Connect with us

Nawiasem Pisząc

Awantura o Mackiewicza

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Niedawno pisałam Wam o niepokojących pomysłach Barbary Nowackiej na zniszczenie polskiej edukacji, dzisiaj na pewnym przykładzie napiszę Wam o niepokojącym stanie… polskiej edukacji. Dlatego zwróciłam uwagę na pewien artykuł, który tu opiszę (screen poniżej). Myślę, że ręce Wam opadną, kiedy napiszę, która to książka stała się według redaktorów portalu „eDziecko”, będącym jedną z gałęzi Gazety.pl, która z kolei jest odnógą Wybiórczej. Zdaję sobie sprawę, że większość z Was pewnie o tym wie, ale wspominam o tym nie bez powodu, bo będzie to istotne. Otóż tym koszmarkiem jest… „Droga donikąd” Józefa Mackiewicza. Owszem, nie jest to łatwa książka, ale można już chyba wymagać od licealisty, który przecież niedługo wchodzi w dorosłość, przeczytania czegoś ambitniejszego, niż na przykład mangę, książki Blanki Lipińskiej, Remigiusza Mroza (z całym szacunkiem dla fanów tego rodzaju twórczości, bo sama parę razy sięgnęłam po takiego Mroza) czy nie wiem, co tam obecnie czyta młodzież? O ile czyta cokolwiek, bo przecież w szkołach ich tak straszliwie torturują.

Na szybko, na kolanie

Jak to się ma do zmian, które chce wprowadzić Nowacka, zapytacie? I zapytacie słusznie, bo „Droga donikąd” zdecydowanie należy do książek, którą nowa pani minister powinna chcieć zwalczać. Będę z Wami szczera: odpowiedź brzmi: nie wiem. Artykuł jest sprzed tygodnia, a pani Barbara dopiero co zabrała się za poważne rozmontowywanie naszego chwiejnego systemu edukacji. Według najnowszych informacji Ministerstwo Edukacji wyszło naprzeciw oczekiwaniom uczniów (i jak się okaże w tekście – również nauczycieli) i uspokaja, że powieści Józefa Mackiewicza jednak w kanonie lektur nie będzie. Weźmy też pod uwagę fakt, że nowa szefowa resortu zajęła się tą sprawą na ostatnią chwilę, byle szybciej – byle dalej i widać, że oni te zmiany wprowadzają na kolanie z czym wcale się nie kryją. Opinie można przesyłać do 19 lutego, niedługo później chcą wszystko zaklepać i od nowego roku szkolnego stopniowo wdrażać, a zaczęli przecież trzy-cztery dni temu. Sami widzicie, że ci ludzie potrzebują niewiele ponad tydzień, żeby całą polską szkołę wywrócić do góry nogami. Kamień na kamieniu by nie został, gdyby zdecydowali się traktować swoje obowiązki odrobinę poważniej i zabrali się za to wcześniej. Ale trzeba wszystko zrozumieć, wszak panie miały zaplanowane jeszcze pokazy taneczne. Dlatego wydaje mi się, że ostateczną listę wyrzuconych lektur poznamy pewnie za kilka dni, ale pojawiły się głosy, że ma zniknąć również „Reduta Ordona” Adama Mickiewicza, a „Pan Tadeusz” to jednak poleci w całości, a nie we fragmentach. Aaaa, „Ziemia obiecana” Władysława Reymonta też już ma być zbędna.

Pani (niekompetentna) polonistka

W każdym razie najpierw zajmijmy się samym tekstem, który określił „Drogę donikąd” mianem koszmarka. Bo już w nagłówku możemy przeczytać, że pani nauczycielka „nie wie, co to”. Powtórzmy, żeby to wybrzmiało: pani profesor jednego z liceów nie ma pojęcia, czym jest „Droga donikąd”, i jak się zaraz okaże Józefa Mackiewicza też niespecjalnie kojarzy. Przecież to się nóż w kieszeni otwiera – nie tylko w reakcji na niewiedzę pani polonistki, ale też na to, że ona na tę swoją ignorancję reaguje wzruszeniem ramion: Osobiście nie słyszałam o tej książce. Widać, będę musiała uzupełnić swoje braki (brawo chociaż za to – ciekawe, czy za słowami, pójdą też czyny – przyp. M). Nie wiem, co to za książka. Sam autor też nie jest w Polsce powszechnie znany. Na pewno nie należy do standardowego kanonu omawianego na lekcjach. Może jestem przewrażliwiona, ale ja te słowa nauczycielki odbieram w następujący sposób: ona nie zna, bo nie zna, bo nie musi znać, bo to niepopularny pisarz jest, a przecież niepopularnych znać nie musi, w ogóle uj wie, co to za jeden, nie należy do standardowego kanonu, więc nara. I, jak zgaduję, magister polonistyki nie jest głupio się przyznać, że nie kojarzy Józefa Mackiewicza ani jego najbardziej znanej chyba powieści? „Ja nie wiem, więc ci na górze są źli i głupi, że czegoś takiego każą się dzieciakom uczyć, na dodatek ode mnie wymagać, żebym znała. a nie ja, bo być może przekimałam sobie parę wykładów na studiach”. Napiszę w ten sposób – w sumie to dobrze, że Tusk tak bardzo obniżył tę obiecywaną podwyżkę dla nauczycieli. Jeśli większość z nich osiągnęła poziom polonistki z tego artykułu, to nie zasługują na żadną podwyżkę.

Argument niedostępności

No dobrze, ale przejdźmy sobie do drugiej palącej kwestii, czyli dostępności. Poszperałam sobie na szybko w księgarniach internetowych i faktycznie z tą dostępnością tak średnio. Nie wszędzie była, a cena waha się od pięćdziesięciu do nawet dziewięćdziesięciu złotych, ale nie w każdej księgarni można ją dostać. W wielu najpopularniejszych księgarniach niestety jej nie ma. I tutaj zgadzam się z obiekcjami – jeśli szkoła nakłada na ucznia obowiązek przeczytania jakiejś książki, to powinna mu tę książkę udostępnić w szkolnej bibliotece. Jeśli ministerstwo nakłada taki obowiązek – to powinno zadbać o to, żeby każda szkolna biblioteka miała możliwość jej wypożyczenia. Bo nie każdy może sobie pozwolić na wydanie prawie stu złotych za książkę, nawet najbardziej wartościową. Przekonuje mnie to o wiele bardziej, niż nauczycielka liceum, która na pytanie o powieść Mackiewicza wzrusza ramionami, bo nie wie, co to. Ale warto byłoby się zastanowić, dlaczego ta książka nie jest ogólnodostępna, zamiast od razu nazywać ją koszmarkiem, prawda pani redaktor od Michnika? No to może ją pokrótce przybliżmy: Józef Mackiewicz nie miał łatwego życia, od kiedy tylko ujawnił się jako skrajnie antykomunistyczny twórca. Pisarz był nienawidzony przez wszystkich – i to nie tylko przez komunistów. Bardzo go krytykował Jan Nowak-Jeziorański, który był dyrektorem Radia Wolna Europa (jeśli macie jakieś informacje, skąd wynikała ta niechęć, to chętnie się zapoznam, bo nie potrafię tego zrozumieć). Oczywiście bardzo niechętny był mu również Adam Michnik, który opisał jego twórczość jako zoologiczny antykomunizm. Dlatego też Józef Mackiewicz wiódł bardzo skromne życie – również po tym, jak emigrował do Niemiec.

Zasługi pani Niny

Prawdopodobnie z powodów kłopotów finansowych, Mackiewicz nawiązał współpracę z Niną Karsow, która nabyła od niego prawa autorskie do jego powieści (chociaż inna wersja mówi, że wykupiła je dopiero od żony Mackiewicza – Barbary Topolskiej). A potem konsekwentnie odmawiała publikacji, również po jego śmierci. Wygrała także proces sądowy z córką pisarza, Haliną, która to domagała się praw do publikacji książki. Uważała bowiem, że spuścizna ojca powinna zostać zapamiętana. Pani Nina tłumaczyła brak zgody na publikację dzieł Mackiewicza tym, że nie chciał on, żeby jego twórczość była cenzurowana przez komunistów. Tyle tylko, że podobno komunizm już dawno upadł, prawda? Nie ma żadnych przeciwskazań, żeby wydawać dzieła Józefa Mackiewicza, które bardzo ładnie opisują, jaką ten komunizm był ideologią, prawda? Nie wiadomo, czy prawda, bo Józef Mackiewicz, jak był niedocenianym artystą, tak nim pozostał. I tutaj można wrócić do tego, co pisałam na początku, bo nie bez kozery wspominałam Wam o tym, że opisywany przeze mnie artykuł wypłynął z Wybiórczej. Nie bez kozery również wspominałam w pewnym momencie nazwisko Michnika. Dlaczego? Ano dlatego, że pani Nina była mężatką. A jej mężem był Szymon Szechter. Coś Wam mówi to nazwisko, gdzieś już je słyszeliście, prawda? I dobrze Wam mówi, bo to brat Ozjasza Szechtera i stryj Adama Michnika, a tych panów chyba nie trzeba nikomu przedstawiać.

Nowe wydanie

Ja dostrzegam w tym jakąś zależność, ale warto wspomnieć, że zostało wydane kolejne wznowienie książki „Droga donikąd” przez wydawnictwo Kontra, które należy właśnie do państwa Szechterów (a w tym momencie chyba tylko do pani Niny, bo Szymon zmarł w 1983 roku). Odkupienie win? Możliwość zarobku? Nie wiem – i tak naprawdę nie mnie oceniać. W każdym razie wydano książkę Józefa Mackiewicza w 2022 roku, czyli po ładnych paru latach. Kosztuje 70 złotych. Niezależnie jednak od motywów, jakie kierowały Niną Karsow wydaje mi się, że warto zwrócić uwagę na to, że należała ona do pewnego środowiska, które to – ujmijmy to delikatnie – było raczej związane z ideologią, która nie kojarzy nam się zbyt dobrze – mianowicie z komunizmem. I to nam się jednak bardzo często zapętla, prawda? Można uznać je za przypadkowe, a można zastanowić się, czy przypadkiem pewien klan nie otrzymał czasem zbyt dużych wpływów, patrząc na to, że jakimś szczególnym heroizmem się specjalnie nie wykazywali. A to już pozostawiam Waszej ocenie.

M.

fot.: Referat Analiz i Informacji

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie/

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Nawiasem Pisząc

Niezależna nagroda dla niezależnej artystki

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Na Czerskiej bez zmian. Mogą wręcz udzielać korepetycji z tego, jak dokonywać możliwie najbardziej antypolskich wyborów, a potem je wyjaśnić w sposób wybitnie idiotyczny.

Wszyscy szukamy artystycznej wybitności

Już zostawmy tę ludzką przyzwoitość, bo wszyscy wiemy, jakim człowiekiem jest pani Holland i jaka jest ta jej przyzwoitość, ale gdzie oni widzą artystyczną wybitność? Reżyser po prostu przeniosła na ekran wszystkie antyimigranckie i kłamliwe przekazy z lewicujących mediów, o których dziennikarka GW potem pisała, że nie były prawdziwe. Nie wiem, po co to wyjaśniła, bo każdy średnio ogarnięty człowiek widział to od razu, ale może chciała to wyjaśnić swoim czytelnikom? A może artystyczną wybitnością była scena, w której Agata Kulesza przedstawia litanię ku czci Świętej Platformy? Albo kiedy Maciej Stuhr robił z siebie sfrustrowanego na władzę impotenta? W którym miejscu w tym filmie była ta artystyczna wybitność!?

Znaleźliśmy polityczną propagandę

A o pani Agnieszce można by powiedzieć, że jest przyzwoita, gdyby jej film faktycznie niósł za sobą jakieś zmartwienie sytuacją uchodźców, a nie był elementem cynicznej i kłamliwej kampanii wyborczej. Byłaby, chociaż w głupi, naiwny i typowo emocjonalny sposób. Ale ten film to typowa polityczna propaganda. A pani Holland jest jedną z największych antypolskich propagandystek. I wszyscy wiemy, dlaczego. Bo w działaniach Straży Granicznej nic się nie zmieniło. Dalej pilnują, żeby nikt nielegalnie nie przekraczał granicy. Dalej stosują push-backi. Dalej robią te wszystkie złe i niepoprawne politycznie rzeczy, ale pani Agnieszce i innym jej podobnym wyznawcom polityki multi-kulti już to nie przeszkadza.

Być może teraz pogranicznicy stosują te metody z uśmiechem na ustach. I dzięki temu ci wszyscy wypychani uchodźcy też są jacyś tacy bardziej uśmiechnięci.

M.

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Nowy Czeczko? Nie do końca…

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Chciałabym napisać, że mamy kolejnego Emila Czeczkę. Że znowu jakiś odklejeniec zwiał na Białoruś, że pewnie Białorusini zrobią z nim porządek, ale w sumie żadnych większych konsekwencji jako państwo nie będziemy mieli. Że w sumie nic wielkiego się nie stało, bo co może się wydarzyć, jeśli komuś się wydaje, że w Polsce reżim jest gorszy, niż na Białorusi, więc pojechał się przekonać. Ale nie mogę. Bo Tomasz Szmydt nie jest Emilem Czeczką. Czeczko był zwykłym żołnierzem, który mało o czym wiedział, mało o czym słyszał i mało o czym miał pojęcie – i nie mówię tu o jego wiedzy jako takiej, ale tej, która w niepowołanych rękach mogłaby mieć dla nas fatalny skutek. Chcę też napisać, że szanuję polskich żołnierzy, obojętnie w jakim stopniu sprawują swoją funkcję – ale akurat nie tych, którym się wydaje, że w Polsce jest dramat, zamordyzm i mordowanie obywateli, a u Łukaszenki to kraj mlekiem i miodem płynący. No, ale panu Emilowi Białorusini bardzo szybko podziękowali.

Sędzia sprawiedliwy i nieustępliwy

Ze Szmydtem sprawa jest już jednak dużo poważniejsza. Bo facet był sędzią. I to nie takim, który rozstrzyga, który sąsiad podszedł do płotu – jako że i tamten podszedł – i drugiemu szybę wybił (znowu – z całym szacunkiem, ale to też po prostu nie są informacje, które mogłyby wyrządzić nam jakąś większą szkodę), ale takim, który miał dostęp do wiadomości najbardziej tajnych i najbardziej wrażliwych. Podobno „ściśle tajnych”. I sobie wziął te wszystkie informacje i zwiał na Białoruś. I tymi danymi zapewne hojnie obdaruje Łukaszenkę (za gościnne przyjęcie, wszak wódkę ponoć nawet dostał), a tym samym i Putina. A co oni raczą z tym zrobić? Bóg jeden wie, ale chyba raczej nic takiego z czego my, jako państwo, moglibyśmy być zadowoleni. Obawiam się, że wręcz przeciwnie. Nikt nie wie, do jakich informacji Szmydt uzyskał dostęp. Nikt nie wie, ile z nich już sprzedał, nikt nie wie, ile ma jeszcze w zanadrzu i nikt nie wie, od kiedy zaczął kapować. Tak naprawdę nikt nie wie nic. Co najgorsze – nikt nie ma bladego pojęcia, jak go ściągnąć z powrotem. Facet zwiał nam sprzed nosa – podobnie jak Roman do Włoch, Gaweł do Norwegii czy Sebastian M. do Zjednoczonych Emiratów Arabskich. W żadnym z tych przypadków polskie służby nie są w stanie zrobić dosłownie nic, ci ludzie uniknęli odpowiedzialności. Jeden z nich zdążył już wrócić w pełni chwały i zaczął zaprowadzać sprawiedliwość nad złymi ludźmi, którzy chcieli go skazać (i nad paroma innymi przy okazji też), a co my robimy? Dywagujemy nad tym, czy pan Tomasz był bardziej propisowski czy prokoalicyjny. Bo to jest rzeczywiście najważniejsze w tym momencie. Wiszą nad nami Bóg wie, jakie konsekwencje z tego tytułu, ale nasi politycy muszą to wykorzystać, żeby udowodnić, że ta druga strona jest gorsza.

Wypominanie prorosyjskości

Nie jest wiedzą chyba tajemną, że PiS jest antyrosyjski do granic możliwości. Do przesady wręcz. Po katastrofie smoleńskiej od razu wiedzieli, kto za nią stoi i nie omieszkali poinformować o tym wszystkich. I przypominać na każdym kroku. Niestety, kiedy przyszło do okazywania dowodów, to niewiele z tego wyniknęło, ot po prostu słali jakieś „druzgocące” raporty na podstawie zabaw z parówkami i helem. I nie chcę tutaj mówić, że wiem od początku do końca, co się wydarzyło nad Smoleńskiem – po prostu uważam, że ani jedna, ani druga strona nie stanęła na wysokości zadania, żeby tę tragedię wyjaśnić i że obie – tak, jak w tym przypadku – wykorzystały ją, żeby obrzucić się wzajemnie gównem. Bo trzeba znać priorytety. Z kolei Platformę pamiętamy z tzw. „resetu” i znamiennych słów dwóch jej czołowych polityków o Putinie. Tusk, na wieść o tym, że któreś z rosyjskich, proputinowskich mediów nazwało go „naszym człowiekiem w Warszawie”, odparł, że Putina spokojnie można określić jako „naszego człowieka w Moskwie”, a pan Radosław Sikorski stwierdził, że „Rosja nie jest naszym wrogiem, a Putin to nie Stalin – jeśli morduje to detalicznie, a nie hurtowo” – więc jak rozumiem, wszystko spoko. Bo detalicznie można, ale hurtowo już nie. Ale naprawdę w tej konkretnej sytuacji nie jest ważne, która partia była bliżej ze Szmydtem, a która dalej. I na pewno nie to, która lepiej na tym całym incydencie politycznie najlepiej wyjdzie. Chociaż – wielu ludzi to podłapało i radośnie głosi w Internecie, że Szmydt to był bliżej do tamtych, niż do naszych.

