Connect with us

Nawiasem Pisząc

Ciemna strona tęczy

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Mniej więcej pół roku po założeniu tego profliu, opisałam tu historię Johna Shupe’ego – byłygo amerykańskiego żołnierza, który w 2015 roku ogłosił, że czuje się kobietą, rok później zmienił zdanie i był jednak osobą niebinarną, a dzisiaj głośno ostrzega młodych ludzi przed tranzycją, opisując, że to niebezpieczne i smutne doświadczenie, które nie uczyniło jego życia ani trochę lepszym – wbrew temu, co głoszą niektórzy aktywiści trans, jakoby zmiana płci miała być odpowiedzią na wszystkie ich problemy. Shupe bił się w pierś i przyznał się, że sam wielokrotnie uciekał się do szantażu i gróźb, byle tylko uzyskać zgodę na tranzycję. Ze wstydem przyznał, że pozbawił pracę pewną psycholog, która nie chciała mu postawić diagnozy dysforii płciowej po jednej wizycie. Amerykanin twierdzi, że robił to przy ogromnym wsparciu main-streamowych mediów i środowisk trans (były żołnierz, bohater narodowy, czuje się kobietą – tego nie można było zmarnować, prawda?). Z czasem wyszło na jaw, że cierpiał on na depresję, PTSD, a podejrzewano też u niego chorobę afektywną dwubiegunową oraz zaburzenia osobowości z pogranicza, inaczej borderline. Ogólnie facet przykładem zdrowia psychicznego raczej nie był, dodatkowo okazało się, że jako dziecko był molestowany, co też zostawiło trwałe zmiany na jego psychice. Lobby LGBT obiecywało mu, że wszystkie jego problemy miną jak ręką odjął, jeśli tylko podda się tranzycji. Cóż, nie muszę chyba tłumaczyć, że psychika mu się nie poprawiła, a do tego doszły problemy fizyczne – pod wpływem zażywania hormonów. Rzecz jasna, kiedy mężczyzna ujawnił to wszystko, środowiska, które do tej pory tak go wspierały i traktowały jako najlepszego przyjaciela, odwróciły się od niego, a media już nie były tak chętne, żeby opisać jego historię.

„Transfobiczna” teoria

Parę dni temu do podobnych przeżyć przyznał się autor bloga „To tylko teoria”, który zresztą od dawna jest na celowniku tych najbardziej tolerancyjnych, ponieważ ośmielił się twierdzić, że są tylko dwie płcie (skandal!) i że tranzycja wcale nie jest magicznym sposobem na rozwiązanie wszystkich problemów, z jakimi boryka się człowiek (skandal do kwadratu!), w związku z tym jego oświadczenie też spotkało się z krytyką, wyśmianiem i negacją. A zresztą, nawet jeśli to prawda to facet i tak jest „ujem” i nic go nie usprawiedliwia. Ot, takie przyjacielskie przekomarzanie się wśród tej bardziej tolerancyjnej części społeczeństwa. Ta sprawa jest jednak jeszcze bardziej bulwersująca, bo Łukasz Sakowski doświadczył tego jeszcze jako dzieciak – w przeciwieństwie do Amerykanina, który zdecydował się na to sam; prawdopodobnie w obrzydliwy sposób zmanipulowany, ale jednak była to już decyzja dorosłego człowieka. Nastolatka miał do tego namówić czterdziestoletni transseksualista, który w ten sposób chciał go chyba „wyleczyć z homoseksualizmu”. Dodatkowo bloger wyjawił, że diagnozę dysforii płciowej postawiono mu po jednej wizycie i bez żadnych badań. Można zaobserwować, jak bardzo od czasów Shupe’a świat stanął na głowie, bo jeszcze przed 2015 roku znalazła się psycholog, który starał się sprzeciwić temu szaleństwu i naprawdę pomóc pacjentowi, ale pod wpływem działań środowisk trans-aktywistycznych (i również samego Shupe’a, niestety) ciężko powiedzieć, czy są w tym zawodzie jeszcze jacyś odważni, czy po prostu potracili pracę, albo dali się zastraszyć. W każdym razie 14-letni wówczas chłopak dał się zmanipulować i niedługo później przeżył to samo, co Amerykanin – tylko że na o wiele młodszym organizmie. Te doświadczenia stanowiły jedną z przyczyn, dla których Sakowski zaczął zajmować się tematem tranzycji i kwestionowaniem jej jako „lekarstwa na dysforię”. Tym bardziej, że jego historia pokazuje, że wielu lekarzy, w obawie przed ostracyzmem społecznym (łatka homofoba i transfoba jest dla psychologa szczególnie uciążliwa), po prostu ulega. To naprawdę nie jest tak, że ja neguję dysforię płciową i tranzycję jako taką, bo coś mi się nie podoba. Zgadzam się tutaj jednak zarówno z twórcą bloga „To tylko teoria”, jak i Waldkiem, znanym jako „Prawicowy gej” czy „Gej przeciwko światu”, że po pierwsze w żadnym wypadku nie powinny być jej poddawane nastoletnie dzieci (a mieliśmy przecież przykłady, w których rodzice twierdzili, że ich KILKULETNIE dziecko jest transseksualne!) oraz że takich diagnoz nie powinno się rozdawać jak lizaków. Uważam, że jeśli dorosła osoba ma taką potrzebę, to jak najbardziej, niczego nikomu nie zabraniam, ale jestem też zdania, że taka osoba powinna otrzymać największą możliwość pomoc od specjalistów, zanim zdecyduje się na samookalecznie, bo tego nie można nazwać inaczej. Przykład Shupe’a i Sakowskiego mówi sam za siebie, a przecież nie wszyscy, którzy tego doświadczyli, mają odwagę dzisiaj głośno zaprotestować.

