Nawiasem Pisząc
Zagubiony Donald Tusk i kiepskie wsparcie od sojuszników
Powiem Wam, że tak śmieszniej kampanii, jaką mamy w tym roku, to się nie spodziewałam. Niby wiedziałam, że opozycja zwariowała już całkowicie i cokolwiek by nie zrobili, jakkolwiek by się nie starali, to wyjdzie im dokładnie odwrotnie, bo zupełnie nie mają pomysłu, jak uderzać w ten wstrętny, zły PiS. Dosłownie błądzą po omacku i codziennie potwierdzają teorię, że nasz obecny rząd zwyczajnie nie ma z kim przegrać tych wyborów, a Jarosławowi Kaczyńskiego wypada tylko dziękować Bogu za taką konkurencję. Bo ostatnimi czasy Tusk wykonał parę akcji, które można spokojnie nazwać strzałem w kolano. Już cała akcja ze „świętą Joanną od aborcji” okazała się falstartem, a przecież nasz były premier próbował jeszcze przekonać wszystkich, że jest bardziej antyuchodźczy, niż Konfederacja i PiS razem wzięte. Wątpię, czy mu się udało, podejrzewam, że od Platformy mogli po tym odwrócić się ci ich wyborcy, którzy dalej wierzą, że nieznany i niezidentyfikowany tłum ludzi przy polskiej granicy, bez ważnych dokumentów, na 100% nie stanowi żadnego zagrożenia dla polskich obywateli. Nawet, jeśli nie ma pewności, czy do tych ludzi nie dołączyli przypadkiem członkowie Grupy Wagnera. I jakby tego było mało, Donald pochwalił się teraz włączeniem na swoje listy Michała Kołodziejczaka. Który był łaskaw wypowiadać się kiedyś, że Tusk cofnął polskie społeczeństwo do koczowniczego, a w ogóle czemu im nie wolno handlować z Rosją. Nie wiem, na co liczył szef Platformy Obywatelskiej, być może chciał przeciągnąć na swoją stronę rolników, ale po ich reakcji można chyba spokojnie wywnioskować, że mu się to nie udało. Naprawdę dziwię się, że są jeszcze ludzie, którzy nie widzą, jak bardzo zagubiony jest przywódca „najwspanialszej” partii w Polsce. Wsparcie dla Joanny z Krakowa, o której szybko wyszło na jaw, że lubi dużo mówić, ale niekoniecznie prawdę, całkowita zmiana przekonań politycznych, a teraz wciąganie do swojej partii jakiegoś spadochroniarza, który wyląduje zawsze tam, gdzie mu się najbardziej opłaca. A pamiętamy przecież, że Tusk zamierza walczyć z inflacją, uskuteczniając jeszcze większe rozdawnictwo, niż PiS. No zwyczajnie, nic się temu człowiekowi ostatnio nie klei. Poza tym postanowił zaprosić jeszcze Bogusława Wołoszańskiego, który na wszelkie pytania, dotyczące jego donosów na kolegów zbywa wzruszeniem ramion i oskarżeniami o odgrzewanie kotleta, bo skoro coś było dawno, to już się nie liczy. Tym samym lider PO zdjął już absolutnie maskę pozorów i pokazał, że może kroczyć ramię w ramię z największymi gnidami, jeśli wydaje mu się, że to zagwarantuje sukces. Z Wałęsą chociaż udawał, że oskarżenia Cenckiewicza i PiS-u są sfabrykowane, tutaj bez żenady ignoruje przeszłość Wołoszańskiego.

Co chce świętować pani Dulkiewicz?
No dobrze, ale poza Tuskiem mamy też innych członków PO, którzy zaliczają podobne wpadki – nie wiadomo, czy z własnej nieudolności, czy żeby ich guru nie wypadał aż tak słabo. Ledwo został nagłośniony skandal, gdzie podczas parady statków ku czci powstańców warszawskich, jeden z pracowników Warszawskich Linii Turystycznych wpadł na genialny pomysł, żeby w godzinę „W” puścić „Międzynarodówkę”, a tu podobna kompromitacja, tym razem na Pomorzu. Bo w sumie Rosjanie to całkiem spoko ziomki są, zupełnie jak Niemcy. Chyba z podobnego wniosku wyszła Aleksandra Dulkiewicz, prezydent Gdańska, od wielu lat aktywnie współpracująca właśnie z partią Donalda Tuska. Podczas niedawnego Jarmarku Dominikańskiego w Gdańsku odwiedzili nas właśnie „bracia” Niemcy, którzy byli łaskawi zaśpiewać ludową pieśń „in Heller, und ein Batzen”, będącą wtedy nieoficjalnym hymnem Wermachtu. Niemcy uwielbiali ją sobie podśpiewywać, a naszym rodakom cała melodia niekoniecznie dobrze się kojarzyła. Ponad osiemdziesiąt lat po wybuchu wojny, nasi zachodni sąsiedzi postanowili przypomnieć ją Polakom jeszcze raz. Ale jakby tego było mało, radośni śpiewacy podobno postanowili zmienić trochę tekst piosenki i niemieckie słowo „Heidi” wymawiali jako „Heili”. Wyborny żart, naprawdę. Bo chyba nie próbowali nam wmówić, że to wszystko przypadek? Oczywiście, że próbowali. Co na to pani prezydent Gdańska? Zignorowała temat, tak samo jak Rafał Trzaskowski sposób uczczenia rocznicy Powstania przez kapitana jednego z promów. A następnie dolała oliwy do ognia, bo zaprosiła Niemców na wspólne ŚWIĘTOWANIE rocznicy wybuchu wojny. Tak, świętowania, w żadnym wypadku nie upamiętniania. A żeby Niemcy mogli posypać głowę popiołem, to też nie ma takiej potrzeby, ile można? Świętowanie wybuchu wojny, która kosztowała miliony żyć naszych rodaków brzmi jak dobry plan. Może jakaś rekonstrukcja Schleswiga-Holsteina wystrzeliłaby uroczystą salwę, żeby to się wszystko pięknie skojarzyło gdańszczanom? Zwłaszcza tym zwiedzającym Westerplatte albo znajdującym się w pobliżu Poczty Polskiej. A miejscowości położone na wschodniej granicy niech 17 września zaproszą Rosjan. Zaproszenie i Niemców, i Rosjan jest absolutnie niezbędne przy podobnym „świętowaniu”.
Natalia Janoszek polskiej polityki
A to, rzecz jasna, w dalszym ciągu jeszcze nie koniec. Bo wyskoczyła nam Natalia Janoszek polskiej polityki (która, swoją drogą, też kiedyś kandydowała do Sejmu z ramienia Platformy). Dziewczę nazywa się Aleksandra Wiśniewska i przygotowała nam taką historię, że Ibrahim się chowa. Znaczy schowałby się, gdyby ktokolwiek wiedział, gdzie ten facet jest i co się z nim stało. Kandydatka do Sejmu postanowiła pochwalić się swoją działalnością humanitarną, która sama w sobie była już tak nieprawdopodobna, że i tak nikt jej nie uwierzył, ale niestety już wkrótce początkującą panią polityk zdemaskowała inna pracownica Polskiej Akcji Humanitarnej, która stwierdziła, że ogólnie pani Aleksandra może się gdzieś w ich szeregach przewijała, ale dokonania, o których była łaskawa opowiedzieć, to jednak nie do końca prawda. Niedługo też zniknęła jej biografia na Wikipedii, którą skasowali sami administratorzy, ponieważ zamieszczone tam informacje również wydały im się mało możliwe. Mówiąc wprost, że to wszystko ściema i bujda na resorach. A co pani Wiśniewska raczyła sprzedać swoim ewentualnym wyborcom? Ano, bo była taka łódź, która musiała ratować. Bardzo blisko brzegu, bo ok. 150-200 metrów, ale fale były tak wielkie, że istniało niebezpieczeństwo, że ta łódź rozbije się o skały. Na łodzi znajdowało się 40-50 osób. Nasza dzielna niewiasta, razem z innymi ratownikami, wskoczyła do wody, zwłaszcza że nieszczęście właśnie się wydarzyło i łódź faktycznie zaczęła tonąć. Ludzi było za dużo, żeby po kolei wydostawać ich na brzeg, więc ratownicy mieli… zanurkować pod łódź, przytrzymywać ją od dołu, ustabilizować i doprowadzić do brzegu. Już samo to brzmi jak absurd, bo podejrzewam, że taka łódka na rozfalowanym morzu i z pięćdziesięcioma osobami na pokładzie swoje waży, więc takie odprowadzanie jej do brzegu w kilka osób musiało być wyjątkowo nieefektywne. Podobne wątpliwości musieli mieć sami pasażerowie, bo zaczęli wyskakiwać do wody, a że nie umieli pływać, to byłaby mogiła. Gdyby nie, rzecz jasna, pani Aleksandra, którą zauważyła kobietę z jakimś zawiniątkiem i postanowiła je rzucić do naszej bohaterki. Zaskoczona dziewucha dopiero wtedy zauważyła, że to niemowlę, więc, niewiele myśląc, zostawiła swoją załogę i popłynęła w stronę wybrzeża, trzymając dziecko na piersi – dzięki płetwom uwinęła się z tym w kilka minut, a już na brzegu rozpoczęła reanimację, bo przecież gdyby maluch samodzielnie oddychał, to byłoby za łatwo i za mało dramatycznie dla tak odważnej kobiety. Powinna według mnie dodać jeszcze trzęsienie ziemi, tsunami, lawinę i pożar. Wtedy brzmiałoby to dużo wiarygodniej, nie rozumiem czemu się krępowała. Mogłaby też zrobić karierę jako scenarzystka do filmów o superbohaterach, które ostatnio przeżywają delikatny kryzys, ze względu na postępowość i tolerancję. Chociaż wydaje się, że to też ideały bliskie sercu naszej dzielnej Oli, więc nawet jej wybitne twisty fabularne mogłyby tutaj niewiele pomóc. W każdym razie, tak jak pisałam, Ibrahim się chowa, on się bał nawet ogniska rozpalić, a Wiśniewska, proszę, jaka nieustraszona. Chociaż chciałabym poznać dokładną lokalizację tej misji ratunkowej, bo taki Ibrahim płynął sześć dni w nieistniejącej rzece, to jest jednak wyczyn, który ciężko pobić. Żeby pani Ola mogłaby się z nim mierzyć, powinna ratować nieistniejących ludzi z nieistniejącej łodzi w nieistniejącym morzu. Inaczej się nie liczy!

Nie wszystkie wpadki dobrze się kończą…
Dzieła samozniszczenia dokonała Dominika Jackowski, radna PO ze Szczecina, chociaż to akurat historia tragiczna. W zeszłym tygodniu miało podobno dojść do onanizowania się przez dorosłego mężczyznę na plaży. Pierwsze informacje mówiły, że rzekomo robił to w obecności dziecka, jednak świadkowie i policja zaprzeczają tym doniesieniom. Winnym nieobyczajnego zachowania miał okazać się miejscowy ksiądz, który dodatkowo prowadził lekcje katechezy w którejś ze szkół. Tak naprawdę pojawiają się różne wersje tego, co stało się feralnego dnia na plaży. Wiadomo, że przyjął mandat, ale właśnie ze względu na to, że w okolicy nie było dzieci, nie zatrzymano go. Redaktor Tomasz Sakiewicz utrzymuje, co prawda, że dotarł do akt sprawy i sam czyn, o który był oskarżony mężczyzna, był „wątpliwy”, a „mandat przyjął dlatego, żeby kobieta, która wezwała policję się uspokoiła”; zabrakło jednak wyjaśnień, skąd wyciągnął taki wiosek, i co to znaczy, że czyn był wątpliwy. Nie onanizował się, a jedynie podrapał po wiadomym miejscu? Nie będę tutaj nikogo wybielała, jeśli ksiądz faktycznie dopuścił się wiadomych czynności, to żadnych powodów do pochwał nie ma. Jeżeli faktycznie tak było, zasłużył na krytykę. Salezjanie, do których należał ksiądz, wszczęła odpowiednie śledztwo, mające wyjaśnić, co dokładnie się wydarzyło, skontaktowali się również z policją w celu dalszej współpracy, więc wszelkie zarzuty o zamiatanie pod dywan są w tej sytuacji niesprawiedliwe. Niestety, sprawa nie skończyła się wyjaśnieniem, a tragedią, bo wspomniany ksiądz targnął na własne życie, rzucając się pod pociąg. Nie przeżył. I niestety, wypada tutaj skrytykować panią radną ze Szczecina, która opublikowała zdjęcie księdza, jego dane osobowe oraz adres miejsca pracy. I publicznie nazwała go pedofilem. Później post, w którym wprost oskarża kapłana o krzywdzenie dzieci, usunęła, ale natychmiast pojawiło się oświadczenie, że jest w kontakcie z kobietą, która twierdzi, że była w okolicy w towarzystwie córeczki. Tyle że przeczą temu inni świadkowie i policjanci. Według nich żadnych dzieci tam nie było. A nieobyczajne zachowanie to jednak co innego niż pedofilia i uważam, że nie powinno się innych tak bezrefleksyjnie oskarżać o najbardziej haniebne czyny, jeśli nie mamy pewności, że naprawdę je popełnili. A w tej konkretnej sytuacji pewności być nie mogło, ba, mam wrażenie, że pani polityk wrzuciła post szkalujący duchownego, bez zastanowienia się nad konsekwencjami. Ot, bo hasło „ksiądz – pedofil” się dobrze klika. Tak naprawdę jednak nie wiemy, co stało się na tej plaży. Powtarzam, jeśli ksiądz faktycznie dopuścił się takiego zachowania, to jakieś konsekwencje powinny być w jego kierunku wyciągnięte. Nie wiemy jednak, jakie intencje miała kobieta wzywająca policję – być może motywy miała czyste i była słusznie zaniepokojona, a być może poznała księdza i wykorzystała pretekst? Nie wiemy też, kim jest kobieta, która opublikowała zdjęcie duchownego w sieci i czy faktycznie była świadkiem sytuacji i rzeczywiście przebywała tam z dzieckiem. To drugie wydaje mi się mało prawdopodobne, skoro pozostali świadkowie zdarzenia twierdzili, że żadnych dzieci tam nie widzieli. Dlaczego mieliby kłamać? Akurat jesteśmy społeczeństwem, które tak sobie toleruje pedofilów, więc jestem przekonana, że świadkowie zareagowaliby ostrzej, gdyby zauważyli, że ktoś obnaża się w obecności dziecka. Do tego dochodzą wątpliwości, czy redaktor Sakiewicz faktycznie nie miał racji i zachowanie księdza oburzyło tylko jedną kobietę, która być może nadinterpretowała to, co zauważyła, albo w ogóle coś źle widziała – chociaż w takiej sytuacji nie rozumiem, czemu ksiądz zdecydował się przyjmować mandat? Nie wiem. Wiem jednak, że radna Platformy Obywatelskiej udostępniła wszystkie dane księdza, nie mając pewności, że nie oskarża go bezpodstawnie. Wynikiem czego rozpętała się nagonka, która prawdopodobnie popchnęła księdza do odebrania sobie życia. Co więcej, nie wygląda jakby pani miała jakieś wyrzuty sumienia, przeciwnie, wydała oświadczenie według którego jej zarzuty wcale nie były bezpodstawne. Można wręcz odnieść wrażenie, że cała sytuacja spłynęła po niej jak po kaczce. Warto zwrócić uwagę na typowy dla tego środowiska brak konsekwencji. Bo przecież to niedawno lewica i cała KO doprowadziła w końcu do dymisji Adama Niedzielskiego, który publicznie udostępnił receptę wypisaną przez lekarza i też nie pofatygował się, żeby ukryć jego dane osobowe. Wtedy to było złe i rażące (i pełna zgoda!), chociaż minister zdrowia chciał po prostu zwrócić uwagę na problem wypisywania sobie przez lekarzy samodzielnie recept na lekarstwa, które bynajmniej nie są zwykłym syropem na kaszelek. Jednak tym problemem można się zająć, niekoniecznie publikując wszystkie dane lekarza. Pamiętam też inną sprawę, gdzie syn pewnej szczecińskiej posłanki padł ofiarą pedofila, który działał w środowisku LGBT i Platformie. Wtedy nazwisko tego zboczeńca próbowano zatuszować, bo szybko zorientowano się, że raczej takie praktyki bliskiego współpracownika nie będą zbyt pozytywnie odbierane. Wszak z list lewicy nie wystartuje choćby Jan Hartman, bo przypomniano mu jego tekst, w którym krytykował nadmierny ostracyzm wobec ludzi, którzy trochę za bardzo lubią małe dzieci. To już było za dużo, nawet dla lewicy. Wracając jednak do afery pedofilskiej w szeregach PO, wtedy wypłynęły niestety również dane jego syna i tutaj też się zgadzam – nie powinny były nigdy nigdzie się pojawić. Nie zamierzam tutaj absolutnie porównywać księdza, który być może onanizował się na plaży z nastolatkiem, skrzywdzonym przez zboczeńca. To jest, mimo wszystko, inny kaliber. W dalszym jednak ciągu – w Polsce panuje zasada domniemania niewinności i nie można bezpodstawnie szkalować człowieka, tylko dlatego, że trudni się zawodem, w który zdecydowaliśmy się uderzać przy każdej możliwej okazji. Jest to po prostu niewłaściwe, bo albo możemy narazić się na proces o zniesławienie, albo w najgorszym przypadku doprowadzić nawet do tragedii, do jakiej doprowadziła Jackowski, przez zaszczucie drugiego człowieka. Ksiądz powinien jak najbardziej ponieść konsekwencje swoich czynów. Wydaje mi się jednak, że aż na tak dramatyczny los nie zasługiwał. I nie chodzi o to, że będę się jakoś tutaj sprzeciwiać publikowaniu danych osobowych pedofilów – wręcz przeciwnie, uważam, że takich zboczeńców należy piętnować. Ale powinniśmy mieć pewność, że faktycznie pewnego rodzaju czynów się dopuścili. Tutaj tej pewności nie było. Ba, jest raczej dużo wątpliwości, czy słowa, która opublikowała Dominika Jackowski nie było delikatną nadinterpretacją.
Także sami widzicie. PiS naprawdę nie musi się wysilać, żeby dowieźć swoją przewagę nad KO do 15 października. Platforma od początku trwania kampanii, co chwilę ładuje się na kolejne miny, które raczej popularności im nie przynosi. A już zwłaszcza zagubienie ich lidera, który planował powtórzyć sukces marszu 4 czerwca i tym razem zorganizować „Marsz miliona serc” jako formy wsparcia dla Joanny z Krakowa, ale zanosi się na to, że będzie musiał zrewidować swoje plany, bo temat „niesprawiedliwie i opresyjnie potraktowanej kobiety” okazał się jednak niewypałem i nie dało rady nim grzać do końca kampanii. Strasznie jestem ciekawa, jakie kolejne próby podejmie Tusk, bo naprawdę ogląda się te jego starania przecudownie. A kiedy poza nim kolejne wpadki zaliczają inni „znani i lubiani” z Platformy, to efekt jest wręcz porażający.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Absurd spuszczony z łańcucha
Znowu się głośno zrobiło w polityce, bo Karol Nawrocki zawetował kolejną ustawę. A że była to ustawa, którą wyjątkowo łatwo sprzedać, prymitywnie grając na emocjach, nikomu z koalicji rządzącej nie trzeba było dwa razy powtarzać, że trzeba nakłamać. Wredny Prezydent chce trzymać psy na łańcuchach, sadysta jeden! Mimo że Nawrocki dokładnie wyjaśnił, dlaczego sprzeciwia się tej ustawie i nie jest to bynajmniej ze względu na artykuł o nietrzymaniu psów na uwięzi, ale na… całą resztę ustawy. Już dawno spodziewałam się, że będą z tego powodu cyrki, dlatego zdążyłam sobie tę ustawę przeczytać. Na ponad czterdzieści stron przepis dotyczący łańcuchów był jeden. Cała reszta to taki administracyjny terror, że absolutnie nie dziwię się Prezydentowi, że ten bubel zawetował. Bo to nie chodzi o te nieszczęsne łańcuchy – tu chodzi o dowalenie polskim rolnikom. Po raz kolejny. O restrykcyjne wymagania, które w przypadku wielu gospodarstw będą niemożliwe do spełnienia, a dla innych pioruńsko kosztowne.
Gdzie jest granica znęcania się?
I tu naprawdę nie chodzi o to, że przeciwnicy tej ustawy czerpią jakieś sadystyczną przyjemność ze znęcania się nad psem i trzymaniu go całymi dniami na łańcuchu. Tylko wiecie – łańcuch łańcuchowi nie równy. Jeśli pies ma zapewniony odpowiednio długi łańcuch, jeśli ten łańcuch nie wbija mu się jakoś boleśnie w szyję i kark, jeśli ma na miejscu stały dostęp do świeżej wody i jedzenia i jeśli jest czasem z tego łańcucha, żeby mógł się wybiegać, to według mnie nie jest to równoznaczne ze znęcaniem się. Lepiej by mu chyba było, gdyby biegał sobie spokojnie za ogrodzeniem, ale czasem nie ma takiej możliwości. Czasem ten płot trzeba zwyczajnie wymienić. Inna sprawa, że moja koleżanka trafiła na psa łańcuchowego i tam faktycznie miała do czynienia ze zwykłym znęcaniem się. Łańcuch wbijał się temu psu w ciało, powodując rany, które okropnie ropiały. Był koszmarnie wychudzony, a wokół walały się zardzewiałe, suchuteńkie, wybrudzone, stare garnki, które nie wiadomo, kiedy ktoś ostatnio je mył, nakładał tam jedzenie albo nalewał wody. Łańcuch był też dramatycznie krótki – na nagraniach, które mi wysłała miał tak na oko 2-3 metrów, a to był spory pies, w typie labradora. Bardzo możliwe też, że był bity, bo uchylał się, kiedy koleżanka próbowała go pogłaskać. Tylko że w takich sytuacjach można cały czas reagować i nie trzeba było do tego specjalnej ustawy. Widząc tak skrajnie zaniedbanego zwierzaka mamy prawo wezwać odpowiednie służby, tak samo jak mamy prawo zbić szybę w samochodzie, kiedy podczas upalnej pogody zamknięty jest w nim pies. W takich drastycznych przypadkach ustawa więc niewiele zmienia. Ona jedynie będzie utrudniała życie rolnikom.
Nierealne wymogi
Wielu ludzi słusznie zauważyło, że ta ustawa nie powinna się nazywać łańcuchowa, a kojcowa. Bo o łańcuchu było jedno zdanie, a przepisów i regulacji dotyczących kojców była cała masa. Na czym polegają absurdy? Tak jak pisałam – ustawa dotykała przede wszystkich rolników. Jeśli trzymasz w małej kawalerce sześć dużych psów, to w sumie nie ma problemu, bo „one tam mają miłość i ciepło”, jak twierdził Patryk Jaskulski w debacie na Kanale Zero. Ale rolnik – o nie, rolnik nie ma tak dobrze. Bo największe psy będą teraz wymagały kojca na 20 m², średnie – 15 m², a najmniejsze 10 m². Wiadomo, że na wsi potrzebne są raczej większe psy, ewentualnie średnie, bo nikt tam sobie raczej ratlerka czy chihuahuy nie kupuje, żeby ładnie wyglądały. Najmniejszym psem, jakiego widziałam na wsi był border collie – swoją drogą niesamowicie inteligentny psiak, potrafi zaganiać zwierzęta hodowlane chyba jak żadna inna rasa. To takiemu pieskowi wystarczy ta średnia klatka. W większości jednak są to psy duże, a koszt kojca dla tych największych to ok. 15 000 zł. A trzeba jeszcze doliczyć zadaszenie. Jeśli nie spełni się tych wymagań – oczywiście kara finansowa. I tak się żyłuje z tego rolnika, ile tylko się da. A wiadomo, że skoro nie stać go było na odpowiedni kojec, to tych kar tez nie powita z entuzjazmem. Zwłaszcza, że potem będzie kolejna, kolejna, aż w końcu psa zabierają.
Z za małego kojca do schroniskowej klatki
I to jest chyba największy absurd tej całej ustawy – bo zwolnione z obowiązkowego metraża kojca są… schroniska i organizacje prozwierzęce. A gdzie trafi taki czworonóg? No właśnie, do jakiegoś schroniska, gdzie prawdopodobnie spędzi resztę życia w klitce po dwa metry jeden bok. Tam mu będzie na pewno lepiej, prawda? Co tam się dalej będzie działo z tym psem, pomysłodawcy ustawy mają w poważaniu, bo za każdego takiego zwierzaka dostaną odpowiednią kasę. Za przejęcie, a potem na utrzymanie. Czyli właścicielowi odebrany zostaje pies, do którego na pewno był przywiązany, jeśli w gospodarstwie są też małe dzieci, będą pewnie zrozpaczone po stracie pupila (wiemy, jak dzieciaki potrafią reagować na utratę zwierzaka), a psa czeka smutny koniec w jakiejś ciasnej klatce. Rewelacyjne rozwiązanie. Empatia wobec pieska wjeżdża tutaj na pełnej. O czym jeszcze musi pamiętać właściciel – obowiązkowe chipowanie i kastrowanie, oczywiście na własny koszt (zwolnieni są tylko ludzie najubożsi i niepełnosprawni, ale wtedy i tak są zobligowani do tego, żeby to W TERMINIE załatwić na koszt gminy). Bo tak – są też odpowiednie terminy, żeby tego dokonać, absolutnie nieprzekraczalne. Ustawodawca łaskawie dopuszcza możliwość niewykonania kastracji, jeśli stan zdrowia zwierzaka na to nie pozwala, ale jak tylko piesek wydobrzeje, to w ciągu 21 dni musi zostać wykastrowany i koniec. Poza tym zakaz fajerwerków (od dawna o to walczą!), sprzedaży żywych ryb, takie tam szczególiki. Z żywymi rybami jest zresztą podobnie jak z łańcuchem – faktycznie przed świętami widywało się kiedyś sklepy z akwariami przepełnionymi tymi rybami, z czego część pewnie już nie żyła, ale jeśli ryby mają w akwarium odpowiednie warunki, to czemu nie można jej sprzedać żywej, żeby była bardziej świeża do posiłku?
Zwierzątka zwierzątkami, ale kto na tym zarobi?
Takie zapisy w tej śmieć-ustawie wskazują jasno, kto za nią przede wszystkim lobbował. Organizatorem projektu były OTOZ Animals, Viva!, Mondo Cane i Akcja Demokracja – tę ostatnią skądinąd znamy, ale o dwóch pierwszych też wielokrotnie było głośno. To nam już sporo spraw w głowie rozjaśnia, prawda? A warto pamiętać, że tego typu organizacje nadużywają często swoich uprawnień. Czytałam kiedyś post jakiegoś posła Konfederacji, zdaje się. Opisywał on kłopoty rodziny, której odebrano psa. A dlaczego odebrano? Był to sznaucer olbrzymi, więc pies wymagający. Na dosłownie niecały jeden dzień trafił na balkon, miał tam oczywiście dostęp do jedzenia i wody, był też wyprowadzany. Dla jego własnego dobra, bo w tym czasie właściciele odmalowywali mieszkanie i nie chcieli, żeby pies się ubrudził albo co gorsza zlizywał potem tę farbę. I w sumie nie byłoby problemu, gdyby nie to, że pies zrobił kupę. Zdarza się. Oburzona sąsiadka, jakaś wścibska hiena, od razu wezwała kogo trzeba, a rodzinie psa odebrano. Najsmutniejsze jest to, że ten pies był tresowany na psa terapeutycznego, a rodzice kupili go dla swojego syna, który, jeśli dobrze pamiętam, miał autyzm. Taki pies kosztuje naprawdę grube pieniądze. Domyślacie się oczywiście, że chłopiec był zrozpaczony. Nie wiem, jak skończyła się ta historia, ale mam nadzieję, że rodzina psa odzyskała, bo to był taki absurd, że – jakby to powiedział pewien kandydat na prezydenta – w pale się nie mieści. Poza tym – szkoda byłoby marnować takiego psa na życie w ciasnym kącie, skoro był wyszkolony, żeby pomagać potrzebującym dzieciom.
Weto będzie odrzucone?
Cieszę się, że ten ściek bzdur Karol Nawrocki zawetował (nie rozumiem, dlaczego nie zawetował ustawy, która ucięła łeb branży futrzarskiej, bo tam też absurd absurdem poganiał). Martwię się trochę, że Włodek Czarzasty już zapowiada, że Sejm będzie starał się to weto odrzucić (wiadomo – ogromna liczba bezsensownych regulacji, administracyjny bałagan oraz możliwość represjonowania obywatela karami z dupy – który komunista by się temu oparł?) i niestety mają na to duże szanse. Potrzebują zdaje się 276 głosów, a w Sejmie za tą ustawą zagłosowało 280 posłów. Pozostaje mieć nadzieję, że do części PiS-owców dotrą argumenty Karola Nawrockiego i w ponownym głosowaniu zmienią zdanie. Jeśli tak się nie stanie, to ciężkie czasy czekają nie tylko rolników, ale też ich psy. Co mnie jednak śmieszy – tym najbardziej zatwardziałym fanatykom KO wydaje się, że są zabawni, kiedy piszą, że Prezydent ustawę zawetował, bo nie może się zerwać z łańcucha Kaczyńskiego. Ludzie kochani, akurat prezes PiS głosował za tą ustawą, więc na czyjej niby smyczy biega Nawrocki? Ja bym się na ich miejscu bardziej martwiła, czy Merz Tuska za krótko nie trzyma, bo mam wrażenie, że aż mu żyły na czole wychodzą, tak ciasno jest uwiązany.
M.
Nawiasem Pisząc
Co tam, panie, w polityce?
Waldemar Żurek ruszył z kopyta, próbując przywrócić praworządność, którą straciliśmy za rządów Prawa i Sprawiedliwości i wciąż jej nie odzyskaliśmy, mimo że już dwa lata rządzi Koalicja Uśmiechniętych. Włodzimierz Czarzasty udowadnia prezydentowi Nawrockiemu, że jest dokładnie tak samo ważny jak on, albo nawet bardziej, więc będzie blokował szkodliwe ustawy, zanim zdąży to zrobić Nawrocki. Prezydent jednak jest cwańszy i mimo wszystko dalej wetuje. Polityczna przepychanka trwa w najlepsze, ale my mamy się uśmiechać, bo premier Tusk był u barbera. I też z nim dyskutował o praworządności. Na szczęście znalazł sobie lepsze towarzystwo niż minister sprawiedliwości, więc może chociaż z tej dyskusji coś wyniknie? Ale spokojnie, uporządkujmy fakty.
O praworządności z niepraworządnymi
Waldemar Żurek stał się teraz czarnym koniem polskiego rządu i bojownikiem walki o praworządność, mimo że w trakcie tej walki niespecjalnie przejmuje się literą prawa. Warto jednak zaznaczyć, że absolutnie nie wolno mieć o to pretensji, bo ostrzegał przed tym Tusk, ostrzegała Ewa Wrzosek (która zresztą brała udział w tym praworządnym spotkaniu), wreszcie ostrzegał sam Waldek. Bo wiecie, rozumiecie, nie ma innej opcji, żeby to prawo przywrócić, niż poprzez jego łamanie. PiS tak nawywijał, że oni teraz muszą je łamać. Muszą, nie mają wyjścia! Z bolącym, ale mimo wszystko wciąż uśmiechniętym, pustym serduszkiem. Dlatego minister sprawiedliwości spotkał się z aktywiszczami, którzy już wcześniej o naszą praworządność walczyli, również za pomocą łamania prawa. Też nie mieli wyjścia. Same wielkie osobistości zostały na to spotkanie zaproszone, aż się dziwię, że fundamenty to wytrzymały. No bo kogo tam nie było? Na pewno nikogo normalnego, ale pozwolę sobie przytoczyć niektóre nazwiska: Bartosz Kramek, Mateusz Kijowski, Arkadiusz Szczurek, Jakub Kocjan, Marta Lempart, Katarzyna Augustynek. A o czym rozmawiało to wybitne towarzystwo? O pozwach wobec aktywistów za krytykę (podkreślam: krytykę, bo oni nic więcej nie robili poza krytykowaniem), ich doświadczeniach dotyczących protestów (bo one są dłuuuuugie i szeeeeerokie), przemocy ze strony policji (ta, jak wiadomo, dotyczy tylko jednej strony, uczestników Marszu można pałować, ile wlezie) oraz – to już się robi nudne – przywracaniu praworządności i reformie sądownictwa. Czy tylko przypadkiem Waldemar Żurek zaprosił ludzi, którzy najgłośniej, najwulgarniej i z najmniejszym poszanowaniem prawa (ale takiego prawa, jakie my rozumiemy; teraz mamy takie, które rozumie Donald Tusk)?
Lista osobistości
Bartosz Kramek zasłynął tym, że bardzo lubił przeszkadzać Straży Granicznej w pilnowaniu polskiej granicy z Białorusią. Do tego stopnia, że zwoływał grupę podobnych wariatów, żeby niszczyli zasieki na granicy polsko-białoruskiej, co by biednym uchodźcom łatwiej było imigrować. Toczyło się zresztą przeciwko niemu wieloletnie śledztwo, które zostało umorzone w 2024 roku. W celu przywracania praworządności najprawdopodobniej. Z kolei Arkadiusz Szczurek jest miłośnikiem zakłócania uroczystości smoleńskich oraz ulubieńcem nowej, apolitycznej TVP. Też uważam, że „miesięcznice” są drobnym przegięciem, ale nie aż do tego stopnia, żeby co miesiąc napierdzielać się z policją, ochroną, samym Kaczyńskim i wszystkimi, którzy nie krzyczeli wystarczająco głośno, że to Lech Kaczyński, nikt inny, jest odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Przeciwko niemu toczyło się chyba ponad sto postępowań sądowych, taki to fajny facet. Jakub Kocjan? To ten uśmiechnięty z „Akcji-Demokracji”. Miły chłopaczek, który regularnie cisnął gromy w stronę Karola Nawrockiego i Sławomira Mentzena, bo stanowili największą konkurencję dla Rafała Trzaskowskiego (ale to tak przypadkiem tylko). Potem się okazało, że w sumie nie wiadomo, kto to finansuje, a posłowie Koalicji, którzy masowo te bezpardonowe ataki udostępniali, tłumaczyli się, że przecież też nie wiedzieli. I w sumie sprawa dalej stoi w miejscu, bo czy to ważne, że ktoś zza granicy finansował kampanię Trzaskowskiego? Szkoda czasu, mamy przestępców od odpalania rac do ścigania. Priorytety. Mateusz Kijowski był kiedyś najbardziej wzburzony łamaniem praworządności i organizował marsze KOD-u, na których ludzie krzyczeli „Precz z komuną” razem z byłymi funkcjonariuszami SB. Na jednym z nich mogliśmy się przekonać, jak wygląda Zmartwychwstanie, bo towarzysz Diduszko umarł i wstał. O Marcie Lempart nie trzeba chyba nikomu przypominać, bo tylko ona potrafiła tak wrzeszczeć i bluzgać. Ale wiadomo, że w słusznym celu, bo co może być złego w odbieraniu życia nienarodzonemu dziecku? Moją absolutną ulubienicą jest Katarzyna Augustynek, Babcia Kasia, kandydatka na Warszawiankę Roku 2021 (zresztą chyba razem z Martą Lempart) – kobieta wulgarna i agresywna, która chyba tylko dlatego nie dostała oklepu na ulicy, że nikt nie chciał za bardzo staruszki poturbować. Swoją słabość przekuła w siłę i okładała ludzi drzewcami od flag, pluła na nich, popychała, szarpała się z nimi. Dosłownie przykład babcinej miłości. I tacy ludzie debatowali z Żurkiem, który zresztą jako niezawisły sędzia aktywnie w tych protestach uczestniczył, nad praworządnością w Polsce. To jest tak groteskowe, że Bareja po drugiej stronie bije się teraz po głowie, że to nie on na to wpadł.
Zamrożone weto
Przejdźmy teraz do sprawy wcześniejszej, czyli orędzia Włodzimierza Czarzastego. Zapowiedział on, że będzie wetował wszystkie szkodliwe dla Polski ustawy. Szkodliwe, tak jak on to rozumie, rzecz jasna. Troszkę się ludzie zdziwili, bo prawo weta przysługuje prezydentowi, a nie marszałkowi Sejmu – on sobie może co najwyżej wetować, kiedy mu żona każe naczynia pozmywać. Ja widzę tutaj całkiem udany synonim na mrożenie ustaw i uśmiecham się pod nosem. Bo pamiętacie z jakim aplauzem witano na stanowisku marszałka Szymona Hołownię za to, że obiecywał, że żadnej ustawy nie będzie mroził, wszystkie będą rozpatrywane i poddawane pod głosowanie, a zamrażarkę to on sobie wręcz z domu wyniesie? Wtedy było fajnie i demokratycznie. Szymek był fajny, błyskotliwy, dowcipny, nie mroził ustaw – chłop do rany przyłóż, dosłownie. Niestety Hołownia okazał się zdrajcą i ruską onucą, bo nie protestował po wyborze Nawrockiego i w wyniku tej karygodnej decyzji nowy prezydent został zaprzysiężony. Na domiar złego opowiadał potem w mediach, jak to niektórzy dobrzy i uśmiechnięci ludzie namawiali go do zrobienia złych i niezgodnych z prawem rzeczy, a przecież wiadomo, że tak nie było. Mimo że ci ludzie wprost wypowiadali się w mediach, że trzeba zrobić tak i tak, albo inaczej, tutaj ciachnąć nożyczkami, tam zrobić pętelkę i voila: zaprzysiężenia nie będzie. Szymon jednak obawiał się, że przez to ciachanie nożyczkami i robienie pętelek po następnych wyborach prokuratura zapuka mu do drzwi, żeby zadać pytania, na które nie chciałby odpowiadać. I właśnie w wyniku tej zdradzieckiej i tchórzliwej postawy, Mili Państwo, mamy niedobrego prezydenta. Proste? Pewnie, że proste. W każdym razie nagle – jak ręką odjął – wszystko, absolutnie wszystko, co robił Hołownia podczas swojego marszałkowania, było złe. Jak się okazuje – również tak entuzjastycznie przyjęte niemrożenie ustaw. Wtedy nie wolno było mrozić, teraz można, a nawet trzeba! I to wszystko zmieniło się na mrugnięcie oka. Moment, moment. Ja chyba wiem, gdzie należy szukać tej czarodziejskiej różdżki, którą gdzieś zawieruszyła Izabela Leszczyna…
Zasłużeni bohaterowie?
No dobra, mrożenie mrożeniem, a prezydent i tak wetuje, skubany. Karol Nawrocki odmówił na przykład zatwierdzenia wniosków o odznaczenia i ordery dla funkcjonariuszy służb specjalnych — w tym tych, którzy mieli brać udział w zwalczaniu aktów dywersji ze strony obcych służb. Odrzucił lub zawiesił również nominacje na pierwszy stopień oficerski dla funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) i Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW). Bo chciał wcześniej się z nimi spotkać i pogadać, ale widocznie jako głowie państwa takie przywileje mu nie przysługują. Śmieszy mnie za to standardowa reakcja polityków i zwolenników KO – jak zwykle skończyło to się manipulacjami, medialnym płaczem i byciem pokrzywdzonym. Bo to są bohaterowie walki z rosyjską dywersją! A pamiętacie Pawła Rubcowa (inaczej: Pablo Gonzáleza Yagüe)? Został on schwytany w 2022 roku, czyli za czasów pisowskiego terroru, a potem już za czasów uśmiechniętej Koalicji zwrócony z powrotem Rosji. To był bardzo fajny facet, wiem, że dziennikarki zaprzyjaźnione z naszym rządem bardzo z nim lubiły… znaczy, bardzo go lubiły! I on tam sobie, między jednym lubieniem a drugim, wyciągał różne informacje i przekazywał je mateczce Rasiji. Już z tego powodu to głośne obszczekiwanie decyzji prezydenta jest śmieszne, ale przejdźmy dalej. Pamiętacie aferę ze zniszczonymi torami kolejowymi? Po uszkodzonych torach przejechało ileś tam pociągów – dzięki Bogu, żaden się nie wykoleił. Ktoś wezwał służby, służby przyjechały, nic nie znalazły i pojechały. Okazało się, że zrobili to Ukraińcy na polecenie Rosji (tak donoszą politycy i media, a ja mam za małą wiedzę w tym temacie, żeby mędrkować, czy tym razem prawdę głoszą, czy jak zwykle kłamią), którzy sobie legalnie na terytorium Polski wjechali i legalnie z niego wyjechali. Ale nasze służby nie w ciemię bite przecież, więc aresztowali pomocników tych dywersantów, przesłuchali i… wypuścili. Tych ludzi w Polsce już nie ma; za to wypływają informacje, że rzekomo mieli przy sobie aż 46 rosyjskich paszportów. Przepraszam, to jest to zwalczanie rosyjskiej dywersji? Nie to było oficjalnym powodem decyzji prezydenta, ale ja się dopytam – za co miały być wręczone te odznaczenia? Panie premierze – pan jest twarzą tej nieudolności, mimo że usiłuje pan zaklinać rzeczywistość i przekonywać, że rząd zdał egzamin. Gdzie i kiedy? Nie chcę być też przesadnie złośliwa, ale jak chcecie się zająć dywersantami, proponuję zacząć od Szczerby, Jońskiego, Sterczewskiego, Jachiry i kto tam jeszcze biegał przy granicy z Białorusią, przeszkadzając Straży Granicznej. Bo wiadomo już od dawna, że była to prowokacja Putina, której nasi obecnie rządzący radośnie się poddali. Prawda, panie Donaldzie? Było tak czy nie było?
Tragedia, której cudem uniknęliśmy
Słuchajcie, ja często podróżuję pociągami – albo do rodzinnego domu i z powrotem, albo do Poznania na studia (i też z powrotem). I naprawdę bardzo bym nie chciała, żeby jakiś pociąg wykoleił się ze mną w środku. Ogólnie nie chciałabym, żeby jakikolwiek pociąg gdziekolwiek się wykolejał, ale ze mną jako pasażerką jeszcze bardziej bym nie chciała. Chyba mam prawo, jako polska obywatelka, wymagać, żeby mi pociągu nie wykrzaczało, bo dywersja? Wypadki losowe się zdarzają, jasne, każdy człowiek się z nimi liczy, ale jeśli polski rząd uważa za sukces, że ktoś nam gdzieś rozwalił tory, a potem zwiał – budzi to jednak moje zastrzeżenia. Poznałam człowieka, który przeżył katastrofę kolejową w Szczekocinach. Tragiczny wypadek, którego można było uniknąć – tak jak w sumie każdego wypadku. On niewiele pamięta z tego wszystkiego – pamięta jedynie, że podróżował w jednym przedziale z obcą dziewczyną. Potem huk, trzask, krzyk, a później… zapamiętał, że ta dziewczyna leżała przed nim i wyciągała rękę w jego stronę, tak jakby chciała, żeby ją przytrzymał. Przynajmniej tak to odebrał, bo dziewczyna nie mogła mówić, on sam zresztą też. Chwycił jej dłoń… a ona parę chwil później umarła, rozpaczliwie ściskając jego palce. Sam miał później bardzo poważną rekonstrukcję kości w nodze. Po co o tym piszę? Nie na wszystko mamy wpływ i nie na wszystko polski rząd ma wpływ. Wypadki chodzą po ludziach, często tak tragiczne jak ten w Szczekocinach. I nie, nie uważam, że za wszystkie te wypadki odpowiada rząd, który akurat sprawuje władzę. Często to jest ludzkie niedopatrzenie, nieuwaga, bezmyślność; często też warunki pogodowe. Ale uważam, że na tego rodzaju akta dywersji nasz rząd ma, a przynajmniej powinien mieć, wpływ. I powinien im zapobiegać. A nasz rząd się cieszy, że zdał egzamin, mimo że cudem nie doszło do podobnej katastrofy. Gdzie on zdał ten egzamin? Wy Bogu dziękujcie! Bo gdyby nie On mielibyśmy więcej dziewczyn, które umierając bezgłośnie błagały o dotyk obcego człowieka i więcej chłopaków z doszczętnie poszarpaną psychiką.
M.
Nawiasem Pisząc
Antypolskie szaleństwo
Ostrzegam, że dzisiaj będzie długo, więc zróbcie sobie herbaty, zaparzcie kawki, przygotujcie cokolwiek, co lubicie mieć pod ręką przy dłuższej lekturze. Ale nie narzekajcie, błagam, bo znowu dotykam ważnego – tak mi się wydaje – tematu. A o co chodzi? A o to, jak Polska jest postrzegana za granicą. I nie, nie chodzi mi o wizytę naszego premiera w Afryce, który zaprezentował się tam jak rubaszny wujek na imprezie rodzinnej, który opowiada czerstwe dowcipy, a zabawny robi się dopiero, kiedy sobie wychyli parę głębszych. Nie, bo ten problem sięga głębiej – przecież my zawsze jakiekolwiek negocjacje prowadzimy z pozycji kolan. Wizyta Donalda Tuska w Afryce, podczas gdy reprezentanci państw europejskich debatowali na temat przywrócenia pokoju na Ukrainie i sprawach, które dotyczą także Polski, jest tego nie tylko przykładem, ale przede wszystkim konsekwencją. Konsekwencją nawet nie komunizmu, bo umówmy się, że Polacy byli już tak zmęczeni, zdesperowani i zrozpaczeni po wojnie, że ledwo mieli siłę podnieść głowę i zareagować, kiedy sojusznicy sprzedali nas w łapy Sowietów. Bardziej tego, jak w Polsce ten komunizm obalono, tej całej michnikowszczyzny i tłoczenia Polakom do głów, że powinni się wstydzić swojej narodowości. Bo gdzie tam Polsce do Zachodu – ani jednego zamachu terrorystycznego, gwałty na kobietach też na jednym z najniższych poziomów. Konsekwencją lat zwieszania głów na kwintę, kiedy atakowano Polaków za wszystko. Konsekwencją braku stanowczej reakcji na „polskie obozy śmierci”, na oskarżenia o antysemityzm, o współpracę z Niemcami, a wręcz sprowokowanie ich do ataku. Konsekwencją wkładania polskiej flagi w psie gówno na antenie jednej z najpopularniejszych „polskich” telewizji. I mamy to, co mamy. Mamy taką sytuację, że premier Polski poleciał załatwiać pokój w Europie aż do Afryki, bo wiadomo, że Afrykę najbardziej interesuje Europa, nic innego. I taką, w której Niemcy i Żydzi coraz bezczelniej próbują zrzucić winę na II wojnę światową na Polaków. A co nasi rządzący? Nie mają czasu, są zajęci ściganiem odpalających Marsz Niepodległości, o którym też pozwoliliśmy opowiadać, że jest faszystowski, rasistowski i antysemicki.
„Pamiątki” po polskich ofiarach
Bardzo niedawno zrobiło się głośno o tym, że Niemcy w domu aukcyjnym Felzmann chcieli sprzedawać prywatną kolekcję dokumentów i przedmiotów związanych z polskimi ofiarami niemieckich zbrodni z okresu II wojny światowej. Reakcja Polski była oczywiście twarda i natychmiastowa – aukcję, co prawda odwołano, ale czy odzyskaliśmy zrabowane pamiątki? A gdzie tam, one są dalej w Niemczech, tyle że w tej chwili łaskawie nie wystawiają ich na sprzedaż. Jak podejrzewam – do czasu. Kojarzycie Hannę Radziejowską? Pełniła funkcję kierownika Oddziału Instytutu Witolda Pileckiego w Niemczech. W tym czasie dyrektorem Instytutu był Krzysztof Ruchniewicz. Chciał on zorganizować seminarium na temat „zwrotu dóbr kultury przez Polskę na rzecz Niemiec”. Brzmi jak niesmaczny żart, ale żartem niestety nie jest. Radziejowska postanowiła w związku z tym interweniować w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, słusznie zauważając, że to kpina z państwa polskiego. I co się stało? Minister kultury, Marta Cienkowska, zamiast zająć się tematem, podkablowała Panią Hannę Krzysztofowi Ruchniewiczowi, w efekcie czego Radziejowska straciła pracę. Rozumiecie w ogóle ten absurd? My się nie możemy doprosić (bo na proszeniu niestety się kończy, o żadnych żądaniach mowy być nie może, prawda?) zwrotu zrabowanych przez Niemców dóbr kultury, ale ochoczo godzimy się na to, żeby te, rzekomo zrabowane przez nas dobra Niemcom oddawać. Ja przypomnę pani Marcie, na wypadek, gdyby zapomniała, że jest ministrem w POLSKIM rządzie. Nie niemieckim – polskim. Wiem, że może się mylić, jako że jej szefem jest Donald Tusk, ale mimo wszystko… I tak by to się skończyło, gdyby nie polscy obywatele i ich sprzeciw wobec tej sytuacji, w wyniku którego Ruchniewicz stracił stołek, a Pani Hanna wróciła do pracy. Podkreślam – to zwykli Polacy musieli interweniować, a nie mianowana pani minister. Ona uznała, że stosownym będzie zablokowanie sprzeciwu Radziejowskiej. Podkablowanie jej. Doprowadzenie do utraty stanowiska. Bo widzicie, jej nie uderzyło w oczy, to co uderza nas – że to absurd i zwyczajne plucie Polakom w twarz. Polska minister pomyślała, że to jest absolutnie logiczne, że to my powinniśmy oddawać „zrabowane dobra” Niemcom, a nie oni nam. Przy czym ja się cały czas zastanawiam, czym były owe zrabowane przez nas dobra? Cegłówki? Jakieś gówienka pozostawione przez nich, kiedy uciekali przed Armią Sowiecką? Nie wiem, patelnia pozostawiona przez niemiecką rodzinę z czasów wysiedleń po wojnie? Ano, okazuje się, że patelnia może być takim dobrem kulturowym – zaraz Wam to wytłumaczę, ale musimy przejść z powrotem do tej skandalicznej aukcji. Dlaczego wspomniałam o Hannie Radziejowskiej? Ponieważ to również ona zareagowała na tę aukcję, pogmerała, poszukała i podzieliła się tym, co ustaliła: Myślę, że blisko połowa kolekcji, którą usiłowano wystawić na aukcji w Niemczech, dotyczy polskich więźniów politycznych z różnych niemieckich obozów koncentracyjnych. Wiele z dokumentów to ostatnie ślady po pomordowanych. Szukałam dziś historii osób z poszczególnych listów i dokumentów, przejrzałam pod tym kątem blisko dwieście. Tutaj – Zofia Tarka z Częstochowy, zamordowana w Ravensbrueck 13.04.1942 roku. Za kilkaset euro, jako cena wywoławcza, można byłoby (gdyby aukcji nie odwołano) kupić listę rzeczy, które po niej pozostały. Jedna para drewnianych chodaków, 1 koszula, 1 biustonosz, 1 bluzka… Niewiele, skrupulatnie spisane po jej rozstrzelaniu, z adnotacją o wysyłce do jej ojca. Znalazłam jej zdjęcie i krótki biogram: „Studentka. Podczas okupacji w konspiracji. Przydzielona jako kurierka do Okręgu Kieleckiego ZWZ. Aresztowana 11 lutego 1941 roku. I znowu się Was, Drodzy Obserwujący, zapytam – dostrzegacie ten absurd, prawda? Po dziewczynie, która służyła w Związku Walki Zbrojnej (polskiej organizacji konspiracyjnej) pozostały jedynie chodaki, koszula, stanik i bluzka. To wszystko, co zostało po bohaterce, która usiłowała walczyć z okupacją niemiecką. Miała 26 lat, kiedy bezwzględnie odebrano jej życie. I co zrobili Niemcy? Oczywiście, wszystko sobie zawłaszczyli, a kilkadziesiąt lat po wojnie usiłowali sprzedać jako „cenne pamiątki”. Nóż się w kieszeni otwiera. Być może dlatego w przekonaniu pana Ruchniewicza, wspomniana przeze mnie patelnia, była dobrem kulturowym? Bo naprawdę nie rozumiem, co według niego, mamy im jeszcze oddawać, po tym co oni zrobili nam? I dlaczego my mamy im oddawać, a oni mogą sprzedawać? I jeszcze jedno – Karol Nawrocki apelował do rządu, aby ten zażądał zwrotu pamiątek (między innymi po tej kobiecie) lub je wykupił. Wykupił, rozumiecie? Jak to mawiał Rafał Trzaskowski – to się w pale nie mieści.
Przejmujący film
OK, ale co dalej, poza tym, że aukcję łaskawie odwołano, ale pozostawione po polskich ofiarach rzeczy dalej są w łapach Niemców? W sumie nic, ale za to niedługo później polska telewizja publiczna, która podobno jest w likwidacji, ale jakoś zlikwidować się jej nie można (chociaż ileś tam polskich firm rządowi już się udało, ale tego jakoś nie idzie) wyemitowała film „Wśród sąsiadów”. Obejrzałam go sobie i napiszę Wam tak: po pierwszych kilku minutach klęłam pod nosem jak menel pod alkoholowym, który nie może sobie wódki kupić, bo prohibicja. Potem było gorzej. Z każdym kolejnym fragmentem filmu ciśnienie podnosiło mi się tak, że miałam ochotę rzucać różnymi przedmiotami po mieszkaniu i zastanawiałam się, czy kota sąsiadom na ten czas nie oddać, żeby się biedak nie zaczął stresować, że mu baba zwariowała. A na sam koniec miałam ochotę wyrzucić komputer przez okno. Wszystkie te emocje zdusiłam w sobie – kot jest cały i zdrowy. Komputer też. Ale dawno nie widziałam takiego antypolskiego paszkwilu. Zaczęło się od tego, że poprzedni rząd Polski usiłował narzucić „swoją wersję historii” i każda sugestia, że Polska była współwinna Holocaustu może skończyć się karą więzienia. Po pierwsze – taka sugestia jest kłamliwa i z gruntu zasługuje na olbrzymią krytykę; po drugie nikt chyba do więzienia nie trafił. Izrael od dawna obarcza nas winą za ludobójstwo dokonane na Żydach, ale OK, Izrael to Izrael. Natomiast Gazeta Wyborcza czy der Onet spokojnie tego rodzaju brednie wypisywali i, kurczę, nie słyszałam, żeby którykolwiek z ich dziennikarzy został chociażby oskarżony. To był bardziej straszak, niż ustawa, która miałaby rzeczywistą moc sprawczą. Dla niektórych, jak widać, był to pretekst, żeby jeszcze trochę dołożyć do pieca, a co tam, niech się zajmie – zwłaszcza, że pod koniec można było oznajmić, że na szczęście obecny, polski rząd zajął się sprawą i już można dalej, bezkarnie pluć na Polskę. Najbardziej rażący jest brak jakiegokolwiek kontekstu historycznego – żydowska rodzina błąkająca się od drzwi do drzwi i Polacy odmawiający pomocy – warto byłoby wspomnieć, jakie kary groziły Polakom za chociażby poczęstowanie Żyda chlebem. Żydowski chłopiec ukrywający się na strychu, podczas gdy polskie mogły wychodzić na zewnątrz? Ten sam powód, my sobie tego nie wymyśliliśmy. Polscy szmalcownicy sprzedający Żydów w niemieckie łapy? Owszem, byli tacy, ale znowu – przyzwoitość nakazywałaby wspomnieć, że zdecydowana większość Polaków Żydom pomagała, że Armia Krajowa karała tych szmalcowników śmiercią oraz że więcej takich sprzedawczyków było pochodzenia żydowskiego. Ale nie, to Polacy zostali przedstawieni jako hieny z czerwonymi oczami (w poście wrzucam screen z tego filmu). To o Polakach trzeba było powiedzieć, że bardzo wielu z nich „ z polowania na Żydów uczyniło profesję. Zabierali nam pieniądze, kosztowności, wszystko. A później oddawali w ręce policji” – właśnie po tym miałam ochotę wyrzucić swojego poczciwego laptopa przez okno. A na sam koniec biednego, żydowskiego chłopca uratowali dobrzy Niemcy. Niemal wszyscy Polacy źli, Niemcy – dobrzy. Taki antypolski paszkwil wyemitowała polska telewizja publiczna. To już nawet nie jest śmieszne. Może niech taką tubę propagandową utrzymuje Izrael, a nie polski podatnik? Było to tak tanie, prymitywne granie na emocjach (Polacy z czerwonymi oczami, żydowska matka ze skrzydłami anioła, mały chłopiec próbujący zasłonić bijące serduszko w kształcie gwiazdy Dawida), że aż karykaturalne.
Manipulacje Yad Vashem
Ale to oczywiście nie wszystko, bo niedawno na mediach społecznościowych instytutu Jad Fashism, przepraszam – Yad Vashem – mogliśmy przeczytać, że Polska była pierwszym krajem, w którym Żydzi zostali zmuszeni do noszenia charakterystycznego znaku, aby odizolować ich od otaczającej ludności. I tyle, bez żadnego kontekstu, wyjaśnienia, choćby nawet szczątkowego wprowadzenia. Polakom odbiło i koniec. Żyliśmy sobie razem od kilkuset lat, a potem z dnia na dzień kazaliśmy im nosić opaski z gwiazdą Dawida – bo tak. Jako pierwsi na świecie na coś takiego wpadliśmy. Oczywiście minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zareagował z pełną (ekhm, ekhm) stanowczością: Sprostujcie, proszę, że Polska była pod niemiecką okupacją. Jak na niego, to i tak dużo. Czekał Radzio na odpowiedź, czekał; minął dzień, drugi, trzeci, a Yad Vashem jakoś nie prostował. Olali apele Sikorskiego kompletnie, więc nasz dyplomata zaczął się zastanawiać, czy to na pewno była pomyłka, czy może jednak prawdą jest to, co mówią antysemici, że Izrael celowo fałszuje historie polsko- żydowską – zwłaszcza, że Władysław Kosiniak-Kamysz też zwracał nieśmiało uwagę, że izraelskie muzeum pamięci ofiar Holocaustu, delikatnie pisząc, mija się z prawdą i on również nie doczekał się żadnej reakcji. Cisza trochę krępująca, więc Sikorski szybko skonsultował z żoną, czy może wezwać izraelskiego ambasadora na dywanik. Ambasador pokiwał głową i przyjął nasze niezadowolenie ze zrozumieniem, Yad Vashem opublikowało niby sprostowanie, że stało się to na polecenie władz niemieckich, dodając pobłażliwie, że przecież wyraźnie to wskazali w podlinkowanym artykule, więc o co my w ogóle aferę robimy. Ano o to, że doskonale wszyscy wiemy, że nie każdy ma czas (i chęć) czytać wszystko, co jest proponowane na mediach społecznościowych. W świat poszedł tamten wpis, który nawet nie został specjalnie zmieniony, dodano tylko informację, że to Hans Frank, gubernator Generalnego Gubernatorstwa, wydał taki rozkaz, ale tutaj już jego narodowości nie podano. Cały więc wpis mówi, ni mniej, ni więcej, że w Polsce Żydzi zostali po raz pierwsi zmuszeni do noszenia charakterystycznych opasek, a wymyślił to Hans Frank. I tak dobrze, że nie Franek Hansowski. W każdym razie przewodniczący Yad Vashem się zdenerwował, przypomniał, że informacja o niemieckiej okupacji była zawarta w tekście i koniec dyskusji. Pierwszy i kolejny wpis Yad Vashem są historycznie prawidłowe i nie widzimy powodu, żeby to dalej wyjaśniać. Ci, którzy nadal źle interpretują nasz wpis, robią to w tym momencie świadomie – napisał Dani Dayan. Czyli wpisu nie zmienimy, a jak masz z tym jakiś problem, głupi, polski goju, to jesteś antysemitą. A to niedobra jest. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy aby na pewno była to celowa manipulacja, ten wpis powinien je rozwiać. Fajne są takie niedopowiedzenia. W opisywanym filmie zapomniano wspomnieć, że Polakom za pomoc Żydom groziła kara śmierci (i to nie tylko im, ale też ich rodzinie, a często sąsiadom), tutaj zapomniano o mało istotnej informacji, że Polska była pod okupacją, a za całym Holocaustem stali Niemcy i tylko Niemcy, bo Polacy też byli ofiarami tego ludobójstwa. Takie małe, nic nie znaczące szczegóły, kto by się tego czepiał? Chyba tylko antysemita jakiś.
Niemiecki historyk znalazł winnych Holocaustu
A na koniec niemiecki historyk, polskiego niestety pochodzenia, Grzegorz Rossoliński-Liebe popełnił książkę o tytule: „Polscy burmistrzowie i Holocaust”, która jest kolejną, jawną próbą obarczania Polski winą za niemieckie zbrodnie. Książka ta jest promowana przez instytucję „Dom polsko-niemiecki”, który rzekomo ma dbać o dobre stosunki polsko-niemieckie. Czyli jeśli dobrze rozumiem, dobre stosunki będą, jeśli będziemy godzić się na skandaliczne zakłamywanie historii, żeby naszym niemieckim bracholom przykro nie było. Jeśli nie zamkniemy pysków i nie będziemy godzić się na nową wersję historii, to się nasi sprzymierzeńcy obrażą. O ile w przypadku filmu „Wśród sąsiadów” poświęciłam półtorej godziny swojego czasu na obejrzenie tego paszkwilu, o tyle nie zamierzam tracić go więcej na lekturę ponad tysiąc-stronicowej książki, w której chyba każde zdanie jest kłamstwem. Dość napisać, że 25 listopada miała się odbyć prezentacja tej wybitnej, naukowej pozycji, ale została odwołana, ponieważ nie uzgodniono wspólnej polsko-niemieckiej wersji. Nie uzgodniono i pewnie się jej nie uzgodni – przynajmniej na pewno nie z Polakami, którzy się swojego pochodzenia nie wstydzą. Trzeba byłoby chyba do Tuska uderzać. Ogólnie cała książka opowiada o tym, że tak naprawdę winę za Holocaust ponoszą polscy burmistrzowie czy sołtysi, ale na pewno nie Niemcy. Jestem w ciężkim szoku, że takie słowa mogły wyjść spod pióra człowieka, w którego żyłach płynie polska krew. Ludobójstwo dokonane na Żydach (i Polakach, na litość Boga!) było konsekwencją wieloletniego polskiego antysemityzmu. Bo wiadomo, antysemityzm to tylko w Polsce. Szkoda, że po raz kolejny pominięto niektóre, nieistotne widocznie, szczegóły – takie chociażby jak te, że jakakolwiek odmowa czy sprzeciw wobec niemieckiej polityki skutkowałaby śmiercią takiego urzędnika. Wiecie co, ja już nawet nie mam ochoty na wnikliwą analizę, dlatego po prostu podam Wam tutaj kilka cytatów z książki. Sami to sobie oceńcie.
Dzięki współpracy z ludnością polską udało się zamordować ponad 90% wszystkich Żydów mieszkających w Generalnym Gubernatorstwem. W tym miejscu należy podkreślić, że Polacy czerpali korzyści z mordowania Żydów i nie bez powodów przyczyniali się do tego.
Oczywiście, kontekst historyczny wziął i sobie zdechł. Znowu. Ani słowa o tym, jak wyglądała ta „współpraca”. Na przykład, że była ona przymusowa, bo jej odmowa groziła śmiercią. Ale nie, o tym cicho sza, bo to niedobra jest. Wszystko jest, kurde, niedobra. Tylko opluwanie Polski jest dobra.
Polskie społeczeństwo zareagowało na deportacje w różny sposób. Polacy stali po drugiej stronie miejsca zbiórki przy kościele i krzyczeli: „To dobrze! Niech żyje Hitler!”. Niektórzy Polacy uważali deportacje za zabawne i żartowali ze skazanych na śmierć Żydów. Kiedy jeden Żyd został rozpoznany i zaprowadzony przez Polaka do deportowanych, życie uratowała mu Niemka.
Wychodzi na to, że całkiem fajnie mieliśmy podczas tej wojny. Wszyscy śmialiśmy się i dokazywaliśmy. I zwracam Wam uwagę na kolejny przykład – zły Polak, dobra Niemka. Mieliśmy już to w opisywanym wyżej filmie „Wśród sąsiadów”. Mieliśmy też Wilhelma Hosenfelda w „Pianiście”. Szkoda, że wszyscy zapominają wspomnieć o tym, że zarówno Hosenfeld, jak i dwóch „dobrych Niemców” mieli za zadanie stłumić powstanie warszawskie. Być może byli zdolni do okazania ludzkich uczuć, kiedy nikt nie patrzył, ale nie zmienia to faktu, że mieli polską krew na rękach. A ta Niemka? Nawet nie wiadomo, czy istniała, bo przytoczony fragment nie podaje żadnych szczegółów. Autor pisze, że tak było, więc tak było. Koniec dyskusji.
Obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida nie był wcześniej wprowadzony ani w Niemczech, ani gdzie indziej. Za ich wdrożenie odpowiedzialni byli burmistrzowie, starostowie, sołtysi i administracja gminna.
I tak dla własnego kaprysu tak zrobili? Nikt ich nie zmuszał, nie zastraszał, nie groził? Sami wpadli na ten pomysł, a Niemcy z radością przyklasnęli? Czy może jednak trochę oponowali zszokowani polskim antysemityzmem? Swoją drogą – ciekawa zbieżność z niedawnym wpisem Yad Vashem, prawda? Tak zupełnie przypadkiem na Polskę wylewa się cała fala oszczerstw i kłamstw, niemalże tydzień w tydzień.
Poczucie bezradności
Powiem Wam, że jestem mocno podłamana. Czuję się kompletnie bezradna. Piszę ten tekst już trzeci dzień i coraz bardziej opuszcza mnie motywacja. Czuję, że przegrywam na każdym kroku. Bo co z tego, że opublikuję ten tekst, zwracający uwagę na niemieckie i żydowskie kłamstwa historyczne? Co z tego, że opublikuję wspomnienia mojej Babci, w których bynajmniej Niemców nie wybielano, skoro Niemcy i Żydzi wiedzą lepiej? Co ja mogę wobec Yad Vashem czy niemieckiego historyka, który wypuścił knigę na tysiąc stron, udowadniającą, że to nie ja mam rację, bo to on jest historykiem i wie lepiej? I już pal sześć, że on w tej naukowej pozycji powołuje się na anonimowych świadków albo jakąś Niemkę, która nie wiadomo, jak się nazywała i gdzie miała miejsce opisywana przez niego sytuacja. Wiadomo tylko, że stał tam kościół. Przecież nie mam szans się przebić. Zamiast satysfakcji z włożonej pracy, poświęconego czasu i końcowego efektu, czuję ogromną bezradność, kompletną pustkę i absolutny brak motywacji, żeby dalej z tym świństwem walczyć. Wierzyłam, że napiszę ważny tekst, a zmierzyłam się ze ścianą, przez którą nie jestem w stanie się przebić. Szczerze, to płakać mi się chce. Mam wrażenie, że ta antypolska narracja wzbiera na siłę. Najpierw skandaliczna sytuacja w Instytucie Witolda Pileckiego, potem filmowy, antypolski, kompletnie zmanipulowany film, manipulacje Yad Vashem, a na koniec książka, która dosłownie zwala odpowiedzialność za Holocaust na Polaków. To się dzieje już od ładnych paru lat (ot, choćby „polskie obozy śmierci” – od ilu lat walczymy z tym określeniem?), ale ostatnio jest to coraz częstsze, praktycznie co kilka tygodni mamy do czynienia z kolejną manipulacją albo wręcz perfidnym, ordynarnym kłamstwem. Kiedyś ironizowałam sobie, że niedługo Polska będzie musiała płacić odszkodowanie Niemcom za amunicję, którą zużyli, strzelając do polskich powstańców; albo że Niemcy napadli na Polskę tylko i wyłącznie po to, żeby ratować Żydów przed krwiożerczym, polskim antysemityzmem, a getto warszawskie powstało po to, żeby ich chronić, bo nie wiadomo, co by Polacy z nimi zrobili. Wtedy nie przyszłoby mi do głowy, że ta gorzka ironia jakiś czas później będzie tak niepokojąco bliska prawdy.
M.
