Nawiasem Pisząc
Dziwne przypadki Ewy Zajączkowskiej
Zazwyczaj krytykuję tu albo wyśmiewam się z lewicy lub obecnego rządu, bo jest to nieograniczone źródło „kontentu”. Praktycznie codziennie któryś z tych cudaków powie coś wybitnie głupiego albo bezczelnego, a bardzo łączy w swojej wypowiedzi obie te cechy. Niestety i na prawicy zdarzają się głupsze wypowiedzi i o jednej z nich chciałam Wam napisać. Jej autorką jest Ewa Zajączkowska-Hernik, nad czym ubolewam, bo śledziłam jej karierę z pewnymi nadziejami, a jej wystąpienie w Europarlamencie mi się podobało, chociaż było może trochę zbyt buńczuczne. Byłam też na jednym spotkaniu z nią i nie przypominam sobie, żeby wygadywała jakieś bzdury. Moment, kiedy uroniła łzę, opowiadając o swoich dzieciach i mężu, był wzruszający i wydawał się autentyczny. Zresztą całkiem niedawno rozkleiła się w innym wywiadzie, wspominając swoje najtrudniejsze chwile w dzieciństwie i też nie sprawiało to wrażenia wyreżyserowanego. Przynajmniej ja nie wyczułam w tym fałszu. Oczywiście nie wierzyłam jej ślepo we wszystko, bo wobec ludzi, a zwłaszcza polityków, kieruję się zasadą ograniczonego zaufania, ale widziałam w niej jakiś potencjał. W dalszym ciągu widzę, ale pojawiła się wyraźna zadra na jej wizerunku.
Obiecujące początki
Ewa Zajączkowska-Hernik dała się poznać szerszej publiczności podczas debaty w TVN, kiedy to dyskutowała z przedstawicielkami innych partii. Zasłynęła wówczas słowami: „Tak to jest rozmawiać z blondynką”, którymi skwitowała Aleksandrę Gajewską. I, owszem, było to niegrzeczne, złośliwe, niepotrzebne i nie tak powinna wyglądać debata publiczna na poziomie. Ale umówmy się – debaty publicznej na poziomie w Polsce nie ma już od dawna, a wybryk młodej europoseł i tak był całkiem niewinny w porównaniu z epitetami, jakimi obrzucają się posłowie wszystkich ugrupowań w Sejmie i poza nim. Mieliśmy już zdradzieckie mordy, debilów, mało kulturalne gesty… Czego tak naprawdę nie mieliśmy? Przecież całkiem niedawno Marek Suski wprost i przed kamerami zwrócił się do swojego oponenta: „Ty debilu”. Nie mnie oceniać, czy miał rację, chociaż patrząc na to, jakie tuzy intelektualne zasiadają w szeregach Platformy, wnioskuję, że miał duże szanse trafić. Gdyby ktoś chciał mi teraz wypomnieć, że robię teraz to samo, to chciałam zaznaczyć, że mój sposób jest jednak dużo bardziej dyskretny i zawoalowany. I dowcipny. Taką przynajmniej mam nadzieję. A może tylko sobie wmawiam. W każdym razie trochę rozumiem panią Ewę, bo ileż razy można odpowiadać na jedno i to samo pytanie? Poza tym jednym momentem, kiedy Zajączkowska straciła trochę cierpliwości, wydaje mi się, że wypadła w tej debacie całkiem dobrze, zwłaszcza że była w mniejszości, bo wszystkie pozostałe uczestniczki atakowały głównie ją i to uciekając się do tanich i emocjonalnych chwytów. Warto zaznaczyć, że w rewanżu została nazwana chamką, a rzuciły się na nią dosłownie wszystkie rywalki, zabierając jej czas, który miała na udzielenie odpowiedzi. Oraz że prowadząca debatę (to była zdaje się Monika „Stokrotka” Olejnik) absolutnie nie zwróciła na to uwagi, a wręcz dołączyła się do chóru oburzonych, co już samo w sobie mówi wiele o obiektywizmie tej stacji. Powinna oczywiście zwrócić uwagę reprezentantce Konfederacji, ale potem również uciszyć awanturujące się panie. No, ale do brzegu – nowa twarz (chociaż może nie tak do końca nowa, bo Zajączkowska była przecież kiedyś „rudą od Korwina”) spodobała się ludziom, bo w następnych wyborach parlamentarnych brakowało jej naprawdę niewiele, żeby uzyskać mandat, a parę miesięcy później dosyć pewnie dostała się do Europarlamentu.
Miłe złego początki?
Ostatnio jednak Zajączkowska padła ofiarą ostrej, ale całkowicie zasłużonej krytyki. Dała się ona bowiem złapać w koszulce z ośmioma gwiazdkami, a już samo to budzi we mnie głęboką niechęć, bo uważam, że jest to hasło ludzi prostackich i mało kulturalnych. Jednak pierwsze tłumaczenie pani Ewy można by było jeszcze zrozumieć – była to rzekomo forma protestu przeciwko polityce PiS względem rolników. No OK, ale w tej kwestii nie tylko posłowie poprzedniej władzy zasłużyli tutaj na krytykę. Po drugie w dalszym ciągu jest to protest mało elegancki i skoro krytykujemy młodzież wywrzaskującą wulgaryzmy na antypolitycznym (ekhm, ekhm) kampusie Trzaskowskiego, to tym bardziej powinniśmy mieć odwagę wyrazić taką krytykę wobec, było – nie było, europosłanki. Najlepszym wyjściem z tej sytuacji byłoby oczywiście przeproszenie i przyznanie się do błędu. Że nie pomyślałam, że wtedy wydawałoby mi się to dobrym pomysłem, ale teraz widzę, że był głupi. Byłaby chyba pierwszym politykiem, który kiedykolwiek przyznał się do błędu i mogłaby z całego tego zamieszania wyjść obronną ręką. Ostatecznie nie ona pierwsza i nie ostatnia powiedziała coś głupiego, a warto pamiętać, że wielu jej kolegów bądź rywali powtarza głupoty wręcz nagminnie. Chociaż to nie jest i nie może być żadnym usprawiedliwieniem. Niestety pani Ewa postanowiła się pogrążyć, bo zaczęła tłumaczyć, że tak naprawdę miało to znaczyć „Jezus Pan” i o to jej od początku chodziło. Naprawdę? Wszyscy wiedzą jak należy interpretować ten symbol. Nie wiem, czy kojarzycie, ale jakiś czas temu na nagrobku pewnej kobiety pojawiły się właśnie te nieszczęsne gwiazdki. Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby kazać sobie wygrawerować coś takiego na grobie, bo ja to rozumiem tylko w jeden sposób – ta osoba musiała być tak bardzo chora z nienawiści do ówczesnej władzy, że w końcu zalał ją jad i trafił szlag. Oczywiście zwolennicy Tuska byli zachwyceni, jego przeciwnicy zniesmaczeni, ale właśnie tych tłumaczenie tych pierwszych, że to tylko osiem gwiazdek, skąd my wiemy, co to znaczy, bo mogło znaczyć cokolwiek było próbą robienia z ludzi idiotów. A jeśli ktoś usilnie stara się zrobić głupców z innych ludzi, niestety najczęściej robi go z siebie. Niestety, pani Ewo. Tak było w tamtym przypadku, tak też jest w tym. Później europoseł tłumaczyła, że podobnie interpretował to pewien ksiądz, który wrzucił nagranie na swoich social-mediach, parodiując „Koło Fortuny”, a zakończył je słowami: „Jezus jest moim Panem”. Myślę jednak, że czym innym jest ironia i próba „odwulgarnienia” tego symbolu, a czym innym nieudolne tłumaczenie się, że tak naprawdę o to chodziło z tą koszulką. Odrobinę szacunku do własnych wyborców, bo to oni są tym najbardziej zawiedzeni. Wszyscy wiemy, co te osiem gwiazdek znaczy i nie powinniśmy udawać, że znaczy co innego. A tym bardziej się później w taki sposób z tego wykręcać.
Czy zawiodłam się na świeżo upieczonej europosłance? Tak. Czy to znaczy, że teraz postawię już na niej krzyżyk. Nie, chociaż na pewno tego nie zapomnę. Mam po prostu nadzieję, że pani Ewa wyciągnie nauczkę z tej lekcji. Co jest zabawne w tej całej historii, to to że Zajączkowską krytykują teraz wszyscy (absolutnie słusznie), również fanatycy Tuska, którzy jakiś czas temu zapewniali nas, że gwiazdki na grobie mogły znaczyć cokolwiek. Trzeba jednak przyznać, że faktycznie „Jezus Pan” dużo lepiej by w takiej sytuacji pasowało. A pani Ewa tak czy inaczej powinna przeprosić. Na to nigdy nie jest za późno.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Z rodziną na wojnę
Gdybyście mnie kiedyś zapytali, czego najbardziej nie znoszę w polskiej (chociaż nie tylko polskiej) polityce, bez wahania odpowiedziałabym, że mieszanie rodzin polityków do ich brudnych gierek. Wciąganie swoich bliskich w całe to polityczne szambo, narażanie na ataki osób i mediów, które są nieprzychylne temu politykowi, zmuszanie do tłumaczenia się i taplania w tym szambie. Nienawidzę tego zarówno kiedy ktoś bezpardonowo zaczyna atakować rodzinę kogoś, kogo nie lubi, ale chyba jeszcze bardziej wpienia mnie, kiedy taki polityk sam świadomie i cynicznie powołuje się na własną rodzinę, żeby ogłosić się ofiarą nienawistnych ataków. Bo przecież powinien być świadomy, że gówno, które wypłynie uderzy również, a może przede wszystkim, właśnie w członka swojej rodziny. Pamiętam, jak pisałam, że zwolennicy Platformy nie mają żadnych hamulców, wystawiając swoje dzieci, żeby głosiły jakieś tezy z dupy wzięte, byle tylko poparcie dla Donalda Tuska trochę podskoczyło. Tak samo krytykowałam, kiedy miało to miejsce po prawej stronie (z tego co pamiętam na którymś wiecu Karola Nawrockiego głos zabrał jakiś chłopaczek, który bardzo się martwił, co będzie z Polską, jeśli Karol nie wygra, a na oko miał może 14 lat, jeśli biologia była dla niego łaskawa). Nie lubię tego po prostu. Wiecie, co ja robiłam w wieku czternastu lat? Wspinałam się na drzewa, łapałam żaby albo jaszczurki, które potem wspaniałomyślnie wypuszczałam albo usiłowałam strzelać gole „grubemu na bramce” (tak, w dzieciństwie byłam tzw. „chłopczycą”). W ogóle nie zajmowałam się polityką. Bo mnie w dzieciństwie pozwolono być dzieckiem, po prostu.
Jak ma na imię syn dziennikarki?
Prześledźmy zatem, co tu się wyczynia w naszej politycznej nagonce. Najpierw Dorota Wysocka-Schnepf bardzo odważnie schowała się za plecami swojego syna, rzucając go w samą przepaść politycznego szamba. Tylko dlatego, że Krzysztof Stanowski ośmielił się stwierdzić, że jej syn ma na imię Maksymilian, prawdopodobnie po teściu. Miało to miejsce cztery miesiące przed tym, jak pani Dorota się odpaliła, że jej dziecko hejtują. Tak, Stanowski faktycznie tak powiedział. I to było wszystko, co powiedział o jej synu, potem się do sprawy w ogóle nie odnosił. Ogólnie wszyscy o tym zdążyli zapomnieć, nikt nigdzie nie odnosił się do tych słów – ogólnie wszyscy mieli w głębokim poważaniu, kim jest jej syn, co robi i że ma na imię Maks. Cisza w eterze ogólnie, ale potem właśnie Wysocka-Shnepf napisała post na X-ie, że jej dziecko hejtują. Kto, gdzie, kiedy i jak? I dlaczego po czterech miesiącach? Nie wiem, czy miało to związek z tym, że akurat wtedy Kanał Zero starał się o koncesję, nie chcę gdybać, bo zbieżność może być zupełnie przypadkowa, ale nie jestem w stanie zrozumieć metody wypychania czternastoletniego syna na główny front walki politycznej (a przypominam, że pani Dorota podobno jest dziennikarką, więc w tych politycznych brudach nie powinna brać udziału, ale wiecie, co kiedyś pisałam o zawodzie dziennikarza). I szybko się okazało, że Maks Junior wcale nie chciał uciekać z Polski, bo w Polsce nie mieszka. Uczy się w super prestiżowej szkole Marymount International School Rome, a jego naukę sponsorują polscy podatnicy. Nikt by się do tego nie dokopał, bo nikomu by się nie chciało, ale skoro Dorotka tak otwarcie wrzuca swoich bliskich do politycznego bagna… Nie wiem, ja stara konserwa jestem, ale nie rozumiem, jak można narażać własne dziecko na polityczne ataki przeciwników, skoro ono faktycznie nie ma ze sprawą nic wspólnego – poza matką. Z całej afery dowiedzieliśmy się, że hejtem na dziecko jest wspomnienie jego imienia. Ale hejtowaniem nie można już nazwać tony oszczerstw, jaka wylała się na córkę Karola Nawrockiego, tylko dlatego, że ma 7 lat i zachowuje się właśnie jak siedmiolatka. Bo kto to widział, żeby siedmioletnia dziewczynka zachowywała się jak siedmioletnia dziewczynka? Nie przystoi!
Napad „na córkę”
Ale jeśli metoda jest skuteczna, to czemu z niej nie korzystać, skoro jest okazja? Nawet jeśli jest moralnie obrzydliwa – przynajmniej według mnie. I tak oto Donald Tusk wrzucił swoją córkę w sam środek politycznego bagna, żeby pokazać, jak ten PiS go nienawidzi i ciemięży. Słuchajcie, w poprzednim poście napisałam, że Kasia Tusk nie ma statusu pokrzywdzonej w sprawie afery Pegasusa. Tak wynikało ze źródeł, z których korzystałam, ale wiecie – jedno źródło powie tak, drugie inaczej, dlatego wolę sprostować. A co wiadomo o Katarzynie Tusk? Tak naprawdę tylko tyle, że istnieje. Coś tam działa na rzecz WOŚP-u; wiadomo, że ma dwoje dzieci, z ktorymi Donek lubi sobie robić zdjęcia, żeby pokazać, że jest super dziadkiem i prowadzi blog, jak mniemam modowy, bo jak sobie sprawdziłam, to dowiedziałam się jakie płaszcze nosić tej jesieni. Byle nie z norek (ale o całej aferze związanej ze zwierzątkami szykuję osobny tekst). Coś tam nieśmiało czasem wspierała tatusia, ale ogólnie to wiemy, że się urodziła i że żyje. Do polityki przesadnie się nie pcha. Nikt się nią za bardzo nie interesował; już bardziej jej bratem. Tusk postanowił w związku z tym odpalić bombę, że jego ukochana córeczka również była inwigilowana przez tego wstrętnego Pegasusa i w ogóle przez cały PiS. Szybko się okazało, że wcale nie, zarejestrowana została jedynie jej rozmowa z wujkiem Romkiem, który już akurat Pegasusem był objęty. Sama treść rozmowy nie została też nigdzie ujawniona, wiadomo tylko, że z nim rozmawiała. Ot, cała inwigilacja. Od tego się zaczęło i na tym się skończyło. Wiemy tylko tyle, że rozmawiali ze sobą. A wiecie, to w jakim towarzystwie obraca się rodzina Tuska, nie jest moją sprawą. Zastanawiam się tylko, czemu statusem pokrzywdzonego nie został objęty kurier albo telemarketer, którzy się z Giertychem prawdopodobnie przez ten czas kontaktowali? Bo tak to, jak na razie, wygląda. Kasia Tusk zadzwoniła do Giertycha w sprawie niezwiązanej ani z Pegasusem, ani z Polnordem. Została nagrana, bo Roman Giertych był tym programem objęty, legalnie zresztą. A co za tym idzie – to znowu tylko moje przypuszczenia – Donald Tusk chowa się za plecami córki. Bardzo dojrzale, bardzo mężnie. Prawda? Każdy dorosły facet zachowałby się tak samo. Prawda?
Wina Kaczora
Teraz znowu rozpętała się afera. I znowu główną poszkodowaną jest Dorota Wysocka-Schnepf. To jest tak absurdalne, że ciężko mi to ubrać w słowa. Ja nawet z jej wypowiedzi nie wiem, czy zmarła jej mama, teściowa, czy prababcia, bo użyła sformułowania „Pani Schnepf”, a Ty się, drogi Czytelniku, domyśl, czy mówiła tak o sobie, czy o jakiejś innej pani Schnepf. Natomiast z jej wypowiedzi wynikało, że to Zbigniew Ziobro, a postronnie również cały PiS, jest odpowiedzialny za śmierć mamy pani Doroty. Załóżmy, że to była jej mama, chociaż ciężko z tej wypowiedzi to stwierdzić na 100%, bo naprawdę nie wiem, czy arcykapłanka propagandy w ten sposób mówiła o swojej matce, jednocześnie określając się jako „pani Schnepf”, czy o sobie, czy o uj wie kim. Ale przejdźmy może od ogółu do szczegółu – jak mniemam, mama pani Doroty umarła na skutek tego, że Zbigniew Ziobro opowiadał kłamstwa na temat jej rodziny. I, z tych materiałów, do których dotarłam, pan Ziobro faktycznie mijał się z prawdą. Oskarżał brata jej dziadka, o to, że po wojnie posłał bliską mu osobę dożywotnio do więzienia. I tu należałoby podkreślić, że brat jej dziadka nie przeżył wojny, a tym samym nie mógł skazywać ludzi w sądach stalinowskich. Kopałam, gdzie się tylko dało, ale nie znalazłam potwierdzenia dla słów pana Ziobry (więc tutaj też mamy, prawdopodobnie, do czynienia z atakiem na rodzinę). Wiecie, ja nie akceptuję takich bezpodstawnych, więc dobrze by było, gdyby pan Ziobro przedstawił jakiś dowód, dokumenty, że to faktycznie miało miejsce. Dał jej tym samym powód na tacy, żeby pani Dorota mogła uderzyć. I uderzyła. W dyplomatyczne tony, jak to ona tylko potrafi.
Lekki poślizg w datach
A teraz lecimy z faktami. Mama pani Doroty zmarła w ostatni weekend, 18 października. Wysocka-Schnepf zaatakowała Ziobrę i PiS 23 października. Przesłuchanie Ziobry, które miało tak mocno dotknąć mamę pani Doroty, odbyło się 29 września. Wiecie, nie chcę być jakoś specjalnie napastliwa, bo śmierć to śmierć; dotyka każdego człowieka. Prędzej czy później. Ona nadejdzie, pytanie, czy człowiek jest na to przygotowany, a jak wiemy, nie zawsze jest. Bo ta śmierć to wredna zołza jest. Ale nie o tym, bo co ja mogę wiedzieć, skoro żyję i oddycham? Wracając zatem do tematu – trzy tygodnie minęły od czasu wystąpienia Ziobry, które, owszem, opierało się na kłamstwie. Pani Dorota nie miała żadnych oporów, żeby o śmierć jej mamy oskarżyć Zbigniewa Ziobrę. Bo jej mama słuchała, a potem umarła. I wiecie co? Nawet bym o tym nie pisała, ale według mnie to jest zamiatanie swoich win pod dywan własną rodziną. Ale OK, przyjmijmy do wiadomości to, co mówi pani Wysocka-Schnepf – jej mama umarła, bo słuchała wypowiedzi Ziobry, tyle że trzy tygodnie później. Z tego, co udało mi się wygrzebać, miała 95 lat, ale i tak wina Ziobry. I wiecie, ja bym całe to przedstawienie puściła bokiem, bo ileż to można pisać o jednym i tym samym? Ale, na Boga, w tym samym programie, chociaż innym segmencie, wypowiadała się również Ewa Wrzosek. Babka, która uniemożliwiła przesłuchiwanej obecność adwokata, maltretowała ją tym przesłuchaniem wiele godzin, a kiedy trzy dni później (trzy dni, a nie trzy tygodnie!) przesłuchiwana zmarła, ogłosiła całej Polsce, że jak ktoś będzie łączył śmierć tej kobiety z właśnie tym przesłuchaniem, to sporządzi od razu piękny pozew. Tak, piszę o Barbarze Skrzypek. I tak się zastanawiam: czy wy, k***a, ludzi uważacie za durniów? Śmierć po trzech dniach z powodu rozległego zawału serca – nie można tego uznać jako powód, bo nie. To przecież aż trzy dni! Co innego śmierć po trzech tygodniach; wtedy należy bić w tarabany, bo wiadomo, że to przez Ziobrę i cały PiS. I weź tu, człowieku, bądź mądry i pisz wiersze.
Ostatecznie z wypowiedzi pani Doroty nie idzie wywnioskować, o którym konkretnie członku rodziny mówiła, ale większość ze źródeł wskazuje na to, że chodzi o jej matkę. Mnie jeszcze jad nienawiści oczu nie zalał, więc ode mnie: niech spoczywa w pokoju, niech jej ziemia lekką będzie.
M.
Nawiasem Pisząc
Seria niefortunnych wypowiedzi
Wszyscy chyba wiemy, że Koalicja Obywatelska, a właściwie cała koalicja rządząca ma problem z posłami, którzy powinni być schowani, a mimo wszystko się wychylają i na przykład biegają z ziemniakami po domach opieki społecznej. Zresztą, umówmy się, każda partia ma z tym problem, bo ja na przykład nie mogę zrozumieć, dlaczego nikt w PiS-ie nie zrobi porządku z takim Mejzą chociażby. Ale co zrobić, kiedy partia jest już tak słaba, że musi chować swojego szefa – tyle tylko, że ten szef wprowadził tam tak apodyktyczne rządy, że absolutnie nie znajdzie się odważny, żeby mu nieśmiało, delikatnie i z zachowaniem bezpiecznej odległości zasugerować, że może coś ostatnio trochę za często ma ochotę na publiczne wystąpienia. A potem szybko się uchylić, podać do dymisji i uciec z rodziną za granicę.
Skuteczność na 30%!
Przed tygodniem premier Polski postanowił na spotkaniu ze swoimi wyborcami w Piotrkowie Trybunalskim… napluć im prosto w twarz, że skoro on dostał około 30% poparcia, to logiczne, że zrealizował tylko 30% obietnic. I to jest przecież sprawiedliwy deal. Szkoda, dla środowiska najbardziej radykalnych zwolenników KO, że te słowa zbiegły się akurat w czasie z – jak mniemam – jakimś internetowym sygnałem do ataków i wszyscy rzucili się rozliczać Karola Nawrockiego z niespełnionych obietnic. I niestety musieli zderzyć się ze ścianą w postaci argumentów, że Nawrocki zdobył w I turze również niecałe 30%, więc realizuje zgodnie z instrukcją pana premiera. A nie możemy przecież brać pod uwagę wyników z II tury, bo przecież wybory zostały sfałszowane i nie znamy ich wyników. Warto też przypomnieć, że Koalicja Obywatelska bardzo swobodnie żongluje tymi procentami, bo pamiętam, że mnie po stu dniach wyszło bodajże 17% spełnionych obietnic, ale możliwe, że w tzw. międzyczasie przepchnęli kolanem jakieś bieda-ustawy, o których nikt nawet nie pamięta. Równie dowolnie stosowała ta partia odhaczanie obietnic zrealizowanych – sobie na przykład przypisali „800+”, mimo że zostało wprowadzone za rządów PiS (wprowadzili wtedy narrację, że oni realizują obietnice, jeszcze zanim dojdą do władzy; cóż, pierwszą aferę też rozpętali jeszcze zanim ich rząd został zaprzysiężony, więc skuteczność godna pochwały), a do koszyczka z sukcesami dorzucili odpolitycznienie spółek skarbu państwa (bo przegonili tych z PiS-u, i posadzili swoimi z PSL-u) i mediów publicznych (tam jest teraz czysta woda z rzeki Wisła tuż po tym, jak Rafał zdecydował o spuszczeniu tam całych ton gówna z Czajki). I wiecie, można by to tłumaczyć, że Tusk palnął bzdurę, bo go wyprowadziła z równowagi hałaśliwa gówniara (która do niedawna była odważną młodą kobietą, która walczy o klimat, o kobiety, o aborcję i o różne dziwne prawa dla różnych dziwnych osób) – zdarza się. Pozostają jeszcze tylko dwa pytania – dlaczego zgromadzeni na spotkaniu z premierem zaczęli klaskać na tak jawne naplucie im w twarz i dlaczego niedługo później w jednym z programów Kuby Wojewódzkiego Donald Tusk powtórzył dokładnie ten sam argument. Czyżby uznał go za trafiony i błyskotliwy?
Jaki zamach, taki… rząd?
Drugą sprawą jest oczywiście słynny atak na biuro poselskie KO – tak naprawdę zaatakowano kawiarnię, która znajdowała się w tym samym budynku, co wspomniane biuro poselskie, ale trzeba było podpiąć ten incydent pod konsekwencje siania nienawiści przez PiS (tak jak to robili po śmierci Adamowicza). Pomógł w tym Witold Zembaczyński, który akurat, przypadkiem, przechadzał się niedaleko… WTEM! „Pierwszy ze sprawców rzucił butelkę po syropie w drzwi myśląc, że celuje w drzwi biura krajowego PO. Drugi z mężczyzn podbiegł z zapalniczką i zaczął to podpalać” – relacjonował potem cały zamach wybitny członek śledczy. Znaczy ja bardzo przepraszam, ale po pierwsze – jeśli pierwszy rzuca butelkami (w dodatku po syropie), a dopiero drugi podpala, to ja bym sprawdziła, czy to nie przypadkiem panowie Joński i Szczerba, bo oni znani są z tego, że muszą robić w dwójkę czynności, które normalny człowiek wykonuje samodzielnie i bardzo często automatycznie. Oni mogliby być świetną inspiracją do tych kawałów o odkręcaniu żarówki. Fakt, że sprawcy próbowali podpalać butelkę po syropie również idealnie wskazuje na nich – jeden wpadł na to, żeby rzucić butelką, drugi, żeby potem biegać i ją podpalać zapalniczką, ale już zabrakło trzeciej głowy, która wpadłaby na to, czym rzucić. I czwartej, która podpowiedziałaby, że w sumie to rzucają nie w to biuro poselskie, w które trzeba. Chociaż może akurat z adresem się wyjątkowo nie pomylili – nie byłaby to pierwsza prowokacja KO (że tak nieśmiało przypomnę o budce przy rosyjskiej ambasadzie). Oczywiście, odpowiednimi osobami do nagłaśniania tego skandalicznego, prorosyjskiego (rzecz jasna, że były w to zamieszane służby rosyjskie – na osobistą prośbę Kaczyńskiego!) okazał się ten od pogłosu, czyli Marcin Kierwiński, i ten od naleśników, czyli Witold Zembaczyński, bo oni są najbardziej wiarygodni. Tak czy inaczej – patrząc na to, że w październiku 2010 roku polityk PiS-u, Marek Rosiak, stracił w podobnym ataku życie; oraz na to, że ze 2-3 lata temu mieliśmy do czynienia z serią ataków na biura poselskie PiS, w których na szczęście nikt nie zginął, ale bardzo nieprzyjemni panowie w bardzo niekulturalny sposób domagali się rozmowy z Jarosławem Kaczyńskim, ośmielam się stwierdzić, że w tej niechlubnej konkurencji macie bezpieczną przewagę.
Jak działa Pegasus?
To ostatnie wydarzenie nie miało bezpośredniego powiązania z Donaldem Tuskiem – było po prostu tak uroczo nieudolne, że musiałam coś od siebie dodać. Wróćmy jednak do Donalda Tuska, który dalej nie może się przyzwyczaić do tego, że w dobie mediów społecznościowych nie można już sobie tak kłamkolić bez żadnych konsekwencji i wypuścił mrożącą krew w żyłach informacje, że inwigilowane za pomocą Pegasusa była jego córka i żona. Niemal od razu się w mediach zakotłowało, bo jak to tak? Podsłuch? Na rodzinę!? Skandal! Można śmiało rozkręcać awanturę, jak ze śmiercią syna posłanki Magdaleny Filiks, nie czekając na jakąkolwiek weryfikację – jest przykaz, więc jest wykonanie. Bez gadania! I niestety znowu, jak na złość, ktoś postanowił to zdementować. Tym razem była to prokuratura, która stwierdziła, że ani Katarzyna, ani Małgorzata Tusk nie były podsłuchiwane przez system Pegasusa, żadna z nich nie ma statusu osoby pokrzywdzonej, a na taśmach się znalazły, bo same kontaktowały się z osobą objętą tym programem (a przynajmniej Katarzyna Tusk, nie wiem jak pani premierowa). Może z wujkiem Romkiem, a może z kimkolwiek innym. I tak by się pewnie skończyło giertychowanie, gdyby nie to, że Silni Razem wszystko wiedzą najlepiej, ale nie to, kiedy się zamknąć. Dlatego też Ewa Wrzosek postanowiła wyjaśnić zwolennikom, dlaczego Kasia Tusk jednak była inwigilowana. Otóż ten bezprawny system pisowskiej inwigilacji działa tak, że nie obejmuje on tylko komórki śledzonego. Nie, on automatycznie będzie miał dostęp 24/7 do wszystkich funkcji wszystkich telefonów, w tym do mikrofonów i kamer. Wystarczy się minąć z taką osobą na ulicy i już – Pegasus natychmiast uruchamia cały proces inwigilacyjny i w ciągu tych paru sekund zajmuje telefon mijającego. A potem obserwuje również wszystkich z jego otoczenia – w tym żony i dzieci! Na samym końcu stawia się mu zarzut mijania Romana Giertycha na chodniku i nie naplucia mu, przy okazji, na buty. Kurczę, faktycznie skuteczny ten Pegasus, bo w takiej sytuacji inwigilacją powinna być objęta już połowa kraju, jeśli nie więcej. To cholerstwo atakuje szybciej niż COVID.
M.
Nawiasem Pisząc
Sukces Trumpa czy sukces Natenjahu?
Ostatnio głośno było o Franciszku Sterczewskim, który został porwany przez państwo, którego nie wolno krytykować, a być może opisywać w niezbyt entuzjastycznym tonie. Będę szczera, wolałabym żyć w kraju, w którym państwo pomaga swoim obywatelom w takiej sytuacji, nawet jeśli są posłami Platformy. Co w żadnym wypadku nie zmienia mojego zdania o samym zainteresowanym, który w moim odczuciu zrobił to tylko dla poklasku. A ten najłatwiej uzyskać, robiąc z siebie męczennika, bo nawet część polskiej prawicy wypisywała w mediach społecznościowych: „Oddajcie nam Franka”. Mnie do tego daleko, bo jestem przekonana, że właściwie odczytałam jego intencje. Doskonale wiedział, że tak się stanie, chociażby na przykładzie Grety Thunberg. I musiał zdawać sobie sprawę, że wywoła to tylko szum medialny, na którym mu zależało, bo Palestyńczykom akurat ten ich wypad za bardzo nie pomógł.
Zakończenie konfliktu – ale na jak długo?
Ale zostawmy Franka, bo Donald Trump uroczyście ogłosił, że konflikt w Strefie Bazy się skończył. Najlepsze państwo świata wycofało na razie swoje wojska pod granicę, a Hamas wypuścił wszystkich zakładników. Warto podkreślić, że ci uwolnieni ludzie nie byli w jakimś opłakanym stanie – wiadomo, że nie byli w najwyższej formie życia, bo niewola to zawsze niewola, ale nie byli też głodzeni ani bici (co ciekawe, i Sterczewski i Thunberg opowiadali potem, że byli torturowani, ale oni niekoniecznie są znani ze swojej prawdomówności, więc nie będę opierała się na ich zwierzeniach). Wątpię jednak, żeby to był spokój długotrwały. Najbardziej pokojowy naród na świecie już zapowiada, że zakładnicy zostaną przesłuchani, aby pomóc w zlokalizowaniu miejsca, w którym byli przetrzymywani, zapowiada również wysadzenie tunelów zbudowanych przez Hamas. I szczerze pisząc, wątpię, żeby dbali wtedy przesadnie o życie cywili. Zresztą, co się złego stało, już się nie odstanie. Żymiańscy pacyfiści dołożyli wszelkich starań, żeby ich działania w Strefie Gazy były jak najskuteczniejsze. Blokowali możliwość dostarczania tam humanitarnej pomocy (jak trzeba było to nawet bombardowali konwoje dostarczające pożywienie – w ten sposób zresztą zginął nasz rodak, Damian Soból), strzelali do ludzi, którzy próbowali tę pomoc w coraz rzadszych punktach pomocy uzyskać (tak zginął Suleiman al-Obeid, były piłkarz nazywany „palestyńskim Pele”) oraz plądrowali pola uprawne i to w taki sposób, żeby nic tam jeszcze długo nie wyrosło. Jeden z żołnierzy przyznawał, że otrzymywali rozkazy, aby w pewnych regionach strzelać do każdego, obojętnie czy był to cywil, kobieta czy dziecko. Nikt tam nie miał prawa wejść, bo nie. Szkoda, że zapomnieli o tym informować Palestyńczyków, żeby wiedzieli, aby się w te tereny nie zapuszczać.
Lubimy się z powrotem
Mając to wszystko na uwadze, dziwię się, że nastroje wśród polskich polityków z powrotem stają się raczej prożymiańskie. W mediach społecznościowych pojawiło się mnóstwo wpisów, że ulubieńcy świata tylko się bronią, a cała odpowiedzialność za śmierć mieszkańców Strefy Gazy ponosi Hamas. Bo przecież jasno zostało powiedziane, że pokojowi wycofają się, jak tylko terroryści wypuszczą zakładników. Czyli w wolnym tłumaczeniu – skoro członkowie organizacji terrorystycznej nie chcą wypuścić porwanych przez siebie ludzi, my będziemy mordować cywilów, kobiety i dzieci. Rzeczywiście, bardziej humanitarnie się nie dało. Dziwię się, że można tak lekką ręką odsunąć to, co tam wyprawiano – zwłaszcza jeśli się przypomni, co działo się później w sprawie śmierci Damiana Sobola. Odpowiem Wam tylko, że nie działo się nic – pisałam o tej sprawie jakoś pod koniec września. Ale kto by się przejmował polskim obywatelem, kiedy trzeba bronić najlepsze państwo świata, prawda? Nawet Sterczewski został przez swoją partię ukarany – oficjalnie za brak obecności na zebraniach, ale patrząc na to, że wcale posłowie tak ochoczo się w tym Sejmie nie pojawiają, podejrzewam, że był to tylko pretekst. Jeszcze większą wyrozumiałością wobec Benjamina Natenjahu wykazał się Donald Trump, który wprost apelował, aby został on ułaskawiony. Za wszystko. I za zarzuty korupcyjne, i za ludobójstwo w Strefie Gazy. Oczywiście, prezydent USA nie może wpływać na decyzje podejmowane przez głowę innego państwa, nie ma również mocy prawnej anulowania nakazu aresztowania wydanego przez Międzynarodowy Trybunał Karny, ale mam niemiłe wrażenie, że faktycznie się zbrodniarzowi wojennemu z pokojowego państwa upiecze. Zresztą, kiedy pojawiła się informacja, że Natenjahu przyleci do Polski, prezydent Duda mówił jednym głosem z KO, żeby go nie wydawać, więc tyle sobie ten Międzynarodowy Trybunał Karny może.
Amnestia dla zbrodniarza
Patrząc, jak to się wszystko korzystnie dla pana Benjamina układa, odnoszę niemiłe wrażenie, że faktycznie cała sprawa została ukartowana. Oczywiście, to co zrobił Hamas 7 października 2023 roku było haniebną i nieludzką zbrodnią (wolę to podkreślić, bo niektórym się wydaje, że sprzeciw wobec ludobójstwa, które się tam dokonywało, oznacza z automatu poparcie dla działań Hamasu), ale zaraz po tym, jak to się stało wyraziłam swoje wątpliwości na ten temat. Podobno najlepsze państwa świata ma przy okazji najlepszy wywiad świata, co już udowadniali wielokrotnie. I oni naprawdę nie potrafili wykryć, co szykuje Hamas? Strona palestyńska utrzymuje, że doskonale wiedziano, jakie są ich zamiary, ale nie zrobiono absolutnie nic, żeby to powstrzymać. W trakcie ataku zresztą też specjalnie się nie spieszono, żeby ratować własnych obywateli, którzy byli w tym czasie w bardzo brutalny sposób mordowani. Myślałam, że tylko po to, żeby otrzymać pretekst do kolejnego najazdu na Strefę Gazy, ale teraz zastanawiam się, czy sam Natenjahu sobie tego w ten sposób nie wykombinował, wiedząc doskonale, że po zakończeniu kadencji ciężko mu się będzie z tych zarzutów wyłgać i zdając sobie sprawę, że USA jest mu bardzo przychylne. Sugestia Trumpa o amnestii dla niego tylko to potwierdza. Isaac Herzog, prezydent ulubieńców świata ma rzeczywiście prawną możliwości ułaskawienia pana Benjamina, ale na razie podkreśla, że nie jest ona brana pod uwagę. Wiemy jednak, że z kolei przywódca USA potrafi być uparty – o amnestii dla Natenjahu wspominał w czerwcu 2025 roku, później w październiku podczas przemówienia w Knesecie i podczas szczytu pokojowego w Sharm el-Sheikh nieśmiało o takiej możliwości przypomniał. Ułaskawienie krajowe nie negowałoby również presji międzynarodowej w tym temacie, ale tu już mieliśmy przykład, jak to działa, a raczej nie działa. W najgorszym wypadku Natenjahu nie będzie opuszczał terytorium najlepszego państwa świata, ale po co miałby to robić, skoro jest najlepsze?
P.S.: Celowo nie używałam nazwy tego kraju, bo kiedy ostatnio to zrobiłam, właśnie przy wpisie na temat Damiana Sobola z końca września, FB uciął mi zasięgi. On ma chyba jakąś alergię, kiedy zobaczy tę nazwę ze słowami „ludobójstwo” i „zbrodnie wojenne” w jednym wpisie.
M.