Mastektomia nie pomogła

I w tym miejscu chyba warto wspomnieć o jeszcze jednej osobie, która zmagała się z podobnymi traumatycznymi doświadczeniami w dzieciństwie. Dziewczyna na zdjęciu nazywa się Chloe Cole i niestety również miała wątpliwą przyjemność zetknięcia się z takimi praktykami w wieku zaledwie trzynastu lat. Zmanipulować dała się już jako jedenastolatka – kiedy przeglądała Internet znalazła jakąś stronę o tematyce LGBT i z ciekawości poczytała. Dziwnym trafem, niedługo po tej lekturze zaczęła mieć problem z tożsamością, a pod wpływem coraz większej ilości tekstów o tej tematyce zaczęła się w końcu identyfikować jako chłopiec. Cole nie poprzestała jednak na opowiedzeniu swojej historii – pozwała wszystkich lekarzy, którzy trzynastoletnią wówczas dziewczynkę zaczęli poddawać tranzycji. Cały proces trwał cztery lata. Mniej więcej rok po jego zakończeniu dziewczyna zbuntowała się i sprawa trafiła do sądu. Chloe przeszła m.in. nieodwracalną, trwałą mastektomię. Blokery dojrzewania i testosteron otrzymała od swoich lekarzy już w wieku 13 lat. W pozwie napisano, że formularz zgody, który został przekazany jej i jej rodzicom (swoją drogą, brawa dla rodziców – trzynastoletnie dziecko może być jeszcze głupie i naiwne, ale dorosłym to już chyba trochę nie wypada) „nie zawierał konkretnych informacji dotyczących rzeczywistego ryzyka związanego ze stosowaniem testosteronu i blokerów dojrzewania płciowego, w tym o skutkach ubocznych, takich jak trwała utrata płodności, bolesne współżycie, zwiększone ryzyko osteoporozy czy złamań kości i myśli samobójcze”. Powtórzę się – wydaje mi się, że rodzice Chloe powinni zdawać sobie z tego sprawę, bo choćby utrata płodności jest dosyć logiczną konsekwencją tego typu interwencji, ale z drugiej strony lekarze mają psi obowiązek poinformować o wszystkich skutkach takiego zabiegu – również, a może przede wszystkim tych negatywnych. „W wyniku tak zwanego 'leczenia’ osób transpłciowych, które pozwani przeprowadzili na Chloe, ma ona obecnie głębokie rany emocjonalne, poważny żal i nieufność do systemu medycznego (wcale się jej nie dziwię – przyp. M). Chloe cierpi fizycznie, społecznie, neurologicznie i psychicznie. Wśród innych szkód doznała okaleczenia swojego ciała i straciła możliwość rozwoju społecznego razem ze swoimi rówieśnikami podczas etapów rozwojowych, których nie można cofnąć ani odzyskać”.

Nieodwracalna krzywda

Cóż, ja mam krytyczny stosunek do opiekunów dziewczyny, jednak ona sama nie chowa urazy. Podkreślała w wywiadach, że pamięta całą sprawę i rodzice wcale nie byli od razu chętni na ten proces, „bali się podjęcia decyzji i desperacko potrzebowali konsultacji”. Zdaniem całej trójki decyzja o zgodzie była „dokonana pod ogromnym przymusem ze strony lekarzy”. W to jestem w stanie uwierzyć. Przekonują oni, że decyzja została na nich wymuszona poprzez wmówienie im, że istnieje wysokie ryzyko samobójstwa, jeśli tego nie zrobią. Decydującym miało okazać się pytanie: „Wolicie martwą córkę, czy żywego syna?”. Dziwnym trafem, po przejściu podwójnej masektomii, myśli samobójcze znacznie się nasiliły. Operacja spowodowała też przerwanie zakończeń nerwowych w okolicach piersi oraz trwałe skutki uboczne – dwa lata później Cole nadal odczuwała komplikacje pooperacyjne, bo uszkodzenia nigdy się nie zagoiły. Obecnie Cole najbardziej żałuje, że pozbawiono jej możliwości macierzyństwa i jest zdruzgotana, że nigdy nie będzie w stanie karmić piersią własnego dziecka: „W wieku piętnastu lat tak naprawdę o tym nie myślałam. Po prostu byłam dzieckiem, próbowałam się dopasować – nie myślałam wówczas o możliwości zostania mamą w przyszłości”. Cóż, lata minęły, Chloe z zagubionej nastolatki stała się młodą kobietą, priorytety się zmieniły i dzisiaj świadomość tej straty okazuje się być najbardziej bolesna dla Amerykanki. Pełen zakres szkód, jakich doświadczyła poprzez „leczenie” ciągle jest badany, ale obecnie szacuje się je na co najmniej 700 000 dolarów. „Ci rzeźnicy zbyt długo pozostawali bezkarni, a ich działania niekwestionowane” – opowiada dzisiaj Cole – „Moim celem w tym pozwie jest ustanowienie precedensu, który zmieni sytuację w podejmowaniu takich barbarzyńskich działań oraz stworzenie ścieżki dla innych osób, które odchodzą od transformacji, aby mogły szukać sprawiedliwości”. Trzymam kciuki, bo jeśli to się uda, być może więcej osób odważy się mówić o takich przykrych doświadczeniach? Na razie pojedyncze osoby dopiero te szlaki przecierają.

Quo vadis, lewico?

Jak się możecie domyślać, Amerykanka też przestała być pupilką lobby LGBT, które dzisiaj albo na nią warczy, albo próbuje zatuszować temat. Zastanawiam się tylko, jak długo lewica zamierza udawać, że problem nie istnieje. Po sprawie Davida Reinera tłumaczono, że sytuacja w ogóle tego nie dotyczy, bo David nie chciał być dziewczyną, poza tym prowadzący go lekarz (John Money) chciał mu jedynie pomóc i nie wiedział o ewentualnych konsekwencjach. Aha, czyli jak nie wiedział, to można było przeprowadzić eksperyment na dziecku, prawda? Mnie się nasuwa porównanie do dra Mengele, ale to na pewno jest przesada i nie powinnam tak mówić, na pewno chciał dobrze. Cóż, Mengele na swój chory, pokrętny sposób też, ale zostawmy to. Kiedy na światło dzienne wyszły doświadczenia Johna Shupe, to mówiono, że to jeden, jedyny przypadek i nie ma co wyciągać pochopnych wniosków, cała reszta osób po tranzycji na pewno jest przeszczęśliwa! Mnie się wydaje, że nawet jeśli to byłaby faktycznie odosobniona sytuacja, to i tak należałoby się zastanowić nad tym, czy dostęp do tranzycji nie jest przypadkiem zbyt łatwy? A dziś już wiemy, że Shupe nie był osamotniony – niedawne zwierzenie Łukasza Sakowskiego komentuje się tak, że on od zawsze był transfobem (czytałam dzisiaj komentarze, że pod wpływem jego wpisów, transseksualne dzieci popełniają samobójstwa – śmiała teza, pytanie tylko, jak można ją zweryfikować, bo rzucanie takich oskarżeń „bo mi się wydaje” jest, delikatnie mówiąc, niepoważne), chciał dokonać zmiany płci, ale mu nie wyszło, stąd ta nienawiść. No racja, nie wyszło. Tyle że podobno to całkowicie normalna, bezpieczna procedura i nic złego się nie ma prawa stać, a po jej zakończeniu wszystkie problemy i zmartwienia idą w kąt, a człowiek może się zatopić w poczuciu nieopisanej błogości, czy nie tak? A młoda Amerykanka, której historię przed chwilą opisałam? Na pewno kłamie, lekarze poinformowali ją o wszystkim, sama nie wie, czego chce i tak dalej. Znowu nasuwają się wątpliwości, bo przecież zmiana płci miała uwolnić ją od depresji i poczucia osamotnienia. Jak to się stało, że po amputacji piersi myśli samobójcze się nasiliły? Co mogło pójść nie tak? Tyle pytań i, jak to zwykle bywa w przypadku lewicy, żadnej odpowiedzi.

M.

https://www.facebook.com/photo/?fbid=627551092719653&set=a.362082925933139

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Nawiasem Pisząc

Podsłuchiwać to my, ale nie nas

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Konto TT/X Szymona Hołowni

W uśmiechniętej Polsce prawo działa tak, że za popełnione czyny można skazać tylko kogoś, kto się uśmiechniętej Polsce nie podoba. Często też można tego kogoś skazać, nawet jeśli nie popełnił przestępstwa, bo sam fakt, że ktoś się uśmiechniętej Polsce nie podoba jest już przestępstwem. Jeśli natomiast jesteś uśmiechniętym Polakiem – to wszystko jest w porządku. Czyli wszystko zgodnie z doktryną Neumanna: Pamiętaj: jedna zasada jest dla mnie święta, k***a. Naucz się tego, jak będziesz o czymkolwiek rozmawiał. Jak będziesz w Platformie, będę cię bronił, k***a, jak niepodległości.

Pamiętne ośmiorniczki

I tak samo sprawa ma się z podsłuchami. Pamiętacie może aferę podsłuchową, w której w rolach głównych wystąpili politycy PO, zajadający się ośmiorniczkami? Dowiedzieliśmy się wtedy o wielu mało fajnych sprawach (na przykład o tym, że to nie narodowcy uczestniczący w Marszu Niepodległości są odpowiedzialni za podpalenie budki pod rosyjską ambasadą – co do czego mało kto powinien mieć wątpliwości, ale dzięki temu mieliśmy dowody czarno na białym). Ostatecznie skończyło się dymisją części ministrów, ale dopiero po tym, kiedy Zbigniew Stonoga udostępnił publicznie wszystkie skrypty i zeznania świadków. Wcześniej Donald Tusk grzmiał, że nikogo dymisjonować nie będzie, bo polski rząd nie może zginać się przez przestępcami. A to, że nagrane tam były większe przestępstwa? Oj tam, oj tam. Wiecie, mnie zachowanie naszego ówczesnego rządu skojarzyło się z pewną hipotetyczną sytuacją – mężczyzna, widząc, że niedaleko jakiś zwyrodnialec bije kobietę i usiłuje ją zgwałcić, rzuca się jej na ratunek i przepędza napastnika, a następnie ukarany zostaje on, a nie niedoszły gwałciciel, bo podczas próby obrony wbiegł on na trawnik, na którym wyraźnie było widać tabliczkę: „Zakaz deptania”. Albo może z mniej hipotetyczną sytuacją, w której Polka nagrywała swojego niemieckiego szefa, kiedy ten krzyczał, że jest nazistą i jako nazista uważa, że powinno się wymordować Polaków. Ta druga sprawa nie ma, co prawda, wiele wspólnego z Platformą Obywatelską, poza tym, że autorem tych skandalicznych słów był przedstawiciel ulubionej nacji Donalda Tuska. Dymisja była największą karą, jaka spotkała niektórych ministrów ówczesnego rządu, poza tym sprawę zamieciono pod dywan. Wszak nic się takiego nie stało, więc nie ma co drążyć tematu.

Wszystkich ukarać!

Potem mieliśmy aferę Pegasus i tutaj szefowie również byli zgodni – trzeba ukarać wszystkich, którzy mieli z tym cokolwiek wspólnego, a najlepiej jeszcze paru innych, mimo że pojęcia o niczym nie mieli. Profilaktycznie. Tak przynajmniej wygląda praca nowo powstałej komisji w tej sprawie, która jak na razie głownie się kompromituje. Najpierw postanowiono ukarać Jarosława Kaczyńskiego, za to, że członkowie (hehe) komisji nie wypełnili swoich obowiązków i nie załatwili od premiera zgody na to, żeby prezes PiS-u mógł zdradzić tajemnice państwowe. Pomijając oczywiście fakt, że kiedy kluczowy świadek przychodzi i zgodnie z prawdą informuje, że nie może powiedzieć wszystkiego, co wie z wiadomych przyczyn, komisja powinna przerwać obrady, bo na cholerę to całe przesłuchanie, skoro wiadomo, że nie dowiemy się wszystkiego? Ale to przecież podatnik płaci, więc możemy odbębnić ten cyrk, że niby tak ciężko pracujemy. Podobny wniosek o ukaranie do Sądu Okręgowego w Warszawie został skierowany w sprawie Michała Wosia, byłego ministra, za niestawiennictwo na przesłuchanie. Później jednak okazało się, że poseł jedynie się spóźnił i miał na to cholernie dobre usprawiedliwienie – mianowicie w tym czasie CBŚ przekopywało mu mieszkanie i pokój hotelowy i, nie wiedzieć czemu, pan Woś wolał być przy tym obecny. Został jednak poinformowany przez przewodniczącą komisji, panią Srokę, że wszystko spoko, ona rozumie, jednak wniosek został już przegłosowany, więc jest jej bardzo przykro, ale czasu przecież nie cofnie. Ogólnie więcej jaj jest na razie z tą komisją, niż pożytku, bo w dalszym ciągu nie wiemy tak naprawdę nic, a zadania jej członków ograniczają się do tego, żeby jak najbardziej uprzykrzyć życie posłom PiS, a nie żeby cokolwiek rozwiązać.

Dobre podsłuchiwanie

Mieliśmy tutaj dwa przykłady, w których podsłuchiwać nie wolno. A kiedy wolno? Kiedy robi to KO, rzecz jasna! I to nawet nie tych wrednych pisiorów, ale własnych koalicjantów. „Sejmowa telewizja transmitowała zamknięte posiedzenie klubu parlamentarnego Lewicy, na którym omawiano taktykę formacji dotyczącą m.in. projektów ustaw dotyczących aborcji” – czytamy na Wirtualnej Polsce. Wiadomo, że jest to temat dla Lewicy priorytetowy (ja się w ogóle zastanawiam, czy oni pamiętają o jakichkolwiek innych swoich postulatach), więc posłowie próbowali przygotować jak najskuteczniejszą taktykę. Tak więc debatowali i debatowali, a w międzyczasie ich rozmowa była transmitowana przez sejmową telewizję – tak więc wszyscy politycy wszystkich innych partii mogli sobie całą tę gorliwą dyskusję i końcowe wnioski obejrzeć. Co na to Lewica? Oczywiście są oburzeni i interweniowali u szefa Kancelarii Sejmu, ale mleko się rozlało. Mogą co najwyżej zorganizować nowe spotkanie i wpaść na inne pomysły, bo te już wszyscy znają. I trochę się jeszcze pooburzać, bo powodów mają sporo – nie tak dawno okazało się, że byli potrzebni Tuskowi tylko po to, żeby mógł zostać premierem, a dalej to niech sobie robią osobną listę, on już nie chce. Dostali parę śmiesznych ministerstw i powinno im wystarczyć. W sumie nie będę nawet zdziwiona, jeśli Lewica dalej zostanie w koalicji rządzącej, mimo że szefostwo KO coraz wyraźniej daje im do zrozumienia, że ich rola w obecnym nie-rządzie ma ograniczyć się do słuchania i wykonywania poleceń. Jednak idee ośmiu gwiazdek są widocznie mocniejsze niż jakiś tam honor, godność i szacunek do samego siebie.

Po prostu się uśmiechajmy

Dlaczego tak sądzę? Bo Szymon Hołownia wrzucił na swojego Twixa zdjęcie z Anną Marią Żukowską, której dziękował za dobre i miłe spotkanie. Tak, tą samą Anną Marią Żukowską, która niedawno za pośrednictwem tej samej platformy społecznościowej kazała mu… szybko sobie iść z tym swoim spokojem i cierpliwością. Bo, wiecie, spokojne one już były. A teraz Szymon, bez żadnej żenady, wrzuca zdjęcie z podziękowaniami. Nie wiem, być może marszałek Sejmu chce grać na bezdomnego pieska – możesz go kopnąć w tyłek raz, drugi, trzeci, ale potem pomachaj mu kiełbasą, to on przybiegnie, będzie się łasił i może nawet jakichś sztuczek się nauczy. Wszystkie te kryzysy obecnego nie-rządu mogą sugerować, że daleko w tym składzie nie pociągną, bo oni tam są już praktycznie wszyscy skłóceni. Przecież całkiem niedawno pan Hołownia przestał być już fajnym Szymkiem i dostało mu się od jednej i drugiej stronie, że sobie nie radzi, że zwleka z tym głosowaniem na temat aborcji. Na razie ciągle są jeszcze Donkowi potrzebni, żeby sprawiać w Sejmie wrażenie, że w ogóle robią cokolwiek innego, niż swoistą vendettę wobec polityków PiSu (chociaż fajnopolakom się to chore pojęcie sprawiedliwości podoba, więc aż tak ich nie ciśnie, żeby na przykład zająć się którymś ze swoich konkretów), ale kiedy będzie wystarczająco silny, to i Hołownia, i Żukowska, i pewnie całe to towarzystwo lewicowo-trzeciodrogowe zostaną po prostu spłukani w kiblu. Trzeba trzymać kciuki, żeby może otrząsnęli się wcześniej – nie dlatego, że byłoby mi ich przesadnie szkoda (uważam zresztą, że marszałek powinien przed sądem wytłumaczyć się z paru swoich zachowań), ale im szybciej się obudzą, tym szybciej ten rząd po prostu padnie. A im szybciej padnie, tym lepiej dla Polski.

M.

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Nie drążmy tematu

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Nie wiem, czy pamiętacie, co pisałam po zamachach terrorystycznych na Izrael 7 października zeszłego roku – część z Was na pewno nie, bo od tamtego czasu sporo zwiększyła się liczba obserwujących, za co bardzo dziękuję. Poddałam wtedy w wątpliwość, czy Mosad, Aman albo IDF na pewno nie wiedzieli o planowanym ataku. Ostatecznie mówimy o jednym z najlepszych, jeżeli nie najlepszym wywiadzie na świecie. I naprawdę nie zdołali dotrzeć do ani jednego przecieku? Postawiłam wtedy ryzykowną tezę, że Izrael doskonale wiedział o planach Hamasu, ale celowo im nie zapobiegał, bo potrzebował pretekstu, żeby – cóż, to będzie bardzo kontrowersyjne, co napiszę – „rozwiązać kwestię palestyńską”. Długo się zastanawiałam, czy użyć akurat tego akurat sformułowania, ale patrząc na to, co tam się dzieje, naprawdę nie znajduję innych słów. Czy moje podejrzenia okazały się słuszne, tego się pewnie nie dowiemy, ale już dzisiaj mogę napisać, że moja wczorajsza teza, że Izraelczycy doskonale wiedzieli w kogo celują jest najprawdopodobniej prawdziwa.

Strasznie ciekawy przypadek

Po pierwsze wszystkie trzy ostrzelane pojazdy były bardzo dobrze oznaczone, zarejestrowane i zgłoszone do IDF-u. Izraelczycy doskonale wiedzieli, że będą podróżowali tamtą trasą. Ba, izraelska armia wydała nawet zgodę na ten przejazd. Po drugie oberwali chwilę po tym, jak wjechali na teren Strefy Gazy. A po trzecie – odtworzono mniej więcej jak wyglądał przebieg tego ataku. Według tej wersji najpierw trafiony został pierwszy samochód z konwoju – podróżujący nim wolontariusze natychmiast z niego wysiedli i uciekli do kolejnego pojazdu, który chwilę później również oberwał pociskiem, ocaleni rozpaczliwie próbowali jeszcze schronić się w ostatnim aucie, chociaż już pewnie zdawali sobie sprawę, co się dzieje i że to nie jest pomyłka. W efekcie śmierć ponieśli wszyscy. Samochody znajdowały się w odstępie niecałych 2,5 kilometra (od pierwszego do ostatniego). Trzeba być albo skończonym idiotą albo bezwzględnym mordercą, żeby zrobić coś takiego – a o Izraelczykach można wiele powiedzieć, ale na pewno nie to, że są idiotami. Myślę więc, że wersję o pomyłce możemy śmiało wykluczyć, a twierdzenie że był to wypadek jest jedynie nieudolnym zaklinaniem rzeczywistości. Jakie więc hipotezy nam pozostały? Mówi się o jakimś ekstremiście, który się wyłamał i celowo zbombardował konwój z pomocą humanitarną. Też ciężko w to uwierzyć, bo wojna w Strefie Gazy dobitnie pokazuje nam, że to jest akurat dość częsta metoda działania Sił Obronnych Izraela – zwłąszcza jeśli spojrzymy na listę ofiar wśród ludności cywilnej. Izrael dzień w dzień robi tam dokładnie to samo, więc dlaczego akurat ten jeden konwój miałby stać się celem ekstremistycznego fanatyka? Akurat ten jeden? A pozostałe morderstwa? Ponadto dr Wojciech Szewko utrzymuje, że IDF wyznaczył w Strefię Gazy tzw. „strefę eksterminacji” w obrębie której izraelscy żołnierze mają rozkaz strzelać do wszystkiego, co się rusza. Jeśli Szewko ma rację, to zostają nam już tylko dwie opcje – albo Izrael daje ciche przyzwolenie zgodnie z zasadą „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą”, albo było to właśnie celowe działanie. Tym bardziej, że wcześniej ONZ wstrzymał już swoje dostawy do północnej części Strefy Gazy, teraz to samo robi World Central Kitchen. Śmiała teza, ale wydaje mi się, że Izrael wyszedł po prostu z założenia, że gdzie nie sięgną ich pociski, tam dosięgnie głód.

Nic takiego się nie stało

Najbardziej jednak zdenerwowała, rozczarowala, a wręcz zszokowała mnie reakcja polskiego rządu. Wiem, że powinnam się tego spodziewać, bo jeśli chodzi o naszą dyplomację to nigdy nie mieliśmy jej zbyt dobrej i to niezależnie od tego, która partia sprawowała akurat władzę, ale nie mogę pogodzić się z faktem, że my wszystko musimy robić z pozycji klęczek – nawet jeśli chodzi o nieuzasadnioną śmierć Polaka za granicą. Wszystkie kraje, które straciły w tym zamachu swoich obywateli zareagowały natychmiast i stosownie do sytuacji – głos zabierały najważniejsze osoby w państwie. Oświadczenia były twarde, bezkompromisowe i wprost oskarżały stronę izraelską o dokonanie zbrodni. Na przykład Australia ŻĄDAŁA niezależnego i natychmiastowego śledztwa w tej sprawie i ukarania winnych oraz POTĘPIŁA łamanie prawa międzynarodowego. A Polska? Na samym początku nasze władze nie uznały chyba za stosowne, żeby fatygować tym naszego szefa dyplomacji czy premiera, więc krótkie oświadczenie napisał rzecznik MSZ:

Przekazujemy najszczersze wyrazy współczucia rodzinie polskiego wolontariusza, który niósł pomoc dla palestyńskiej ludności w Strefie Gazy. Polska nie zgadza się na brak przestrzegania międzynarodowego prawa humanitarnego i ochrony cywilów, w tym pracowników humanitarnych.

Strasznie kulawe gramatycznie, zwłaszcza to drugie zdanie, ale zostawmy to. Moją uwagę zwróciły dwie kwestie. Po pierwsze w oficjalnym oświadczeniu MSZ-u zamiast słowa „polskiego” użyto grafikę biało-czerwonej flagi. Rzeczywiście, bardzo poważnie. Mogli jeszcze dać zapłakaną buźkę i złamane serduszko, bo domyślam się, że emotka oznaczająca złość w ogóle nie wchodziła w rachubę. To ma być poważna reakcja poważnego państwa na nieuzasadnioną śmierć jego obywatela za granicą? Przecież to są kpiny. Wojciech Szewko zażartował, że być może piszący te słowa nie miał pojęcia z jakiej litery napisać przymiotnik „polskiego”, więc poradził sobie w ten sposób. Wcale bym się nie zdziwiła. Po drugie – co się właściwie stało z tym polskim wolontariuszem, bo z tej notki nic nie wynika. Spadł ze schodów? Zmarł na zawał? Ktoś go zabił? Kto? I kto nie przestrzegał tego międzynarodowego prawa? Ci wolontariusze? Oj, strasznie musieli się tam nakombinować, żeby w oświadczeniu informującym o tym, że w Strefie Gazy Polak został zabity przez izraelskie wojsko nie użyć przypadkiem słów „zabity” i „Izrael”. Wstyd jest tym większy, że na TT jest taka opcja, że jeśli jakiś wpis zawiera kłamliwe informacje, manipulacje albo półprawdy to dodają odpowiedni kontekst, żeby użytkownicy wiedzieli o co chodzi. I pod tym właśnie oświadczeniem MSZ pojawiła się notatka, że wpis nie zawiera wszystkich informacji – dodano więc tam konkretnie, co dokładnie się z naszym rodakiem stało i kto za to odpowiada. Pełna kompromitacja naszego MSZ-u.

Premier bije pięścią w stół?

Trudno więc się dziwić, że Polacy nie byli usatysfakcjonowani takim załatwieniem sprawy, więc trzeba było pofatygodwać Radosława Sikorskiego, żeby trochę uspokoić nastroje. No i nasz minister spraw zagranicznych, delikatnie mówiąc, nie poprawił sytuacji:

Osobiście poprosiłem ambasadora Izraela Yacofa Livne o pilne wyjaśnienia. Zapewnił mnie, że Polska wkrótce otrzyma wyniki badania tej tragedii. Nasze Ministerstwo Sprawiedliwości wszczyna śledztwo.

Jak widać, polska dyplomacja w dalszym ciągu raczyła sobie żartować. Dalej właściwie nie wiadomo, o co my w ogóle prosimy ambasadora Izraela, o jaką tragedię chodzi i jakie śledztwo zostanie wszczęte. No i pan minister grzecznie prosi, wiadomo, kultura musi być. Mam nadzieję, że nie zapomniał dygnąć na koniec rozmowy, żeby nie było żadnych wątpliwości z jakiej pozycji Polska przystępuje do swoich roszczeń. Oczywiście, zapewnienia będą musiały nam wystarczyć, bo chyba nikt nie ma złudzeń co do możliwości przeprowadzenia rzetelnego polskiego śledztwa w tej sprawie. Będziemy musieli zadowolić się tym, co nam podeśle Izrael i mieć słodką nadzieję, że tym razem będą łaskawi nas nie okłamywać. Dziwnym trafem to również nie zadowoliło Polaków i trzeba było obudzić Donalda Tuska. Po prawie czterdziestu ośmiu godzinach od tragedii nasz premier w końcu postanowił odnieść się do sytuacji, wcześniej po prostu musiał się wyspać, zjeść śniadanie, podrapać się po nosie i mlasnąć. Rodzina zabitego poczeka. No i pogroził nasz premier temu Izraelowi paluszkiem, oj, pogroził. Tak niezbyt zamaszyście, żeby przypadkiem nikogo nie urazić, bo sam wpis brzmiał, jakby pan Tusk po prostu usiłował wytłumaczyć panu Natenjahu, czemu właściwie ci Polacy są źli.

Panie premierze Natenjahu, panie ambasadorze Liwne, zdecydowana większość Polaków okazała pełną solidarność z Izraelem po ataku Hamasu. Dzisiaj poddajecie tę solidarność naprawdę ciężkiej próbie. Tragiczny atak na wolontariuszy i wasza reakcja budzą zrozumiałą złość.

Niby trochę ostrzej, ale w porównaniu z reakcjami władz australijskich i brytyjskich to tylko krótkie szczeknięcie. Wyobrażam sobie w tym momencie małego chłopczyka, który nieśmialo pociąga nauczycielkę za ubranie, bo rozdala cukierki wszystkim dzieciom, tylko nie jemu. Aaa, i warto podkreślić, że pan premier nie oznaczył dwóch wspomnianych jegomości w swoim wpisie, więc istnieje duża szansa, że nie mają oni słodkiego pojęcia, że szef polskiego rządu czegoś tam się od nich domaga.

Bogata tradycja porażek polskiej dyplomacji

Nie jest to niestety pierwsza i pewnie nie ostatnia sytuacja, w której polska dyplomacja kompletnie nie wie, jak się zachować i jak dbać o nasze interesy za granicą. Nie przypominam sobie, żebyśmy kiedykolwiek potrafili to robić, nie pamiętam rządu, który w odpowiedni sposób dbałby o dobre imię Polski za granicą. I nawet nie trzeba cofać się daleko, bo weźmy sobie dwa ostatnie lata – choćby okres od rozpoczęcia wojny na Ukrainie. Pamiętacie, jak ówczesny ambasador Ukrainy w Niemczech był łaskaw bronić banderowców i tłumaczyć, że nie ma żadnych dowodów, aby kiedykolwiek mordowali oni Żydów i Polaków? Słusznym gniewem zareagowała dyplomacja polska i izraelska, tyle że tylko jedna z nich doczekała się odpowiedzi. Melnyk gorąco przeprosił „żydowskich przyjaciół”, zapewniał, że zawsze potępiał Holocaust i stwierdził, że nazistowska zbrodnia Shoah jest powszechną izraelsko-ukraińską tragedią. Dlaczego ukraińską? Nie wiadomo, ale na pewno coś w tym jest, bo później dodał jeszcze, że Holokaust był i pozostaje śmiertelnym ciosem w serce i duszę każdego Ukraińca. Wzruszające, prawda? Polskiej strony już przepraszać nie zamierzał, widocznie uznał, że nie ma za co. Rozeszło się. Później mieliśmy tragedię w Przewodowie. Śledztwo i opinie biegłych wykazały, że dwóch rolników zabiła wówczas zabłąkana rakieta wystrzelona przez Ukraińców. Tutaj raczej nikt nie ma wątpliwości, że Ukraińcy nie zrobili tego celowo, ale zabrakło zwykłych przeprosin i odszkodowań dla rodzin dwóch rolników, którzy stracili wówczas życie. Tymczasem Ukraina twardo obstawiała, że to nie ich wina, ani nie ich rakieta, więc o przeprosinach, a tym bardziej odszkodowaniach możemy zapomnieć. I co? I nic. A ostatnio, już za kadencji obecnego rządu minister Sikorski wezwał ambasadora Rosji na dywanik, żeby może wyjaśnił, dlaczego rosyjskie rakiety co jakiś czas przelatują sobie nad polskim niebem i czy może dałoby radę coś z tym zrobić. Zamierzał być na pewno twardy i nieugięty, wszak jeśli chodzi o Rosję i Putina to oni będą wdeptywać w ziemię, tylko jeśli chodzi o Izrael są trochę mniej zachłanni. Oj, wyszkolili nas Żydzi tym wmawianym przez lata antysemityzmem, wyszkolili. Głośniej pisnąć nie możemy, bo od razu takim oskarżeniem dostajemy przez łeb jak obuchem. Tak więc nasz szef dyplomacji czekał, żeby bezkompromisowo przedstawić rosyjskiemu reprezentantowi swoje obiekcje i na pewno by to zrobił, gdyby nie fakt, że rosyjski ambasador się do niego nie pofatygował. Sikorski wyraził potem oczywiście swoje oburzenie, bo to skandal niesamowity był, tyle że nic z tego oburzenia nie wyniknęło. I naprawdę przykro się patrzy na taką pobłażliwość polskich władz wobec Izraela, jeśli przypomnimy sobie, jaką aferą zakończył się rajd Grzegorza Brauna z gaśnicą. Pomijając fakt, że wyprodukowano wtedy od groma kłamstw dotyczących całego zajścia, to jeszcze dużo się ulało obłudy i hipokryzji. I już po paru dniach nasz rząd dumnie i z szacunkiem po raz kolejny zapalał chanukowe świeczki. Nogi sobie prawie połamali, kiedy pędzili na tę, pożal się Boże, uroczystość.

Jestem niemal pewna, że nigdy nie dojdzie do osądzenia i ukarania tego izraelskiego żołnierza, który nacisnął za spust, doskonale zdając sobie sprawę, że podpisuje właśnie wyrok na niewinnych ludzi. Nie mam też wątpliwości, że gdyby jakimś cudem do tego doszło, to dzięki staraniom władz brytyjskich, australijskich czy amerykańskich, a nie polskich. Jestem jednak prawie pewna, że otrzymamy co najwyżej zapewnienia, że był to nieszczęśliwy wypadek i ze Izraelowi jest bardzo przykro. Na nic więcej nie możemy chyba liczyć, bo Wojciech Szewko przywoływał wpisy z jakiegoś izraelskiego forum, gdzie wyrażano zadowolenie z powodu śmierci wolontariuszy, których utożsamiano z samym szatanem za to, że próbowali dostarczyć żywność do głodujących Palestyńczyków. Gratulowano wręcz temu „dzielnemu, izraelskiemu żołnierzowi”. Trzeba jednak otwarcie powiedzieć, że ta zwierzęca, prymitywna, atawistyczna wręcz nienawiść jest obustronna, bo kiedy Hamas urządzał sobie rzeź na izraelskich ulicach, w Palestynie również świętowano. Nie wiem, czy istnieją jakiekolwiek szanse na to, żeby sytuacja na Bliskim Wschodzie się uspokoiła – nie jest tym jak na razie zainteresowana ani strona izraelska, ani palestyńska. Wiele zależy od Stanów Zjednoczonych, które z jednej strony grożą paluszkiem i ostrzegają IDF, że przesadzają i mogliby sobie darować ostrzeliwanie cywilów, z drugiej jednak strony cały czas dostarczają sprzęt i broń do Izraela… I mam małe nadzieje, że śmierć wolontariuszy z ich kraju cokolwiek tutaj zmieni.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Praworządność i poziom publicznej debaty – po europejsku!

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Kiedy Koalicja 13 Grudnia zabiera się za przywracanie praworządności to tak z przytupem i melodyjką. Udowadniają, że faktycznie potrafią zrobić wiele rzeczy na pstryknięcie, chociaż może akurat nie te na którym obywatelom teoretycznie najbardziej zależy – przy czym mam na myśli wszystkich obywateli, a nie tylko tych, których satysfakcjonuje jedynie odsunięcie PiS od władzy, a potem to już można zdychać z głodu w uśmiechniętej Polsce.

Niestrudzona bojowniczka o wolne media

Dlatego kiedy do prokuratury wpłynęło pismo Bartłomieja SIenkiewicza o zablokowanie betonowania przez Prawo i Sprawiedliwość mediów publicznych, od razu znalazła się odważna niewiasta gotowa się tego podjąć. Prokurator Ewa Wrzosek. No i się podjęła. Tak bardzo, że zapomniała o tym poinformować swoją bezpośrednią przełożoną, więc w ogóle nie została do tej sprawy przydzielona. Składała kolejne wnioski prokuratorskie do sądów i dumna z siebie chwaliła się postępami na łamach Gazety Wybiórczej. Kto nie chciałby się pochwalić, gdyby wykonał kawał dobrej roboty, prawda? Ludzka rzecz. Tyle tylko, że tych wniosków to nie pisała pani Ewa, a najprawdopodobniej międzynarodowa kancelaria prawna Clifford Chance. Świadczą o tym daty dokumentów, ich skany i format oraz fakt, że pismo zostało wysłane z poczty znajdującej się pod placówką międzynarodowej firmy prawniczej. Ogólnie pojawiło się całkiem sporo przesłanek, które sugerowałyby, że to jednak niekoniecznie sumienna praca wykonana przez Wrzosek. Ta sama kancelaria obsługuje teraz media publiczne, a żeby było jeszcze zabawniej pracuje tam jedna z założycielek fundacji Wolne Sądy, pani Grzegorczyk-Abram. Wygląda na to, że wszystko odbywa się w miłym, rodzinnym towarzystwie, ale chyba nie każdemu to pasowało, bo sprawę niestrudzonej misji pani prokurator bada teraz prokuratura krajowa. Jak widać, nie wszyscy w nowej uśmiechniętej Polsce podzielają zapał pani Ewy, która chciała pomóc swoim, a teraz od tych swoich dostaje po głowie. I podejrzewam, że nie za to, co robiła, ale za to, że dała się na tym przyłapać. Sienkiewicz tymczasem umywa ręce. A jeszcze niedawno była wielką bohaterką nowego nie-rządu, która „własnymi ręcoma” walczyła o „przywrócenie publicznego charakteru państwowym mediom”. Została nawet wskazana przez Bodnara do Krajowej Rady Prokuratorów. Okazało się jednak, że jakieś niedobitki pisowskie zaczęły wokół tej sprawy węszyć i pani Ewa przestała być bohaterką. Prawie tak szybko jak pani Joanna z Krakowa.

Rodzinna partia

Ale nie ma co się martwić o rodzinność w nowym nie-rządzie. Przeciwnie, Platforma jest tak rodzinna, że zatrudnia w swoich spółkach na przykład braci. Pamiętacie Pablo Moralesa, który okazał się Bartoszem Kopanią pobierającym wynagrodzenie od Platformy, a którego wielką misją i pasją było wylewanie pomyj na polityków i zwolenników Prawa i Sprawiedliwości za pośrednictwem Twittera/X? Rzecz jasna nie za tę działalność, ale za jakieś zupełnie inne, chociaż nie wiadomo jakie, zlecenia otrzymał 300 tysięcy złotych wynagrodzenia. Kariery pozazdrościł mu jego brat, Marcin, który z kolei został prezesem jednej z warszawskich spółek podległych Rafałowi Trzaskowskiemu (Miejskie Przedsiębiorstwo Realizowania Inwestycji w Warszawie). Brat-bliźniak Moralesa również postanowił spełniać się na Twixie, gdzie używa nicku: „CasperVanDeHag”. Niesamowita jest ta więź braterska. Ten sam pracodawca, ta sama pasja i jeszcze ksywy sobie takie oryginalne wymyślają. Żeby zmylić trop jeden udawał Portudalczyka, a drugi Holendra. Genialne. W każdym razie Marcin nie był jednak aż tak wulgarny, jak jego brat, chociaż rozszerzył on swoją działalność, bo atakował nie tylko PiS. Dostało się również Magdalenie Biejat (pusta jak bęben kapeli Zenka Martyniuka) i Szymonowi Hołowni (leszcz, bachor z wybujałym ego). Ale rzecz jasna sporo ciepłych słów otrzymał również Andrzej Duda (zesrał się Andriusza) i Jarosław Kaczyński (dewiacyjny umysł). Podejrzewam, że może „drugiemu Moralesowi” by się upiekło, gdyby ograniczył się tylko do tych wstrętnych pisiorów, ale że zaatakował również kandydatkę Lewicy, to o sprawie zrobiło się głośno. Co na to Rafał Trzaskowski? Oczywiście, jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, jest głęboko poruszony, znajduje się w stanie permanentnego szoku i o niczym, w żadnym wypadku, nie miał pojęcia. Ja nie wiem, jak wyborcy mają im zaufać, skoro okazuje się, że oni sami nie mają pojęcia co się dzieje w swoich własnych kręgach.

Bezczelne insynuacje

Żeby utrzymywać Polskę w szerokim uśmiechu nie trzeba koniecznie uciekać się do trollowania w Internecie. Można też zażywać różne środki, które zapewniają bardzo dobry humor, przynajmniej do czasu zejścia. Podejrzewano już o to Sławomira Nitrasa, który kiedyś zaatakował wiceministra Sebastiana Kaletę, bo „jak trzeba, to on jest z ochrony”. Po wygranych przez nową koalicję wyborach Bartłomiej Sienkiewicz został przyuważony w Sejmie, jak trzyma w ręku torebkę foliową, w której znajdował się podejrzany proszek. I mniej więcej w tym samym czasie takie podejrzenie padły na jednego z prowadzących „Fakty”, ponieważ na jego stole zauważono usypaną „ściechę”. Oczywiście, na wszystkie te sytuacje są racjonalne wytłumaczenia – Nitras wypił za dużo kawy, stąd jego nadpobudliwość wobec wiceministra Kalety, Sienkiewicz pewnie wziął dla swojej żony proszek do prania, bo mu narzekała, że tamten jej plam nie usuwa (tak mało, bo tylko na spróbowanie od koleżanki z partii pożyczył – tanio to już było, więc trzeba żyć oszczędnie), a tajemniczy proszek na stole TVN-u to był puder. Ja się po prostu niepotrzebnie wyzłośliwiam. Okazuje się jednak, że nie tylko ja, bo Ukraińcy mieli podobne podejrzenia względem Michała Kołodziejczaka, który brał udział w negocjacjach obu państw w sprawach rolnych i jego zachowanie nie pozostało niezauważone przez przedstawicieli strony ukraińskiej: Podczas negocjacji wiceminister rolnictwa i rozwoju wsi Michał Kołodziejczak zachował się dziwnie. Wiele razy zrywał się i wybiegał z pokoju, po czym wracał, pociągał nosem i zachowywał się dość nerwowo. Ukraińcy są przekonani, że to właśnie przez specyficzne zachowanie naszego wiceministra nie udało się osiągnąć porozumienia we wszystkich kwestiach. Trzeba jednak przyznać, że zdają się zaprzeczać sami sobie, bo zamieścili zdjęcie na którym… pan Kołodziejczak zdaje się być pogrążony w głębokim śnie. A podobno miał zachowywać się nerwowo, chodzić w tę i wewte i pociągać nosem. Oczywiście, za chwilę ktoś napisze, że pewnie pod koniec spotkania coś, co wcześniej być może zażył polityk AgroUnii, przestało działać i Michała opuściły już wszystkie siły. Oj tam, oj tam. Po prostu pan Kołodziejczak był zaaferowany tym, co się dzieje, a nerwowo reagował tylko wtedy, kiedy wydawało mu się, że ustalone kompromisy są niekorzystne dla polskiego rolnictwa. Na koniec zaś zwyczajnie się zmęczył. Innego wytłumaczenia nie ma!

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej