższy tydzień, dopóki kolejny polityk nie powie czegoś jeszcze głupszego. Jeśli o to chodzi, można na nich zawsze liczyć.
PiS strzela sobie w kolano
Wyszło jednak inaczej, bo kilka dni temu wybuchła afera związana z CPK, czyli największym i najbardziej ambitnym projektem PiS-u, którym zresztą posłowie tej partii uwielbiali się chwalić. Jakikolwiek przekręt z tym związany mógłby spowodować ich polityczne samobójstwo. No i taka afera się przytrafiła, bo okazało się, że niedługo przed oddaniem władzy w rece KO sprzedana została kluczowa dla całego projektu działka. Od razu myślę, że warto to naprostować – zdaniem Macieja Wilka to nie cała działka (ok. 160 ha) miała tak olbrzymie znaczenie dla całego projektu – tamtędy miała po prostu przebiegać jedna z dróg czy torów, cała reszta działki nie ma dla projektu większego znaczenia. Mimo wszystko – nie jestem w stanie zrozumieć, po co i dlaczego ta działka została sprzedana. Nie znajduję tu żadnych motywów ani sensu tej decyzji. W związku z aferą zawieszeni zostali Robert Telus (były minister rolnictwa), Rafał Romanowski (wiceminister), Waldemar Humięcki (były szef KOWR-u) oraz Jerzy Wal (jego zastępca oraz członek Prawa i Sprawiedliwości). Działka trafiła w ręce Piotra Wielgomasa (wiceprezesa firmy Dawtona – tej od keczupów). Ale teoretycznie – nawet jeśli ziemia została sprzedana, to można ją odkupić, więc w czym problem? No i tu się tak naprawdę zaczyna problem, bo w sumie nie wiadomo. Według niektórych źródeł przez jakiś czas można było odkupić działkę po kwocie zbliżonej do tej, jaką wydała Dawtona – czyli 23 mln zł, ale ministerstwo rolnictwa oraz KOWR już za czasów KO nie zainteresowały się tematem. Później kwota ta miała wzrosnąć do 400 mln zł. Inne, że taka możliwość istnieje przez pięć lat od daty zakupu, a więc jeśli ziemia została sprzedana 1 grudnia 2023 roku, to jeszcze jest trochę czasu, jednak znowu – KOWR nie deklaruje chęci odkupu działki. Tę wersję potwierdza nowy właściciel, podkreślając, że istnieje przez taka możliwość do 2028 roku. Wreszcie poznaliśmy też stanowisko samego KOWR-u polegające na tym, że umowa sprzedaży tej ziemi nie zawiera postanowień umożliwiających w „obecnym stanie prawnym” wykonanie umownego prawa odkupu, i powołuje się na wyrok TK (sprawa dotycząca prawa odkupu gruntów rolnych z 2010 r.), który ograniczył możliwość jednostronnego odkupu przez państwowy organ. A przynajmniej tak twierdzili na początku, bo kiedy sprawa zaczęła być gruba, dyrektor KOWR-u mówi o wystąpieniu do właściciela i chęci odkupu „jeśli zajdą przesłanki”. Tylko nie wiem, jakie to miałyby być przesłanki? I tutaj zaczynają się kontrowersje, bo skoro PiS coś spierdzielił, to dlaczego KO, która w pocie czoła naprawia wszystkie błędy poprzedniej władzy, w ogóle nie zainteresowała się tematem? Dlaczego w ogóle tę sprawę tuszowali? Dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero teraz, kiedy dziennikarze wygrzebali i opublikowali całą sprawę.
Niezrozumiała zmowa milczenia
Tutaj przechodzimy do dalszych kontrowersji. Wiadomo, że cała afera wybuchła w twarz przede wszystkim PiS-owi i jest to olbrzymi kryzys wizerunkowy tej partii. Ale właśnie – dlaczego KO nie naprawiła tego błędu, dlaczego nie nagłośniła sprawy od razu? Okazuje się, że firma Dawtona mocno wspierała finansowo kampanię Rafała Trzaskowskiego, była również sponsorem jednego z jego kampusów i ogólnie właściciele tej firmy są uśmiechniętymi demokratami. Pojawiają się też spekulację, że dzięki temu do konkursu Eurowizji została przez TVP piosenkarka Luna, która jest córką Piotra Wielgomasa, ale akurat Eurowizją w ogóle się nie interesuję i niewiele mnie obchodzi, co i jak musi zrobić wokalistka, żeby tam wystąpić. No chyba, że uderza ona tak bezpośrednio w polski interes, ale mimo wszystko nie szłabym tak daleko. Oczywiście, politycy KO tłumaczą to w ten sposób, że właściciele firmy Dawtona mają prawo kupować, co chcą, wspierać, kogo chcą i głosować na kogo chcą, co oczywiście jest prawdą. Nie tłumaczy to jednak uporczywego milczenia posłów KO w tej sprawie. Przecież dla nich wystarczy byle pretekst, żeby tylko zaatakować przeciwników politycznych z całą mocą. Żeby zrobić z Karola Nawrockiego sutenera wystarczyła znajomość z „Wielkim Bu” i fakt, że ktoś tam kiedyś tam zrobił sobie z nim zdjęcie. Żeby zrobić z niego faceta, który kompletnie olewa swój urząd i w ogóle nie ma klasy – wystarczyło, że pojawił się gdzieś w czapce z daszkiem i skórzanej kurtce (nawet jeśli były to zdjęcia nawet sprzed okresu, kiedy kandydował na prezydenta). Jako dowód na jego powiązania z Rosją ma służyć fakt, że Nawrocki ma gdzieś tatuaż klubu Chelsea, którego właścicielem był rosyjski oligarcha. Marta Nawrocka jest patusiarą, bo też podobno gdzieś dopatrzyli się na jej ciele tatuażu. Córka Nawrockich jest rozpuszczona i niewychowana, bo zachowuje się jak siedmiolatka. Ziobro jest mordercą, bo zmarła mama Doroty Wysockiej-Schnepf, a Stanowski hejterem, bo wspomniał, że jej syn ma na imię Maksymilian. Oni nawet z głupiego wypadu na kebab zrobili aferę. Lawina hejtu i spekulacji jest tam uruchamiana przy każdej okazji. I dlaczego teraz nagle postanowili zgrabnie ominąć temat? Z dobrego serca? Bo brzydzą się takimi nienawistnymi atakami? Bo uwazają to za nieczystą politykę i kto jak kto, ale oni się w tym babrać nie zamierzają? No, trzymajcie mnie. Zwłaszcza że, jak przekonują, o całej sprawie wiedzieli i odpowiednie służby zostały powiadomione. Tylko że ja nie pamiętam, żeby oni kiedykolwiek czekali na wyrok sądu przed medialnym atakiem. Ziobrę już wsadzają do paki na 25 lat, mimo że dopiero co postawiono mu zarzuty.
Sznur na CPK?
Według mnie oni po prostu nie chcą, żeby to CPK powstało, więc im to milczenie było na rękę. Od samego początku byli temu przeciwni, krzyczeli o megalomanii, wywalaniu pieniędzy w błoto, bo na co to komu, wylewali krokodyle łzy nad biednymi dziećmi, które wraz z rodzicami, zostały wywłaszczone z domów. Dopiero kiedy okazało się, że społeczeństwo się tego CPK domaga zmienili śpiewkę – bo oni owszem, chcą to CPK postawić, ale inaczej, czyli lepiej. I wszystko załatwi Maciej Lasek, który został pełnomocnikiem rządu do spraw CPK, mimo że wcześniej był jednym z największych przeciwników tego projektu. Niedługo po nagłośnieniu afery zastępy Silnych Razem uruchomiły się, żeby atakować wszystkich, którzy kiedykolwiek zamieścili hashtag: „Tak dla CPK”, bo wiadomo, że każdy z nich był w tę aferę zamieszany. Wychodzi na to, że ja też. Mimo że CPK wielokrotnie apelowało, żeby tej działki nie sprzedawać – i tak byli współwinni i zamieszani w całą aferę. W ogóle PiS tak długo wstrzymywało się z oddaniem władzy w jedyne, słuszne ręce tylko po to, żeby móc wywinąć taki numer. Rozpoczęła się wręcz cała krucjata przeciwko projektowi PiS, tylko że teraz to nie jest już gigantomania, teraz już wiemy, że chodziło o przepierdzielenie kasy. Podejrzewam, że nawet jeśli jest możliwość odkupienia tej działki w zbliżonej kwocie – KO i tak nie kiwnie palcem w tej sprawie. CPK nie może powstać i koniec. Pamiętamy chyba, jak Niemcy reagowali na ten projekt? Jacy byli zaniepokojeni, że to popsuje nasze wspaniałe, sąsiedzkie stosunki, które polegają na tym, że Niemcy mają się rozwijać, a Polska najlepiej, gdyby się cofnęła do czasów PRL-u. Znamy również stosunek Donalda Tuska do naszych zachodnich przyjaciół, pamiętamy aferę chociażby z Instytutem im. Witolda Pileckiego, pamiętamy jak szybko Tusk wycofał się z reparacji, mimo że kiedy PiS podnosił tę kwestię przekonywali, że tylko oni są w stanie te pieniądze wyciągnąć (teraz znowu wrócili do narracji, że przecież sami się zrzekliśmy, więc mamy, co chcieliśmy, a że zrzekliśmy się pod moskiewskim butem, to już nieważne). Jak to się mówi w rządzącej koalicji – wystarczy łączyć kropki (a poza tym, cóż szkodzi obiecać). Więc obiecali, że się zajmą, potem się nie zajmowali, a na końcu, mając w rękach taki pocisk wymierzony w PiS, zdecydowano się z niego nie skorzystać, bo o sprawie zrobi się głośno i być może trzeba będzie coś zrobić, a nie tylko mówić, że się robi. W tym upatruję tej zmowy milczenia, która nagle spadła na obóz Koalicji Obywatelskiej, bo z Rafała Trzaskowskiego mogliby się łatwo wywinąć – przecież to PiS sprzedał, a nie oni. I przecież to nie ich wina, że sprzedał ją komuś, kto wspiera ich kandydata. Mogli podrzucić torbę z gównem na wycieraczkę pod drzwiami PiS-u, zamiast tego wrzucili je w wentylator, żeby ubryzgało również ich.
Sprawę, oczywiście, wyjaśnimy
Oczywiście, skandal zaczął się za rządów Prawa i Sprawiedliwości i nie zamierzam tego negować, bo spartolili po całości. Spartolili coś, co było ich główną bronią. Coś, co miało być ich największym politycznym osiągnięciem. To był naprawdę projekt, który miał zapewnić gigantyczny wzrost gospodarczy Polski – i to wszystko dzięki PiS. I naprawdę nie wiem, z jakiego powodu ktoś zdecydował się na taki krok. Gdzie trafiły pieniądze za sprzedaż tej działki? Do kieszeni któregokolwiek z zamieszanych czy z powrotem do budżetu państwa? Co się z nimi stało i gdzie są? Słyszałam tłumaczenie, że PiS, wiedząc o braku chęci ze strony KO do kontynuowania tego projektu, odsprzedał ziemię, żeby chociaż część tych pieniędzy wróciła z powrotem do skarbu państwa, ale już nie wiem sama, na ile dawać wiarę tym zapewnieniom. Może i jest to sensowny powód, ale to nie była przecież jedna, jedyna działka, więc dlaczego zdecydowano się na sprzedaż tej konkretnej – chyba że o iluś tam jeszcze nie wiemy? Za to myślę, że wiem, dlaczego Dawtona skusiła się na te ziemie. Wielgomas, co prawda, zapewnia, że nie wiedział, jakie były plany wobec działki, którą zakupił, ale myślę, że doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Jeśli prawdą jest, co mówił Maciej Wilk, to nie będzie potrzeby wywłaszczenia całej działki, a jedynie ten jeden przesmyk, przez który ma przebiegać jedna z dróg. Wiązałoby się to po pierwsze z wielkim odszkodowaniem, po drugie – jak myślicie, co przy takim scenariuszu powstanie wokół tej drogi? Obstawiam, że raczej nie pola uprawne pomidorów, a raczej znajdzie sie miejsce na wynajem dla firm i korporacji, dla których taka lokalizacja byłaby bardzo kusząca. I znowu kasa do kieszeni wpadnie. Może takie było założenie tej niezrozumiałej, przynajmniej dla mnie, sprzedaży? To oczywiście tylko moje spekulacje, ale wiecie… łączę kropki. Chciałabym poznać jakieś spójne wytłumaczenie ze strony Prawa i Sprawiedliwości, ale wiemy tylko, że sprawę należy zbadać, dokładnie zweryfikować, upewnić się, czy sam proces sprzedaży był przeprowadzony legalnie. Nie do końca chce mi się wierzyć w stanowisko KO, że Andrzej Duda celowo odwlekał powołanie nowego rządu, żeby PiS zdążył sobie wszystko dopiąć, bo jak już pisałam, byłoby to polityczne samobójstwo. Na razie wiemy, że Telus w ogóle o niczym nie wiedział (a przynajmniej tak twierdzi), parę osób zostało zawieszonych i czekamy na wyjaśnienia. Ciekawe, czy się doczekamy, bo z tymi polskimi aferami z reguły jest właśnie tak, że wszystko zostanie wyjaśnione, wystarczy poczekać. I z reguły na czekaniu się kończy. Obawiam się, że tym razem będzie podobne. Obawiam się również, że ta afera zostanie wykorzystana, żeby całkowicie pogrzebać ten projekt, a PiS tym jednym ruchem – świadomie lub nie – przyłożył do tego rękę. Obym się myliła. Na razie, jak to w ciągu ostatnich prawie trzydziestu lat w Polsce bywa, obie partie zrzucają na siebie odpowiedzialność – jedni, że kupili, drudzy, że tuszowali. Kocham mój kraj. Naprawdę. Ale większość polityków bym z dziką chęcią na taczkach stąd wywiozła.
M.
Nawiasem Pisząc
Z rodziną na wojnę
Gdybyście mnie kiedyś zapytali, czego najbardziej nie znoszę w polskiej (chociaż nie tylko polskiej) polityce, bez wahania odpowiedziałabym, że mieszanie rodzin polityków do ich brudnych gierek. Wciąganie swoich bliskich w całe to polityczne szambo, narażanie na ataki osób i mediów, które są nieprzychylne temu politykowi, zmuszanie do tłumaczenia się i taplania w tym szambie. Nienawidzę tego zarówno kiedy ktoś bezpardonowo zaczyna atakować rodzinę kogoś, kogo nie lubi, ale chyba jeszcze bardziej wpienia mnie, kiedy taki polityk sam świadomie i cynicznie powołuje się na własną rodzinę, żeby ogłosić się ofiarą nienawistnych ataków. Bo przecież powinien być świadomy, że gówno, które wypłynie uderzy również, a może przede wszystkim, właśnie w członka swojej rodziny. Pamiętam, jak pisałam, że zwolennicy Platformy nie mają żadnych hamulców, wystawiając swoje dzieci, żeby głosiły jakieś tezy z dupy wzięte, byle tylko poparcie dla Donalda Tuska trochę podskoczyło. Tak samo krytykowałam, kiedy miało to miejsce po prawej stronie (z tego co pamiętam na którymś wiecu Karola Nawrockiego głos zabrał jakiś chłopaczek, który bardzo się martwił, co będzie z Polską, jeśli Karol nie wygra, a na oko miał może 14 lat, jeśli biologia była dla niego łaskawa). Nie lubię tego po prostu. Wiecie, co ja robiłam w wieku czternastu lat? Wspinałam się na drzewa, łapałam żaby albo jaszczurki, które potem wspaniałomyślnie wypuszczałam albo usiłowałam strzelać gole „grubemu na bramce” (tak, w dzieciństwie byłam tzw. „chłopczycą”). W ogóle nie zajmowałam się polityką. Bo mnie w dzieciństwie pozwolono być dzieckiem, po prostu.
Jak ma na imię syn dziennikarki?
Prześledźmy zatem, co tu się wyczynia w naszej politycznej nagonce. Najpierw Dorota Wysocka-Schnepf bardzo odważnie schowała się za plecami swojego syna, rzucając go w samą przepaść politycznego szamba. Tylko dlatego, że Krzysztof Stanowski ośmielił się stwierdzić, że jej syn ma na imię Maksymilian, prawdopodobnie po teściu. Miało to miejsce cztery miesiące przed tym, jak pani Dorota się odpaliła, że jej dziecko hejtują. Tak, Stanowski faktycznie tak powiedział. I to było wszystko, co powiedział o jej synu, potem się do sprawy w ogóle nie odnosił. Ogólnie wszyscy o tym zdążyli zapomnieć, nikt nigdzie nie odnosił się do tych słów – ogólnie wszyscy mieli w głębokim poważaniu, kim jest jej syn, co robi i że ma na imię Maks. Cisza w eterze ogólnie, ale potem właśnie Wysocka-Shnepf napisała post na X-ie, że jej dziecko hejtują. Kto, gdzie, kiedy i jak? I dlaczego po czterech miesiącach? Nie wiem, czy miało to związek z tym, że akurat wtedy Kanał Zero starał się o koncesję, nie chcę gdybać, bo zbieżność może być zupełnie przypadkowa, ale nie jestem w stanie zrozumieć metody wypychania czternastoletniego syna na główny front walki politycznej (a przypominam, że pani Dorota podobno jest dziennikarką, więc w tych politycznych brudach nie powinna brać udziału, ale wiecie, co kiedyś pisałam o zawodzie dziennikarza). I szybko się okazało, że Maks Junior wcale nie chciał uciekać z Polski, bo w Polsce nie mieszka. Uczy się w super prestiżowej szkole Marymount International School Rome, a jego naukę sponsorują polscy podatnicy. Nikt by się do tego nie dokopał, bo nikomu by się nie chciało, ale skoro Dorotka tak otwarcie wrzuca swoich bliskich do politycznego bagna… Nie wiem, ja stara konserwa jestem, ale nie rozumiem, jak można narażać własne dziecko na polityczne ataki przeciwników, skoro ono faktycznie nie ma ze sprawą nic wspólnego – poza matką. Z całej afery dowiedzieliśmy się, że hejtem na dziecko jest wspomnienie jego imienia. Ale hejtowaniem nie można już nazwać tony oszczerstw, jaka wylała się na córkę Karola Nawrockiego, tylko dlatego, że ma 7 lat i zachowuje się właśnie jak siedmiolatka. Bo kto to widział, żeby siedmioletnia dziewczynka zachowywała się jak siedmioletnia dziewczynka? Nie przystoi!
Napad „na córkę”
Ale jeśli metoda jest skuteczna, to czemu z niej nie korzystać, skoro jest okazja? Nawet jeśli jest moralnie obrzydliwa – przynajmniej według mnie. I tak oto Donald Tusk wrzucił swoją córkę w sam środek politycznego bagna, żeby pokazać, jak ten PiS go nienawidzi i ciemięży. Słuchajcie, w poprzednim poście napisałam, że Kasia Tusk nie ma statusu pokrzywdzonej w sprawie afery Pegasusa. Tak wynikało ze źródeł, z których korzystałam, ale wiecie – jedno źródło powie tak, drugie inaczej, dlatego wolę sprostować. A co wiadomo o Katarzynie Tusk? Tak naprawdę tylko tyle, że istnieje. Coś tam działa na rzecz WOŚP-u; wiadomo, że ma dwoje dzieci, z ktorymi Donek lubi sobie robić zdjęcia, żeby pokazać, że jest super dziadkiem i prowadzi blog, jak mniemam modowy, bo jak sobie sprawdziłam, to dowiedziałam się jakie płaszcze nosić tej jesieni. Byle nie z norek (ale o całej aferze związanej ze zwierzątkami szykuję osobny tekst). Coś tam nieśmiało czasem wspierała tatusia, ale ogólnie to wiemy, że się urodziła i że żyje. Do polityki przesadnie się nie pcha. Nikt się nią za bardzo nie interesował; już bardziej jej bratem. Tusk postanowił w związku z tym odpalić bombę, że jego ukochana córeczka również była inwigilowana przez tego wstrętnego Pegasusa i w ogóle przez cały PiS. Szybko się okazało, że wcale nie, zarejestrowana została jedynie jej rozmowa z wujkiem Romkiem, który już akurat Pegasusem był objęty. Sama treść rozmowy nie została też nigdzie ujawniona, wiadomo tylko, że z nim rozmawiała. Ot, cała inwigilacja. Od tego się zaczęło i na tym się skończyło. Wiemy tylko tyle, że rozmawiali ze sobą. A wiecie, to w jakim towarzystwie obraca się rodzina Tuska, nie jest moją sprawą. Zastanawiam się tylko, czemu statusem pokrzywdzonego nie został objęty kurier albo telemarketer, którzy się z Giertychem prawdopodobnie przez ten czas kontaktowali? Bo tak to, jak na razie, wygląda. Kasia Tusk zadzwoniła do Giertycha w sprawie niezwiązanej ani z Pegasusem, ani z Polnordem. Została nagrana, bo Roman Giertych był tym programem objęty, legalnie zresztą. A co za tym idzie – to znowu tylko moje przypuszczenia – Donald Tusk chowa się za plecami córki. Bardzo dojrzale, bardzo mężnie. Prawda? Każdy dorosły facet zachowałby się tak samo. Prawda?
Wina Kaczora
Teraz znowu rozpętała się afera. I znowu główną poszkodowaną jest Dorota Wysocka-Schnepf. To jest tak absurdalne, że ciężko mi to ubrać w słowa. Ja nawet z jej wypowiedzi nie wiem, czy zmarła jej mama, teściowa, czy prababcia, bo użyła sformułowania „Pani Schnepf”, a Ty się, drogi Czytelniku, domyśl, czy mówiła tak o sobie, czy o jakiejś innej pani Schnepf. Natomiast z jej wypowiedzi wynikało, że to Zbigniew Ziobro, a postronnie również cały PiS, jest odpowiedzialny za śmierć mamy pani Doroty. Załóżmy, że to była jej mama, chociaż ciężko z tej wypowiedzi to stwierdzić na 100%, bo naprawdę nie wiem, czy arcykapłanka propagandy w ten sposób mówiła o swojej matce, jednocześnie określając się jako „pani Schnepf”, czy o sobie, czy o uj wie kim. Ale przejdźmy może od ogółu do szczegółu – jak mniemam, mama pani Doroty umarła na skutek tego, że Zbigniew Ziobro opowiadał kłamstwa na temat jej rodziny. I, z tych materiałów, do których dotarłam, pan Ziobro faktycznie mijał się z prawdą. Oskarżał brata jej dziadka, o to, że po wojnie posłał bliską mu osobę dożywotnio do więzienia. I tu należałoby podkreślić, że brat jej dziadka nie przeżył wojny, a tym samym nie mógł skazywać ludzi w sądach stalinowskich. Kopałam, gdzie się tylko dało, ale nie znalazłam potwierdzenia dla słów pana Ziobry (więc tutaj też mamy, prawdopodobnie, do czynienia z atakiem na rodzinę). Wiecie, ja nie akceptuję takich bezpodstawnych, więc dobrze by było, gdyby pan Ziobro przedstawił jakiś dowód, dokumenty, że to faktycznie miało miejsce. Dał jej tym samym powód na tacy, żeby pani Dorota mogła uderzyć. I uderzyła. W dyplomatyczne tony, jak to ona tylko potrafi.
Lekki poślizg w datach
A teraz lecimy z faktami. Mama pani Doroty zmarła w ostatni weekend, 18 października. Wysocka-Schnepf zaatakowała Ziobrę i PiS 23 października. Przesłuchanie Ziobry, które miało tak mocno dotknąć mamę pani Doroty, odbyło się 29 września. Wiecie, nie chcę być jakoś specjalnie napastliwa, bo śmierć to śmierć; dotyka każdego człowieka. Prędzej czy później. Ona nadejdzie, pytanie, czy człowiek jest na to przygotowany, a jak wiemy, nie zawsze jest. Bo ta śmierć to wredna zołza jest. Ale nie o tym, bo co ja mogę wiedzieć, skoro żyję i oddycham? Wracając zatem do tematu – trzy tygodnie minęły od czasu wystąpienia Ziobry, które, owszem, opierało się na kłamstwie. Pani Dorota nie miała żadnych oporów, żeby o śmierć jej mamy oskarżyć Zbigniewa Ziobrę. Bo jej mama słuchała, a potem umarła. I wiecie co? Nawet bym o tym nie pisała, ale według mnie to jest zamiatanie swoich win pod dywan własną rodziną. Ale OK, przyjmijmy do wiadomości to, co mówi pani Wysocka-Schnepf – jej mama umarła, bo słuchała wypowiedzi Ziobry, tyle że trzy tygodnie później. Z tego, co udało mi się wygrzebać, miała 95 lat, ale i tak wina Ziobry. I wiecie, ja bym całe to przedstawienie puściła bokiem, bo ileż to można pisać o jednym i tym samym? Ale, na Boga, w tym samym programie, chociaż innym segmencie, wypowiadała się również Ewa Wrzosek. Babka, która uniemożliwiła przesłuchiwanej obecność adwokata, maltretowała ją tym przesłuchaniem wiele godzin, a kiedy trzy dni później (trzy dni, a nie trzy tygodnie!) przesłuchiwana zmarła, ogłosiła całej Polsce, że jak ktoś będzie łączył śmierć tej kobiety z właśnie tym przesłuchaniem, to sporządzi od razu piękny pozew. Tak, piszę o Barbarze Skrzypek. I tak się zastanawiam: czy wy, k***a, ludzi uważacie za durniów? Śmierć po trzech dniach z powodu rozległego zawału serca – nie można tego uznać jako powód, bo nie. To przecież aż trzy dni! Co innego śmierć po trzech tygodniach; wtedy należy bić w tarabany, bo wiadomo, że to przez Ziobrę i cały PiS. I weź tu, człowieku, bądź mądry i pisz wiersze.
Ostatecznie z wypowiedzi pani Doroty nie idzie wywnioskować, o którym konkretnie członku rodziny mówiła, ale większość ze źródeł wskazuje na to, że chodzi o jej matkę. Mnie jeszcze jad nienawiści oczu nie zalał, więc ode mnie: niech spoczywa w pokoju, niech jej ziemia lekką będzie.
M.
Nawiasem Pisząc
Seria niefortunnych wypowiedzi
Wszyscy chyba wiemy, że Koalicja Obywatelska, a właściwie cała koalicja rządząca ma problem z posłami, którzy powinni być schowani, a mimo wszystko się wychylają i na przykład biegają z ziemniakami po domach opieki społecznej. Zresztą, umówmy się, każda partia ma z tym problem, bo ja na przykład nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt w PiS-ie nie zrobi porządku z takim Mejzą chociażby. Ale co zrobić, kiedy partia jest już tak słaba, że musi chować swojego szefa – tyle tylko, że ten szef wprowadził tam tak apodyktyczne rządy, że absolutnie nie znajdzie się odważny, żeby mu nieśmiało, delikatnie i z zachowaniem bezpiecznej odległości zasugerować, że może coś ostatnio trochę za często ma ochotę na publiczne wystąpienia. A potem szybko się uchylić, podać do dymisji i uciec z rodziną za granicę.
Skuteczność na 30%!
Przed tygodniem premier Polski postanowił na spotkaniu ze swoimi wyborcami w Piotrkowie Trybunalskim… napluć im prosto w twarz, że skoro on dostał około 30% poparcia, to logiczne, że zrealizował tylko 30% obietnic. I to jest przecież sprawiedliwy deal. Szkoda, dla środowiska najbardziej radykalnych zwolenników KO, że te słowa zbiegły się akurat w czasie z – jak mniemam – jakimś internetowym sygnałem do ataków i wszyscy rzucili się rozliczać Karola Nawrockiego z niespełnionych obietnic. I niestety musieli zderzyć się ze ścianą w postaci argumentów, że Nawrocki zdobył w I turze również niecałe 30%, więc realizuje zgodnie z instrukcją pana premiera. A nie możemy przecież brać pod uwagę wyników z II tury, bo przecież wybory zostały sfałszowane i nie znamy ich wyników. Warto też przypomnieć, że Koalicja Obywatelska bardzo swobodnie żongluje tymi procentami, bo pamiętam, że mnie po stu dniach wyszło bodajże 17% spełnionych obietnic, ale możliwe, że w tzw. międzyczasie przepchnęli kolanem jakieś bieda-ustawy, o których nikt nawet nie pamięta. Równie dowolnie stosowała ta partia odhaczanie obietnic zrealizowanych – sobie na przykład przypisali „800+”, mimo że zostało wprowadzone za rządów PiS (wprowadzili wtedy narrację, że oni realizują obietnice, jeszcze zanim dojdą do władzy; cóż, pierwszą aferę też rozpętali jeszcze zanim ich rząd został zaprzysiężony, więc skuteczność godna pochwały), a do koszyczka z sukcesami dorzucili odpolitycznienie spółek skarbu państwa (bo przegonili tych z PiS-u, i posadzili swoimi z PSL-u) i mediów publicznych (tam jest teraz czysta woda z rzeki Wisła tuż po tym, jak Rafał zdecydował o spuszczeniu tam całych ton gówna z Czajki). I wiecie, można by to tłumaczyć, że Tusk palnął bzdurę, bo go wyprowadziła z równowagi hałaśliwa gówniara (która do niedawna była odważną młodą kobietą, która walczy o klimat, o kobiety, o aborcję i o różne dziwne prawa dla różnych dziwnych osób) – zdarza się. Pozostają jeszcze tylko dwa pytania – dlaczego zgromadzeni na spotkaniu z premierem zaczęli klaskać na tak jawne naplucie im w twarz i dlaczego niedługo później w jednym z programów Kuby Wojewódzkiego Donald Tusk powtórzył dokładnie ten sam argument. Czyżby uznał go za trafiony i błyskotliwy?
Jaki zamach, taki… rząd?
Drugą sprawą jest oczywiście słynny atak na biuro poselskie KO – tak naprawdę zaatakowano kawiarnię, która znajdowała się w tym samym budynku, co wspomniane biuro poselskie, ale trzeba było podpiąć ten incydent pod konsekwencje siania nienawiści przez PiS (tak jak to robili po śmierci Adamowicza). Pomógł w tym Witold Zembaczyński, który akurat, przypadkiem, przechadzał się niedaleko… WTEM! „Pierwszy ze sprawców rzucił butelkę po syropie w drzwi myśląc, że celuje w drzwi biura krajowego PO. Drugi z mężczyzn podbiegł z zapalniczką i zaczął to podpalać” – relacjonował potem cały zamach wybitny członek śledczy. Znaczy ja bardzo przepraszam, ale po pierwsze – jeśli pierwszy rzuca butelkami (w dodatku po syropie), a dopiero drugi podpala, to ja bym sprawdziła, czy to nie przypadkiem panowie Joński i Szczerba, bo oni znani są z tego, że muszą robić w dwójkę czynności, które normalny człowiek wykonuje samodzielnie i bardzo często automatycznie. Oni mogliby być świetną inspiracją do tych kawałów o odkręcaniu żarówki. Fakt, że sprawcy próbowali podpalać butelkę po syropie również idealnie wskazuje na nich – jeden wpadł na to, żeby rzucić butelką, drugi, żeby potem biegać i ją podpalać zapalniczką, ale już zabrakło trzeciej głowy, która wpadłaby na to, czym rzucić. I czwartej, która podpowiedziałaby, że w sumie to rzucają nie w to biuro poselskie, w które trzeba. Chociaż może akurat z adresem się wyjątkowo nie pomylili – nie byłaby to pierwsza prowokacja KO (że tak nieśmiało przypomnę o budce przy rosyjskiej ambasadzie). Oczywiście, odpowiednimi osobami do nagłaśniania tego skandalicznego, prorosyjskiego (rzecz jasna, że były w to zamieszane służby rosyjskie – na osobistą prośbę Kaczyńskiego!) okazał się ten od pogłosu, czyli Marcin Kierwiński, i ten od naleśników, czyli Witold Zembaczyński, bo oni są najbardziej wiarygodni. Tak czy inaczej – patrząc na to, że w październiku 2010 roku polityk PiS-u, Marek Rosiak, stracił w podobnym ataku życie; oraz na to, że ze 2-3 lata temu mieliśmy do czynienia z serią ataków na biura poselskie PiS, w których na szczęście nikt nie zginął, ale bardzo nieprzyjemni panowie w bardzo niekulturalny sposób domagali się rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim, ośmielam się stwierdzić, że w tej niechlubnej konkurencji macie bezpieczną przewagę.
Jak działa Pegasus?
To ostatnie wydarzenie nie miało bezpośredniego powiązania z Donaldem Tuskiem – było po prostu tak uroczo nieudolne, że musiałam coś od siebie dodać. Wróćmy jednak do Donalda Tuska, który dalej nie może się przyzwyczaić do tego, że w dobie mediów społecznościowych nie można już sobie tak kłamkolić bez żadnych konsekwencji i wypuścił mrożącą krew w żyłach informacje, że inwigilowane za pomocą Pegasusa była jego córka i żona. Niemal od razu się w mediach zakotłowało, bo jak to tak? Podsłuch? Na rodzinę!? Skandal! Można śmiało rozkręcać awanturę, jak ze śmiercią syna posłanki Magdaleny Filiks, nie czekając na jakąkolwiek weryfikację – jest przykaz, więc jest wykonanie. Bez gadania! I niestety znowu, jak na złość, ktoś postanowił to zdementować. Tym razem była to prokuratura, która stwierdziła, że ani Katarzyna, ani Małgorzata Tusk nie były podsłuchiwane przez system Pegasusa, żadna z nich nie ma statusu osoby pokrzywdzonej, a na taśmach się znalazły, bo same kontaktowały się z osobą objętą tym programem (a przynajmniej Katarzyna Tusk, nie wiem jak pani premierowa). Może z wujkiem Romkiem, a może z kimkolwiek innym. I tak by się pewnie skończyło giertychowanie, gdyby nie to, że Silni Razem wszystko wiedzą najlepiej, ale nie to, kiedy się zamknąć. Dlatego też Ewa Wrzosek postanowiła wyjaśnić zwolennikom, dlaczego Kasia Tusk jednak była inwigilowana. Otóż ten bezprawny system pisowskiej inwigilacji działa tak, że nie obejmuje on tylko komórki śledzonego. Nie, on automatycznie będzie miał dostęp 24/7 do wszystkich funkcji wszystkich telefonów, w tym do mikrofonów i kamer. Wystarczy się minąć z taką osobą na ulicy i już – Pegasus natychmiast uruchamia cały proces inwigilacyjny i w ciągu tych paru sekund zajmuje telefon mijającego. A potem obserwuje również wszystkich z jego otoczenia – w tym żony i dzieci! Na samym końcu stawia się mu zarzut mijania Romana Giertycha na chodniku i nie naplucia mu, przy okazji, na buty. Kurczę, faktycznie skuteczny ten Pegasus, bo w takiej sytuacji inwigilacją powinna być objęta już połowa kraju, jeśli nie więcej. To cholerstwo atakuje szybciej niż COVID.
M.