Konsekwencje – nie dla wszystkich

Najważniejsze jest dobro państwa i to, czy i w jaki sposób wiedza, którą teraz pan sędzia dzieli się z Łukaszenką (a pewnie dzielił od dawna) jest dla nas zagrożeniem. Bo cholera wie, kogo znał ten facet. Cholera wie, z kim rozmawiał i o czyich słabościach wiedział. Przecież sąd stoi praktycznie ponad prawem – co pokazuje sprawa małego Kamila z Częstochowy, gdzie wszystkie osoby dalej spokojnie sprawują swój urząd, mimo że nie zrobiły nic, by ratować tego chłopca. Nie chciało im się nawet porządnie wykonywać swoich obowiązków. Było dziecko, nie ma dziecka, a kto jest winny? Tylko bezpośredni zabójca, ewentualnie jego matka, ale już nie ci, którzy tego biednego chłopca wrzucili dosłownie w paszczę lwa. Poprawność polityczna? Solidarność jajników? Zostawmy już to, i tak prawdy nie dojdziemy. Niby toczy się w tej sprawie jakieś śledztwo, niby zbierają dowody, ale dobrze wiemy, jak będzie. Wracając do głównego wątku – obawiam się, że pan Szmydt może mieć haki na niektóre wysoko postawione osoby w państwie, które potem Rosja z Białorusią radośnie wykorzystają. Nie mam pojęcia na kogo i na jaką skalę, bo to wiedza ściśle tajna, przynajmniej dla nas. Martwię się, że dla Putina i Łukaszenki już nie za bardzo. I teraz wyobraźmy sobie, że tych dwóch dżentelmenów posiadło wiedzę, że któraś z wysoko postawionych osób w Polsce ma tam coś za uszami (w sumie – kto nie ma?) i zacznie taką osobę szantażować, że powiedzą to i to, jeśli ta nie zrobi tego i tego. Nie wierzę, że wśród tych ludzi wielu będzie takich, którzy twardo powiedzą, że „trudno, róbcie, co chcecie, ja polskiej racji stanu zdradzał nie będę”.

Szwajcarski ser

Im na wyższego konia wskoczysz, tym boleśniej zderzysz się z ziemią. I ci ludzie doskonale o tym wiedzą, ale w tym momencie wolą wrzucać gówno do wentylatora i nadstawiać go w stronę przeciwników. A jak dalekie ci ludzie mają kompetencje i co są w stanie zrobić, żeby ich własne szambo nie wybiło – wolę sobie nie wyobrażać. Polskie służby są jak szwajcarski ser – tą dziurą im jeden czmychnie, tamtą drugi, a potem można tylko rozłożyć ręce i powiedzieć, że kurde, w sumie to szkoda. I że do kolejnych takich sytuacji na pewno dochodzić nie będzie. Na mur beton. A nam pozostaje wzruszyć ramionami i uwierzyć, że jak mówią, że nie będzie to nie będzie. Bo co nas złego może spotkać, jesteśmy w NATO, więc jesteśmy mocarni. A to, że jakieś super tajne sprawy państwowe prawdopodobnie są teraz omawiane przy wódce z Łukaszenką, to już pal sześć. To oni są winni, a nie my, a jeśli będzie groźba, że to nam może coś zaszkodzić, to się będziemy martwić. Najwyżej zrobi się drugi reset. A interesy państwa czy dobro naszych obywateli są nieważne. Umówmy się, większość tych wysoko postawionych ludzi ma je w głębokim poważaniu. Jeżeli będzie ryzyko, że spadną z konika – bez skrupułów zrzucą kogoś innego, ale na razie jest najlepszy czas na to, żeby nawalać w przeciwnika politycznego. Bo jakoś to będzie. Dla nich, być może dla nas nie?

Ogłupiony polski naród

A my radośnie tańczymy, jak oni nam grają. Bo to PiS, a nie PO (albo na odwrót). I z miłą chęcią przystępujemy do tej politycznej wojenki, bo tak się już daliśmy spolaryzować przez te dwie partie, że wszystko inne mamy w pompie. Przyznaję, nie jestem bez winy, tez się w to dałam wciągnąć (chociaż bardziej pod względem postępowości vs konserwatywności, niż w tę wojenkę polityczną). Pan Szmydt zrobił sobie zdjęcie z człowiekiem z PiS-u – oho, mamy powiązanie! Podał rękę człowiekowi z PO – no to ich ugotujemy. A jakie poniesiemy konsekwencje – jako państwo – tego, że zdrajca i szpieg pije sobie teraz gdzieś na Białorusi wódeczkę z ludźmi, którzy mają możliwości nam ten nasz spolaryzowany grajdołek zburzyć? Oj tam, oj tam. I najgorsze jest to, że to jest racja. Jesteśmy w tym momencie kompletnie bezradni. Bo jak my mamy tego człowieka odbić?! Chyba tylko najeżdżając na Białoruś, ale wszyscy wiemy, jakie byłyby tego konsekwencje. Możemy więc tylko siedzieć z założonymi rękami i czekać, co wyskoczy. Ale do tej pory jakoś to było. Zwiał Roman Giertych – ale w sumie nic mu nie udowodniono, więc luz. Pani Magdalena Adamowicz nie stawia się na kolejne wezwania prokuratury – no przecież jest chora! Rafał Gaweł robi w Norwegii za wielce rodzinnego geja, który uciekł przed polskim reżimem – trudno, może tylko pluć na Polskę, ale do tej pory nam to nie przeszkadzało, prawda? Sebastian M. spalił całą rodzinę żywcem – szkoda, że nic mu już nie zrobimy, ale prawo to prawo. Co prawda, Romek wrócił i może robić, co mu się żywnie podoba (bo ma immunitet), a pan Szmydt pije sobie wódeczkę z prezydentem Białorusi (pewnie po to, żeby się zrobił bardziej wylewny), ale… jakoś to będzie, prawda?

Zawsze jakoś było.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

O kilka kieliszków za dużo?

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Ja naprawdę wiele jestem w stanie zrozumieć. Naprawdę – wiele. Że majówka, że dożynki, że imieniny i Bóg jeden wie, co jeszcze. Czasem się człowiek przecież zabawić musi. Józefa było. Albo Stefana. Grzegorza, Moniki czy innej Krystyny. Może nawet Marcina – chociaż to akurat w listopadzie chyba. W każdym razie człowiek ma naprawdę dużo okazji, żeby się towarzysko poudzielać. Może nawet codziennie – ale czy wypada, jeśli wraz z zabawą idą napoje wysokoprocentowe? I nie chodzi mi tu akurat o mleko.

Słaba głowa, słaby sprzęt…?

Pan Kierwiński postanowił świętować Dzień Strażaka wyjątkowo hucznie. Do tego stopnia, że przyszedł wygłosić oświadczenie z tej okazji w stanie nie do końca trzeźwym, co nie umknęło uwadze innych ludzi. Ale stanowisko jest jasne – to wcale, pod żadnym względem i absolutnie nie było tak, że on tam wszedł na scenę na****ny jak meserszmit, nigdy w życiu. No fucking way! To w ogóle są niedorzeczne podejrzenia, po prostu mieliśmy awarię sprzętu nagłaśniającego. I tylko przez to facet nie potrafił się wysłowić. Nic to, że słychać było wyraźnie, że pan Marcin zwyczajnie bełkocze. Że niektóre słowa przeciąga nie wiadomo jak długo, a innych nie jest w stanie skończyć. To była tylko i wyłącznie awaria, a nie, że szefowi MSWiA się za bardzo chlupnęło poprzedniego dnia – albo nawet tego samego. Nam pozostaje w to tylko uwierzyć. Nieszczęścia chodzą po ludziach. Już kiedyś Aleksandra Kwaśniewskiego dotknęła choroba filipińska. I kim my jesteśmy, żeby wątpić w jego słowa? Jak powiedział, tak było. Wtedy była choroba filipińska, a nie alkohol, a teraz jest awaria sprzętu nagłaśniającego. I nawet z tym, szary człowieczku, nie dyskutuj, bo pozwy pójdą. Awaria to awaria, a jeśli Ci po głowie chodzą inne myśli, to my to spokojnie, pokojowo i sądownie załatwimy – tak, żebyś myślał prawidłowo.

Niegodne działania pisowskiej Targowicy

Pan Marcin wspomniał również, że nie będzie się poddawać badaniom pod kątem stanu przeduradarowego, ponieważ część jego wyborców – nie mogąc uwierzyć, w to co słyszą – martwiło się, że może to kwestie zdrowotne, bo wiadomo przecież, że tak światły człowiek jak pan Kierwiński do kieliszka nie zagląda, a już na pewno nie wtedy, kiedy następnego dnia ma wygłosić przemówienie. Nie, nie zamierzam, bo wszystko jest w jak najlepszym porządku. Proszę mi wierzyć. Tak jak powiedziałem, był straszny pogłos z głośnika, który był niedaleko. Więc bardzo słabo słyszałem, nie wiem, czy to była też kwestia jakiegoś sprzęgnięcia mikrofonów. Zdarza się. Nie ma to nic wspólnego ze stanem zdrowia, aczkolwiek dziękuję za troskę, wszystko jest w porządku – tłumaczył – Różne komentarze były, także polityków z polskiego życia publicznego, którzy chluby mu raczej nie przynoszą. Raczej nadinterpretują tutaj fakty lub starają się uprawiać taką brudną walkę polityczną. Jak rozumiem mają coś, do czego mogą się przyczepić, ale te insynuacje są naprawdę niegodne. Jeżeli ktoś chce wykorzystywać to święto do swojej brudnej polityki, to sam sobie wystawia świadectwo. No i spoko, jasna sprawa. Tylko czy takie samo świadectwo wystawił sobie Roman Giertych, który od razu znalazł winnego całego zajścia?

To nie my, to PiS!

Tak tylko pytam, bo Romek pisał coś o pisowskiej targowicy i chciałabym wiedzieć czy tekst: Nazwisko dźwiękowca, który obsługiwał dzisiaj najbardziej chciałbym poznać. #PiStoTargowica nie jest przykładem wykorzystywania tego smutnego incydentu do uprawiania brudnej polityki? Mam wątpliwości, bo skoro pytania zwykłych ludzi, czy poseł Kierwiński na pewno był w pełni sił podczas swojego przemówienia, są przejawem brudnej polityki, to czym innym jest sugestia, że ktoś z PiS-u (a być może sam Kaczyński!) przełączał po kryjomu różne kabelki, żeby pan Marcin brzmiał tak jak brzmiał? W każdym razie, pan Giertych otrzymał odpowiedzi, że odpowiedzialnymi za całą tą sytuację mogą być Jack Daniels albo Johnny Walker. Śledztwo trwa! Poszukiwani się nie wywiną, nie ma bata. Niech no tylko pan Roman pozna miejsce przebywania obu żartownisiów, to im da do wiwatu. Podpowiadam, że poszukiwania można by było zacząć od jakichś sklepów monopolowych.

Choroba przenoszona drogą kropelkową

Pan Kierwiński postanowił jednak opublikować na swoim Twitterze dowody na to, że podczas swojego przemówienia był trzeźwy jak świnia i przedstawił wyniki badania alkomatem. Trochę wyglądają, jakby czternastolatek usiłował na szybko przepisać pracę domową, bo mogliśmy w nich przeczytać:

Policja: Kierwiński

Nazwisko badanego: Marcin

Imię badanego: 22.08.1976 r.

No, spoko, bardzo wiarygodne. Nie pozostawia już żadnych wątpliwości. Ja podejrzewam, że jak pan Kierwiński chuchnął, to od razu wzięło też policjanta, który miał wykonywać te badania i stąd te nieprawidłowości, ale na 100% jest tak, że pod hasłem „Policja” należy wpisać nazwisko, pod hasłem „Nazwisko” swoje imię, a pod imieniem datę urodzenia.

Albo to, albo poseł Kierwiński faktycznie przez kilka godzin przed wystąpieniem nie wylewał za kołnierz. I przypadkowo policjant, który wykonywał badania również. Ale w to żaden z nas nigdy nie uwierzy, prawda?

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej