

Nawiasem Pisząc
Okrucieństwo nazywane wspaniałomyślnością
Nie wypada dłużej milczeć w sprawie śmierci małego Felka, który miał się niebawem urodzić, a który zamiast tego został zabity zastrzykiem chlorku potasu podanym do serca, bo podejrzewano u niego łamliwość kości, a następnie podjęto decyzję, że w związku z tym nie ma prawa do życia. I o ile spora część ludzi zareagowała – moim zdaniem – słusznym oburzeniem, o tyle mam wrażenie, że jest też dużo osób, które popierają decyzję pani doktor. Ba, nawet ogłosiły ją bohaterką. A warto wspomnieć, że szpital w Łodzi odmówił wykonania aborcji, za to zaproponował cesarskie cięcie, a następnie specjalistyczną opiekę nad dzieckiem. Matka wcale nie musiałaby zabierać chłopca ze sobą i samotnie walczyć z jego chorobą. Z jakiegoś powodu zdecydowano się na rozwiązanie prostsze, ale też dużo okrutniejsze. Zdaję sobie sprawę, że łamliwość kości jest straszną, nieuleczalną i bardzo bolesną chorobą, ale pojawiło się wiele świadectw ludzi, którzy się z nią borykają. Świadectw mówiących, że owszem, choroba jest bardzo trudna, bardzo bolesna i bardzo uciążliwa, ale oni cieszą się, że to życie zostało im podarowane i mogą z niego czerpać, na ile są w stanie. Pod jednym z takich świadectw widziałam niestety komentarz kobiety, która napisała do jego autorki, żeby się nie odzywała, skoro nie ma pojęcia i nie była egoistką, bo ona ma łamliwość jednego typu, a tamto dziecko podobno drugiego czy trzeciego i że tamte są gorsze. Nie znam się, ale naprawdę wydaje mi się, że trzeba mieć w sobie dużo nienawiści, żeby napisać coś takiego chorej dziewczynie, tylko dlatego, że jej zdanie zaburza czyjś światopogląd, w którym zabicie dziecka było jedynym i słusznym rozwiązaniem.
Po prostu słaba doktor?
W Internecie można było znaleźć sporo ocen pani Gizeli Jagielskiej, bo to ona zdecydowała się na wstrzyknięciu w serce chłopca soli, i nie są to oceny pozytywne. Na samym początku warto wspomnieć, że zdecydowana większość pacjentek narzekała na brak empatii u lekarki. Pani Gizela traktowała mnie przedmiotowo, zabrakło empatii i zrozumienia, o dialogu nie wspomnę, bo pani Gizela oznajmiła, co będzie się ze mną dziać podczas porodu, nie zapytawszy mnie o zdanie – pisała jedna z kobiet. Bardzo niesympatyczna i pozbawiona empatii – dodawała druga. Jako pacjent mam prawo decydować o swoim leczeniu – a tu lekarz bez wywiadu lekarskiego podejmuje decyzje – wspominała trzecia. Inna pani pisała o niewykrytym krwiaku w macicy. Pojawiło się też bardzo wiele głosów, że Jagielskiej dość często zdarzało się mylić. I to z reguły myliła się w ten sposób, żeby to dziecko raczej zabić, a nie próbować ratować. Mnie również chcieli usunąć dzieciątko bez dokładniejszych badań, mówiąc: albo usuwamy, albo pani umiera. Wyszłam na własne żądanie, pojechaliśmy do innego szpitala i dziś mam zdrową, roczną córeczkę; Trafiłam do szpitala do pani Gizeli z krwawieniem w ciąży. Pani Gizela stwierdziła krwiaka w wielkości 10 cm i dała połowę szans, że ciąża się utrzyma (…) Na drugi dzień u mojego ginekologa prowadzącego okazało się, że to, co pani Gizela widziała to była prawidłowa budowa macicy w ciąży, a krwiak, owszem był, ale mierzył 1 cm, był u samego ujscia pochwy i już się opróżniał. (…) Po tygodniu leżenia po krwiaku nie było śladu. Synek okazał się zdrowy; Po rozpoznaniu choroby u mojej córeczki, prawie zdecydowałam się na aborcję, co delikatnie, ale jednak sugerowała pani Gizela. Dzisiaj nie wyobrażam sobie, żebym miała żyć z tą traumą. A córka, mimo tego, że początkowo bywała sporo w szpitalu, dzisiaj rozwija się prawidłowo, G. Jagielska robiła mi cc. W trakcie operacji rozprawiała na temat „głupoty bab, które robią sobie cc na własne życzenie. Potem przez miesiąc pojawiałam się na oddziale z ropiejącą blizną. Kiedy w końcu wróciłam z 39-stopniową gorączką powiedzieli mi, że to pewnie przeziębienie. Ostatecznie pani Gizela powiedziała, że muszę sama, bez mojego niemowlaka, położyć się na 3-4 dni na oddział. Rozryczałam się wtedy strasznie. Doktor była jednak niewzruszona. Stawiłam się na oddział. Przyjmował mnie inny lekarz. Wstawił w ranę sączek, po czym… odesłał do domu; Ponieważ pani doktor z każdą kolejną wizytą miała dla mnie coraz gorsze wiadomości, a mój lekarz prowadzący nie zgadzał się z jej prognozami, zrezygnowałam z jej porad. W maju 2023 urodziłam zdrową, śliczną dziewczynkę, w terminie, donoszoną bez problemów, 10/10 Apgr. Tych głosów jest naprawdę wiele i – patrząc tylko na te historie – mam wątpliwości, czy ta pani powinna dłużej wykonywać swój zawód, bo to chyba po prostu słaba lekarka. Która, odnoszę wrażenie, dąży do tego, żeby jej pacjentki w jej gabinecie czuły się jak najgorzej psychicznie.
Czy nie tylko?
Ale dobrze, to są opinie jakichś anonimowych kobiet w Internecie, nie wszystkie te historie przecież musiały być prawdziwe i musiały się wydarzyć. Przyjrzyjmy się zatem, co na swoich mediach społecznościowych, wypisywała sama Jagielska. I naprawdę, ciężko będzie w to uwierzyć, ale w porównaniu z tym, co można było na nich do niedawna znaleźć (obecnie jej sociale są zablokowane albo usunięte), to opinie tych pań były zdecydowanie mniej szkodzące wizerunkowo. Bo była niesympatyczna i nie kierowała się empatią – no ok, może miała gorszy dzień, nikt nie chodzi całymi dniami uśmiechnięty jak głupi do sera. Popełniała błędy – też jest tylko człowiekiem, każdemu może się zdarzyć. To można jeszcze próbować tłumaczyć. Co prawda od jej błędów zależy ludzkie życie, więc mogłaby ich, mimo wszystko, popełniać trochę mniej. Zacznijmy może od komentarza, który opublikowała pod wpisem Wojciecha Sumlińskiego tuż po nagłośnieniu sprawy: Prawdziwa adrenalina przychodzi, jak można zabić małego goja. Sprawdzaliśmy, czy to nie było troll-konto, wyglądało na prawdziwe. I OK, ja widzę, że to jest zwykła prowokacja – oberwało jej się trochę w sieci, więc chciała pokazać, jak to ona niczym się nie przejmuje, jaką ma grubą skórę i mogą sobie katolicy gadać. Ale sami przyznacie, że to chyba dosyć dziwny wpis lekarki – bardzo bezczelny i buńczuczny jak na doktor, którą oskarża się o zabicie własnego pacjenta. Ale pani Gizela już wcześniej lubiła szokować w Internecie, bo parę lat temu opublikowała zdjęcia martwych płodów i noworodków i ostrzegła osoby wrażliwe i pozbawione poczucia humoru, żeby tych zdjęć nie oglądały. Rozumiem, że pani Gizela wrażliwością nie grzeszy, do czego zresztą mogliśmy dojść, czytając wspomnienia jej pacjentek, ale jak niewiele trzeba mieć w sobie chociażby elementarnej przyzwoitości, żeby widok martwego dziecka odbierać jako… zabawny? O sprawie zrobiło się dosyć głośno, bo jednak osoby wrażliwe i pozbawione poczucia humoru nie zdołały odzobaczyć tego zdjęcia. Szpital w Oleśnicy zajął stanowisko, że może i wpis Jagielskiej uderzał we wrażliwość niektórych pacjentów (szkoda, że nie lekarzy!), ale dotykał ważnego problemu, jaką jest otyłość kobiet w ciąży. Nie wiem, jakim cudem zupełnie naturalny fakt przybierania na wadze przez kobiety w ciąży nadaje się do nagłaśniania poprzez zdjęcia nieżywych dzieci, bo to trochę tak wygląda, jakby już sam fakt przytycia w ciąży miał być zupełnie akceptowalną przyczyną aborcji. A to by był przecież absurd, prawda? Ostatnim wyskokiem pani Gizeli były zdjęcia, na którym trzyma czarny worek na śmieci, bardzo dosadnie sugerujące, co potem z tymi małymi ciałami się robi. I teraz już poważnie zastanawiam się, czy mamy tutaj do czynienia po prostu ze słabą lekarką, czy może ze zwyczajną psychopatką, bo takie wpisy raczej sugerowałoby to drugie. I mówienie w tym momencie o braku empatii jest sporym niedopowiedzeniem.
Coraz okrutniejsze okno Overtona
Żyjemy jednak w świecie, w którym aborcja w 9. miesiącu ciąży jest zupełnie legalna, bo nikt pani Gizeli nie niepokoi, nikt nie zadaje jej pytań – poza Grzegorzem Braunem, dlatego od razu pojawił się wniosek o jego ukaranie. Poza tym zatrzymano jeszcze cztery osoby, w tym jednego księdza, za nie do końca kulturalne wpisy w Internecie. Bo zabić dziecko już można, pisane pod wpływem emocji niecenzuralne wpisy – a to, to już nie w uśmiechniętej Polsce, Drodzy Obserwujący. I wiecie, przypomniały mi się te różne dyskusje, które toczyłam z kobietami opowiadającymi się za aborcją. Zdecydowana większość przyznawała mimo wszystko, że tak, ale tylko do 12 tygodnia ciąży. Zdarzały się jakieś bardziej zaciekłe, które mówiły o piątym albo szóstym miesiącu. O dziewiątym nie wspominała żadna – chociaż zdaję sobie sprawę, że takie obłąkane też są i bardzo często należą do tych najbardziej agresywnych i wulgarnych ośrodków proaborcyjnych, ale nie przypominam sobie, żebym trafiła na taką wariatkę w którejkolwiek z tych dyskusji. I tak się zastanawiam, co się stało z przekonaniami tych kobiet? Co i kiedy się zmieniło, że teraz nagle już problemu nie ma w zabiciu 9-miesięcznego dziecka w łonie matki? Że teraz doktor, która tego dokonała, stała się odważną i bezkompromisową bohaterką, która potrafiła zaryzykować swoją karierę dla dobra kobiety? Bo odnoszę bardzo smutne i niepokojące wrażenie, że teraz możemy już przekraczać kolejne granice bez żadnych obaw – bo kiedy przekroczy się ją pierwszy raz, to już została przekroczona, już wolno, już wszystko w porządku. Tym bardziej, że mamy świetne argumenty na poparcie swojej tezy, bo przecież dziecko było chore i by cierpiało. Sumienia czyste, można się rozejść. I gdzie się zatrzyma ta granica? Stanowski żartował, że może tę granicę przesuniemy do czternastego roku życia, bo przecież dziecko może być wkurzające. Tak daleko bym nie szła, ale w tym momencie granica to tak naprawdę ciało matki. A co będzie potem? Może przestanie się podejmować próby ratowania wcześniakom życia, bo będzie się to wiązało z cierpieniem – a tak naprawdę pewnie z kosztami? Może będzie można zabić dziecko po narodzinach, bo jednak ma zespół Downa, a miało nie mieć? A może nawet dzieci kilkuletnich, bo taki autyzm często rozpoznaje się dopiero między drugim a czwartym rokiem życia (najwcześniej w wieku osiemnastu miesięcy)? Znowu zaczekamy aż ktoś to zrobi pierwszy raz i po prostu przejdziemy nad tym do porządku dziennego? Przecież to jest absurd. Staliśmy się okrutni dla najsłabszych, a nasze okrucieństwo nazywamy wspaniałomyślnością.
Ku pokrzepieniu…
Tak, no to może krótka definicja wspaniałomyślności, jaką zgotowano temu dziecku: „Jony potasu są kardiotoksyczne. Zastosowanie chlorku potasu powoduje: wydawanie swoistych odgłosów, duszność, skurcze mięśniowe i ataki drgawek. Jest również trudne do przyjęcia przez osoby obserwujące zabieg. Metody tej nie dopuszcza się do eutanazji zwierząt, jeśli nie są one uprzednio poddane uśpieniu”. Tym zastrzykiem uśmierca się także skazanych na karę śmierci. Tak, oni też mogą wcześniej liczyć na zastrzyk usypiający. Żeby nie cierpieli. Żyjemy w czasach, w których nienarodzone dziecko znaczy mniej niż najbrutalniejsi mordercy czy zwierzę. Mowę mi odbiera na ten nasz humanitaryzm. Jestem głęboko wzruszona. Pani Gizela twierdziła również, że życie zaczyna się po urodzeniu, co tylko potwierdza, jak słabą jest lekarką. W sumie bardzo wygodne podejście – to coś w macicy kobiety to nie życie, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy ratowaniem tego. Zaproponujmy najszybsze i najprostsze rozwiązanie i następna, proszę. Wyszukałam więc dla Was kilka przypadków dzieci, które udało się uratować i w ten sposób zakończę ten post. Ku pocieszeniu. Najmłodszy uratowany wcześniak na świecie miał zaledwie 21 tygodni i 1 dzień, kiedy przyszedł na świat. Miało to miejsce w 2020 roku. Niestety jego siostra-bliźniaczka zmarła po porodzie. Curtis Means spędził 275 dni w szpitalu, z czego 3 miesiące był podłączony do respiratora. Pomimo trudności, został wypisany do domu w kwietniu 2021 roku. Obecnie, choć nadal wymaga wsparcia medycznego, jego stan zdrowia jest oceniany jako dobry. Aha, i został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa, ale to akurat najmniej ważne. Najmłodszym wcześniakiem, którego udało się uratować w Polsce, jest Lilianna urodzona w 2019 roku. Miała 22 tygodnie. Spędziła 16 tygodni na oddziale intensywnej terapii. Jej rozwój oceniany jest jako bardzo dobry. A wiecie ile ważyło najmniejsze uratowane dziecko w Polsce? 390 gramów. Ksawery urodził się w 25. tygodniu ciąży. Po spędzeniu 148 dni w szpitalu został wypisany w stanie bardzo dobrym. Jego siostra niestety zmarła po 29 dniach. Takich historii naprawdę jest mnóstwo. I wydaje mi się, że lekarze raczej powinni dążyć do tego, żeby jak najczęściej kończyły się one szczęśliwie. Ale ja coraz częściej mam wrażenie, że nie nadaję się do dzisiejszego świata.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Nie spoczniemy po porażce

Nie pozwala się nudzić ta nasza rodzima polityka. Odnoszę wrażenie, że cała nasza scena polityczna to jedna wielka kampania wyborcza skupiająca się na napierdzielaniu w stronę przeciwną i nasilającą na czas, kiedy faktycznie zbliżają się wybory. A że najbliższe wybory już w 2027 roku i to będą kolejne już „najważniejsze wybory w historii wolnej Rzeczypospolitej”, to politycy nie pozwalają nam o sobie zapomnieć choćby na moment. Nie, im zależy, żebyśmy dalej szarpali się między sobą jak dwa od dawna zwaśnione ze sobą plemiona. Jedno chce ośmiogwiazdkować, a drugie nie boi się Tuska. I im bardziej jedni ośmiogwiazdkują, tym bardziej ci drudzy się nie boją i na odwrót.
Skandaliczne doniesienia Hołowni
Wydawało się, że po wyborach prezydenckich sytuacja na naszej scenie politycznej trochę się uspokoi. Ale nie, bo najpierw mieliśmy aferę z liczeniem głosów, PESEL-ami Giertycha i Sądem Najwyższym. Wśród największych zwolenników Romana Giertycha nadal można zaobserwować pospolite ruszenie (które swoją drogą w dłuższej perspektywie może być szkodliwe dla premiera i jego ekipy, bo spora część ze stajni Giertycha zapowiedziała, że skoro ich głos się nie liczy, to oni ośmiogwiazdkują następne wybory, więc nara, Donald – pytanie, czy w ciągu dwóch lat nie zdążą o tym zapomnieć), ale większość polityków KO chyba pogodziła się z tym, że tak się tych wyborów nie wyciągnie, więc trzeba spróbować inaczej. I właśnie w związku z tym przypomniał o sobie Szymon Hołownia, który przyznał, że był sondowany, testowany, sprawdzany czy jakkolwiek to nazwać w temacie opóźnienia albo zablokowania zaprzysiężenia prezydenta Karola Nawrockiego. Czyli niejako do zamachu stanu. Zamieszanie wybuchło spore, politycy Polski 2050 zaczęli tłumaczyć swojego szefa, że na pewno nie o to mu chodziło, Donald Tusk grzmiał, że takie plotki mogą być bardzo szkodliwe, a Roman Giertych sugerował, że skoro zamach stanu to obalenie władzy, a rządzi KO, to Hołownia niechybnie spiskował z tymi złymi pisiorami, żeby obalić Donka. W każdym razie, patrząc na to, co wyczynia nasz rząd i jak bardzo nie może pogodzić się z porażką w wyborach prezydenckich, jestem skłonna uwierzyć w słowa Hołowni. Jestem niemal pewna, że nasi obecni rządzący wyczerpią albo już wyczerpali wszystkie możliwe ścieżki, żeby do zaprzysiężenia Nawrockiego nie doszło. Zmobilizowali betonowy elektorat, rozkręcili aferę o sfałszowane wybory, doprowadzili do protestów, teraz wystarczyło na te wszystkie nastroje posłać chłopaczka na odpowiednim stanowisku, żeby dopełnił reszty. Tymczasem chłopaczek się stawia, bo szybko sobie obliczył, że zostałby prezydentem na miesiąc, podpisałby wszystko, co oni chcą, żeby podpisał, a potem rozpiszą nowe wybory, a on zostanie z niczym. I nie dość, że wysłał ich na drzewo, to jeszcze wężu łysy na własnym cycku wyhodowany, podzielił się z mediami tematem rozmów. Wątpię, żeby komukolwiek spadł włos z głowy, ale dobrze, że tym razem Hołownia zachował się jak człowiek z zasadami. Jestem niemal pewna, że znam jego intencje, zwłaszcza że jeszcze do niedawna, kiedy pan Szymon był na topie i wszyscy byli zachwyceni jego elokwencją, łamanie prawa i Konstytucji mu nie przeszkadzało. Zastanawiam się też dlaczego, skoro obecna władza kombinuje już tak bardzo, partia Hołowni wciąż jest z nimi w koalicji? Tyłki się za bardzo przyspawały do stołeczków?
Bareja by tego nie wymyślił
Tak czy inaczej, Donald Tusk z dnia na dzień jest coraz bardziej poobijany, bo jego kosmetyczna rekonstrukcja rządu, którą oceniam jako bardzo nieudaną próbę pokazu sił, mało kogo obeszła (jak na razie chyba tylko Marcin Kierwiński wziął się do roboty, więc kiedy Głuchołazy znowu zostały zalane, on walczy z Ruchem Obrony Granic; Waldemar Żurek jak na razie tylko zapowiedział, że będzie walczył o niepraworządność – pardon – z niepraworządnością, ale jeszcze się chyba do tego nie zabrał), a na domiar złego jego koalicjanci wcale nie zamierzają połączyć się w pełnym zgody uścisku, tylko dalej podgryzają go, gdzie mogą, ewidentnie wyczuwając słabość szefa rządu. Malejące poparcie trzeba było jednak ratować, więc Donald Tusk udał się na spotkanie z mieszkańcami Pabianic. I napiszę Wam, że Bareja by nie wymyślił lepszego przebiegu tego spotkania. Najpierw jakiś facet, czytając z kartki, pomylił nazwisko prokurator Ewy Wrzosek i nazwał ją Ewą Braun. Nie będę już wnikała w to, czemu zarówno politycy, jak i wyborcy KO tak często mylą się, czytając z kartki – być może ma to związek z ich intelektualnym oświeceniem, którego jako zwykły plebs nie mogę doświadczyć. A być może mają coś takiego, że kiedy pojawia się wątek niemiecki, gubią się od razu, bo nie wiedzą, do którego pana mają się teraz zwracać. Później zabrała głos pani, która stwierdziła, że mieszkańców wsi należy bezwzględnie i natychmiastowo edukować, żeby w kolejnych wyborach głosowali już jak należy, bo na razie są zabetonowani pisowską propagandą i Republiką. Ta kobieta sama pochodziła ze wsi, ona jako jedyna była odporna i nie dała się ogłupić, więc przyszła błagać o pomoc dla swoich sąsiadów. A to, że później okazało się, że pani jest dyrektor w biurze poselskim Dariusza Jońskiego, to już oj tam, oj tam. W dalszym ciągu może przecież pochodzić ze wsi i może czuć się zatroskana stanem wiedzy jej mieszkańców, prawda? To w żadnym razie nie była zainscenizowane, Boże broń. Żadnej propagandy być nie mogło! Na koniec jeszcze podniosła się starsza kobieta, która domagała się ponownego przeliczenia głosów, na co Tusk bardzo dyplomatycznie wysłał ją na księżyc – w efekcie część sali nagrodziła go brawami, a część zareagowała buczeniem i gwizdaniem. Podejrzewam, że ta oklaskująca część znajduje na co dzień zatrudnienie w urzędach miast albo biurach poselskich właśnie.
Love is in the air?
Mamy jeszcze jedną aferę romantyczną w szeregach Koalicji Obywatelskiej, o czym był łaskaw wspomnieć nam poseł Ćwik, sugerując, że mamy łączyć kropki. Niestety połączyliśmy je nie tak, jak trzeba i później trzeba się było tłumaczyć, że chodziło mu o polityczne kropki. Mnie się nawet za bardzo nie chciało w tym wszystkim gmerać, bo jestem niemal pewna, że pan Ćwik, podobnie jak reszta towarzystwa, nie należy do tych najbystrzejszych, więc palnął coś, co wydawało mu się zabawne, nie patrząc na konsekwencje. Tego jest już za dużo nawet jak dla mnie, bo ostatnio kiedy otwieram lodówkę, żeby przygotować sobie coś do jedzenia, muszę trzy razy przestawiać Uznańskiego i pięć razy Wiśniewską, żeby doszukać się czegoś, co można wrzucić na ząb. Tyle ich wszędzie po jego wielkim powrocie na Ziemię, że nawet lodówki boję się otworzyć. W każdym razie nie sądzę, żeby jakiś płomienny romans wybuchł między Nowacką a Tuskiem, ale całkiem zabawne przeróbki pojawiły się w Internecie. Na przykład taka, w której zmieniono twarze jakiegoś bardzo bogatego faceta ze swoją kochanką na koncercie Coldplay właśnie na twarze Tuska i Nowackiej. Ale – nie mój cyrk, nie moje małpy. Złapany na zdradzie facet nie interesuje mnie w ogóle, a co do tego drugiego, chciałabym, żeby rychło nastąpił jego koniec w polityce. I mam w głębokim poważaniu w czyich ramionach będzie szukał pocieszenia, zanim przyjdzie mu odpowiedzieć za to, jak on rozumiał prawo przez ostatnie półtora roku. Dla mnie to tak naprawdę niewiele znacząca aferka, bo co za różnica, z jakiego powodu Barbara Nowacka utrzymała stanowisko? Ważne jest, że niestety utrzymała, a czy to dlatego, że grzecznie przejęzyczała się tam, gdzie trzeba czy cokolwiek innego ma już dla mnie drugorzędne znaczenie. Na moje oko – właśnie takie nieprzemyślane wypowiedzi czy żarty świadczą o tym, że premier nie cieszy się już takim poparciem w swojej koalicji. Wątpię, żeby ktokolwiek z jego koalicjantów odważył się na tego rodzaju insynuacje jakieś pół roku temu, przed wyborami, kiedy pozycja Tuska była dużo bardziej… stabilna.
M.
Nawiasem Pisząc
Nowe kredki w piórniku

Podejrzewam, że nikt z Was nie wierzył, że ta rekonstrukcja cokolwiek zmieni, a już na pewno na lepsze, ale nie spodziewałam się, że będzie aż tak źle. I nie chodzi mi tu nawet o wybory premiera Tuska, bo kogo on tam miał niby kompetentnego wyszukać w tej zgrai błaznów? Sam sobie wykosił niemal calutką konkurencję w KO, żeby nikt tam przypadkiem do niego nie doskoczył – i w efekcie został on, ewentualnie Sikorski, ale nie ma tam już absolutnie nikogo, kto pomógłby mu dalej ciągnąć ten wózek. Wolał otaczać się ludźmi głośnymi, ale słabymi i przy powoływaniu nowego rządu widział już chyba, że nie ma kogo wybrać. Że tam mu została tylko intelektualna czarna dziura. To nie było żadne przetasowanie, próba sił czy jakkolwiek to nazwać – to był wyraz bezradności Donalda Tuska, któremu już się nawet nie chce udawać, o co mu chodzi. A chodzi mu o zemstę. Na wszystkich, którzy najwyżej podnosili głosy przeciwko niemu. I za to, że sam otoczył się takimi cudakami, że nie jest obecnie w stanie samodzielnie wygrać wyborów. A w koalicji aż trzeszczy. I nawet nawoływania Tuska, że nie będą się już więcej kłócić, chyba nikogo nie przekonują.
Przede wszystkim – osiem gwiazek…
No bo kogo właściwie powołał Donald Tusk do nowego rządu? Bandę największych krzykaczy, jacy mu pozostali i iluś tam zupełnie anonimowych ludzi, którym chyba ktoś na szybko musiał biografie na Wikipedii tworzyć. Przejdźmy najpierw do tych, którzy najbardziej nienawidzą PiS-u. Waldemar Żurek – gość wręcz obłąkańczo nastawiony do partii Jarosława Kaczyńskiego i tzw. „neo-sędziów”. Widocznie w ocenie Tuska Adam Bodnar miał zbyt miękki charakter, więc teraz będziemy mogli obserwować, jak z rozliczeniami pójdzie Żurkowi. Może chociaż uda mu się znaleźć podstawy prawne, a może w ogóle mu się nie będzie chciało szukać, bo pewne rzeczy będzie robił po swojemu. Człowiek z niezłomnymi wręcz zasadami moralnymi, oczywiście pod warunkiem, że wszyscy będziemy rozumieć moralność tak jak on. Gościu na przykład pozwał sądy i ubiegał się o powołanie biegłego dentysty ze względu na mobbing w pracy. Bo chodził do pracy taki wściekły i taki zestresowany, że aż je sobie, biedak, zezgrzytał aż do dziąseł. A kiedy jego córka osiągnęła 18 lat wysłał jej pismo o zwrot alimentów. Widać, że facet nie ucieka od odpowiedzialności. Z kolei Radosława Sikorskiego nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Znany jest ze swojego ciętego nazwiska, chorej wręcz nienawiści do Kaczyńskiego i bardzo wielu kompromitacji (z których pewnie sam zdaje sobie sprawę, ale jest zbyt bezczelny, żeby cokolwiek sobie z nich robić). On obejmie posadę wicepremiera. Wiecie, że nie jestem fanką tego człowieka, ale jak tak patrzę, kogo innego Tusk mógłby obsadzić na tym stanowisku, to… chyba nikogo. Z drugiej strony to jest facet, który otwarcie przekonywał, że Niemcy zostali tak naprawdę ofiarami II wojny światowej. Obok słów o polskich nazistach autorstwa Barbary Nowackiej (która, swoją drogą, zachowała posadę) dokładnie pokazuje to, gdzie oni mają polską historię. Ostatnim z głośno krzyczących jest Jakub Rutnicki, który został ministrem sportu. Coś tam podobno miewał wspólnego ze sportem (pełnił funkcję przewodniczącego Komisji Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki, w młodości podobno grał w piłkę), kiedyś zasłynął w programie „Idol” (gdzie wypadł chyba lepiej niż niegdyś jego szef w „Szansie na sukces”), ale od jakiegoś czasu pełni osobistą funkcję pitbulla Donalda Tuska i chyba z tego go głównie kojarzę. Wszędzie, gdzie się pojawi, w jakimkolwiek medium, psioczy na PiS ile tylko ma sił, a jeśli do studia zaproszony jest również reprezentant tej okropnej partii, dosłownie jakiś demon w niego wstępuje. W Sejmie też sprowokował ileś tam niepotrzebnych awantur, ale tak naprawdę wiele z jego przepychanek nie wychodziło. Nie wiem tylko do czego potrzebny jest Tuskowi w resorcie sportu, ale być może on potrzebuje tylko, żeby ktoś krzyczał, nieważne gdzie.
… a reszta to już sama pójdzie
Bardzo rozbawiła mnie nominacja Macieja Berka na ministra nadzoru nad wdrażaniem polityki rządu. Tusk najzwyczajniej w świecie powołał ministerstwo, które będzie zajmowało tym, czym on powinien się zająć, ale jest bardzo zajęty. Pan Berek będzie więc odpowiedzialny za kablowanie na kolegów premierowi, ten w odpowiedzi zrobi im awanturę, żeby media mogły pisać, że proszę bardzo, szef rządu nie kłamał, zobaczcie jak mu zależy, jak bardzo mobilizuje swoich ministrów do pracy. Propozycja ciekawa, patrząc na to, że pan Berek nie dał się jeszcze poznać szerszej publiczności. No, może tylko aferą z cofnięciem kontrasygnaty, którą udowodnił – przede wszystkim chyba premierowi – że spokojnie i z miłą chęcią weźmie na siebie wszystkie jego potknięcia, pomyłki, a jak wyjdzie na jaw, to również i łamanie prawa. Czyli lojalny facet, a Tusk potrafi lojalnych prędzej czy później docenić. Więc dostał wymyślone na szybko ministerstwo – teraz będzie udawał, że sprawdza, czy jego koledzy udają, że pracują, żeby prezes PO mógł udawać, że panuje nad sytuacją. W najgorszym wypadku powie, że co prawda nic się nie udało zrealizować, za to parę rzeczy się zepsuło, ale to tak naprawdę jego wina. A potem wypuści się jeszcze Szłapkę, żeby gadał jakieś bzdury o zrealizowanych obietnic – nie szkodzi, że nie przez ich rząd i ze dwie kadencje temu. Co ro reszty nowego rządu, to ciężko tutaj cokolwiek mądrego napisać. Nie jestem specjalnie zdzwiona, że stanowisko utrzymała Barbara Nowacka, ale spodziewałam się, że poleci skompromitowana Hennig-Kloska, zwłaszcza że Szymon Hołownia parę razy niezbyt przyjemnie nadepnął premierowi na odcisk i nagle przestał zgadzać się na wszystko tak chętnie. Stanowisko straciła też Katarzyna Kotula, co było do przewidzenia. Kotula oczywiście zapowiedziała, że będzie walczyć o równość na innych płaszczyznach, ale patrząc na to, ile osiągnęła jako minister, nie byłabym przesadną optymistką. Resztę resortów Tusk ze sobą pomieszał, inne powyrzucał, ogólnie ciężko znaleźć w tym jakiś większy sens. Zastanawiam się jednak, dlaczego Tusk tak lekką ręką oddał bardzo ważne urzędy ludziom znikąd – tak, większość z nich była w większym lub mniejszym stopniu związana z którąś z partii rządzącej koalicji, ale mam wrażenie, że bardziej im się tam pałętali pod nogami, niż faktycznie uprawiali politykę. Ale z informacji, które udało mi się o nich wygrzebać, że tym razem Tusk nie obsadzał tych resortów byle jak i byle kim, tylko ci ludzie faktycznie mieli mniej więcej do czynienia z tematyką, którą teraz będą się zajmować. Ciekawą kandydaturą jest Jolanta Sobierańska-Grenda, bliżej niezwiązana z polityką, natomiast mająca doświadczenie w restrukturyzacji i oddłużaniu szpitali – po panowaniu Izabeli Leszczyny to może być naprawdę przydatna umiejętność.
Tak czy inaczej, mam wrażenie, że Tusk już nie patrzy na nic. Rozdaje jedne z najważniejszych resortów ludziom mało doświadczonym, nie mającym żadnego obycia politycznego, a sam otacza się tymi, którzy będą najgłośniej krzyczeć na PiS. I chyba tylko o to mu już chodzi. Teraz zajmować się „rozliczeniami” będą ludzie zaślepieni nienawiścią dokładnie tak, jak on.
M.
Nawiasem Pisząc
Jak kłamać o Polsce, ale żeby się nie pokaleczyć

Całkiem niedawno, zaraz po napisaniu posta o kolejnych przygodach Grzegorza z gaśnicą, jedna obserwująca wysłała mi krótki fragment wywiadu Radosława Sikorskiego z Krzysztofem Stanowskim, w którym podejmowali oni temat reparacji wojennych. I ten wywiad jest kolejnym objawem naszego wstydu polskości, którym zagraniczne media (chociaż polskojęzyczne) usiłują zatruć nam umysł od wielu lat. Kolejny, jeden z wielu objawów, które notorycznie bagatelizujemy. Zaraz przejdę do tego wywiadu i wybranych z niego fragmentów, ale najpierw może przypomnę parę podobnych sytuacji – których sama nie odszukiwałam specjalnie w czeluściach Internetu, bo zachowałam je sobie po prostu w głowie. Warto pamiętać, że zaczęło się to już jakiś czas temu. Serial „Nasze matki, nasi ojcowie”, który miał sumiennie i szczerze rozliczyć Niemców za II wojnę światową, jednak dziwnym trafem najbardziej oberwało się żołnierzom Armii Krajowej, którzy zostali tam przedstawieni jako wcielenie zła. Należy wspomnieć, że większość „szczerych do bólu” produkcji filmowych, które miały rozliczyć II wojnę światową, nie za bardzo kwapiło się do rozliczania innej strony konfliktu, czyli Związku Radzieckiego. Za to bardzo wiele było takich, w których nie zabrakło czasu, aby rozliczyć Polaków. Mimo że nie było z czego. Mniejsze lub większe szpileczki były nam wbijane przy okazji „Listy Schindlera” czy „Pianisty”. Zwycięzców się nie sądzi. Zupełnym przypadkiem pojawiła się też książka „Malowany ptak”, w której Polacy byli przedstawieni jako moralne zera, totalne prostactwo – gorzej niż zwierzęta. I była to książka reklamowana jako autobiografia! Autor bardzo długo zarzekał się, że wszystko, co opisywał przeżył naprawdę i widział na własne oczy. Mówi się, że właśnie ze względu na to, że wszystko wyszło na jaw, Kosiński popełnił samobójstwo. A wiecie, dlaczego wyszło? Ktoś sobie policzył, gdzie był chłopiec podczas II wojny światowej i wyszło mu, że nawet małżeństwo Myrchów nie byłoby w stanie tyle kilometrówki wyrobić. Jak widać po upływie lat, pan Jerzy nie musiał z tego powodu odbierać sobie życia, bo sami Polacy nic nie zrobili. Do tej pory wielu z nich sądzi, że to prawdziwy opis prawdziwych zdarzeń i „każdy prawdziwy Polak powinien ją chociaż raz przeczytać”. I nawet przez myśl nikomu nie przeszło, że przecież pan Kosiński nie opisuje tam typowej polskiej wsi w okresie II wojny światowej, ba, on nie opisuje nawet typowej średniowiecznej wsi. Opis pasował bardziej do zagrody świń, które akurat były w stanie mordowania najmłodszego i najsłabszego prosiaka. Gdyby nie to, że mi się daty nie zgadzały, pomyślałabym, że to może jakiś odcinek „Z kamerą wśród zwierząt” w wersji pisanej.
Od czego się zaczęło?
A przechodząc już do czasów bardziej współczesnych. Czy my oponowaliśmy, kiedy Aleksander Kwaśniewski był łaskaw przeprosić Żydów za Jedwabne, w oczach całego świata, obarczając nas winą za tę zbrodnię? Nie, nikogo to nie zdziwiło, uznaliśmy, że skoro prezydent Kwaśniewski tak mówił, to musiała być prawda. Do dnia dzisiejszego trudno to obalić, chociaż z nadzieją przyznaję, że zaczynamy w końcu budzić się z marazmu. Boję się jednak, że za późno i ze zbyt małą stanowczością. Mniej więcej w tym samym czasie Aleksander Kwaśniewski przypisał wszystkie zasługi Witolda Pileckiego – Cyrankiewiczowi. Wtedy również nikt (albo mało kto) nie zareagował – na szczęście pamięć o Rotmistrzu zaczęła pukać w końcu od spodu i ostatecznie się przebiła. Dzięki Bogu, bo w sumie na niej zaczęliśmy, powoli, bo powoli, ale jednak budować na nowo fundamenty polskości i dumy narodowej. Witold Pilecki już od dawna nie żyje, a mimo wszystko dalej Polakom pomaga – już zza grobu. W tym momencie już naprawdę trzeba wstać z kolan. Ale dobrze, wróćmy do tematu. Borys Budka wpadł na antenie, zdaje się „Radia Zet”, że nie zna polskiego hymnu. Oficjalna wersja jest taka, że tak bardzo się wzruszył z powodu pisowskiego reżimu, że nie był w stanie, biedaczek, powtórzyć jego słów, ale w takie bzdury chyba wierzy tylko najtwardszy elektorat KO. Sprawa, według mnie, skandaliczna, bo jeśli polski polityk przez całe swoje życie nie był w stanie zapoznać się i zapamiętać tekstu Mazurka Dąbrowskiego, to jak my mamy wierzyć w jego patriotyzm i zaangażowanie w sprawy polskie? Ja nie wierzę. Potem mieliśmy sławne już wystąpienie Barbary Nowackiej o polskich nazistach, ale też bez wielkiego słowa sprzeciwu przyjęliśmy, że pani minister przejęzyczyła się, czytając z kartki. Przecież ona powinna tego samego dnia podać się do dymisji i zakopać jak najgłębiej, żeby ludzie zdążyli zapomnieć, że ktoś taki w ogóle istniał. No, ale przecież niepotrzebne są takie radykalne środki, przecież każdemu zdarza się przejęzyczyć. A owszem, mnie też się zdarza. Ale jeszcze nie tak, żeby Niemców pomylić z polskimi nazistami. Nie wiem, być może głównie dlatego, że nie szastam sformułowaniem „naziści”, tylko wprost piszę o Niemcach, bo z historii wiem, że była to wojna światowa, a te z reguły polegają na tym, że jedno państwo atakuje drugie i cała rzecz dzieje się na kuli ziemskiej, a nie na odległej planecie Nazis, czy skąd tam ci naziści pochodzą. A nie, dzięki naszej pani minister EDUKACJI już wiem. Proszę bardzo, jak ta kobieta pięknie edukuje młodzież. Również taką po trzydziestce. W tak zwanym międzyczasie mieliśmy też wyrzucenie wystawy Muzeum II Wojny Światowej o rodzinie Ulmów, św. Maksymilianie Kolbe czy właśnie Witoldzie Pileckim – jednego z największych Polaków. Pojawiła się też wystawa „Nasi chłopcy” w Muzeum Gdańska, w której sam tytuł mnie odrzuca. Doskonale rozumiem, że ta wystawa miała opowiadać o mężczyznach siłą wcielonych do armii Wermachtu, ale mimo wszystko… Już wiele osób pozwoliło sobie na takie porównania, więc będę kolejna, ale co mi tam: „Nasi chłopcy – Żydzi pomagający nazistom w unicestwianiu… Żydów”. Nie rozumiem, dlaczego miałoby to nie przejść?
Radosława Sikorskiego parę słów o wojnie
Tych parę przykładów, które wyszukałam sobie we własnej pamięci, zajęło mi już sporo miejsca, więc płyńmy do brzegu. Radosław Sikorski w programie Krzysztofa Stanowskiego wdał się w dyskusję na temat reparacji wojennych. I teraz warto przypomnieć całą aferę, kiedy PiS (będąc jeszcze u władzy) zapowiedział, że nie ma zamiaru kończyć walki o reparacje. Na co przedstawiciele KO bardzo się oburzyli, że jak to tak drążyć historię, że przecież nie ma dla nas wspanialszych przyjaciół niż Niemcy i nie psujmy sobie z nimi relacji. Dopóki nie otrzymali instrukcji, że zdecydowana większość polskiego społeczeństwa jest za tym, żeby domagać się jakiejś rekompensaty od Niemiec za szkody – a są to straty niebagatelne, bo to przez II wojnę światową potem przez kilkadziesiąt lat musieliśmy mierzyć się z komunizmem. W wykonaniu Związku Radzieckiego (przecież w Holiłódzie mówili, że to fajna armia w sumie jest, wyzwalała nas i w ogóle), więc można ironicznie powiedzieć, że to aż o dwa dobra za dużo. Dlatego też KO natychmiast zmieniła całą narrację na temat reparacji i kategorycznie stwierdziła, że reparacje będą, jak najbardziej, ale to oni muszą wygrać, bo to ich partia jest jedyną, która jest w stanie te reparacje wywalczyć. Jak to się skończyło, wszyscy pamiętamy. Usłyszeliśmy o tym od samego Donalda Tuska, który powiedział nam w lekko zawoalowany sposób, że te reparacje możemy sobie w rzyć wsadzić. To w sumie kolejny przykład, który śmiało można dodać do wcześniejszego akapitu.
OK, ale wróćmy do Radka Zdradka, bo to w sumie ciekawy wywiad. Poniżej zamieszczę Wam jego fragmenty, te najbardziej rażące:
– Chodzi mi o reparacje… Pan jest ministrem spraw zagranicznych. Czy panu się podoba, jak do tego tematu podchodzą Niemcy, że na przykład…
– Chwila moment. Bo Niemcy realnie stracili.
– To mogli nie wywoływać wojny, ich sprawa.
– Dobra. Niemcy stracili na rzecz Polski 20% terytorium.
Biedni ci Niemcy. Tacy poczciwi. Przypomnę tylko, że te 20% ziem niemieckich po wojnie wyglądało niewiele lepiej niż Warszawa. Dosłownie był tam kamień na kamieniu. To, co jest teraz to już nie jest to, co nam Niemcy „łaskawie” podarowali po II wojnie światowej. To jest to, co my, Polacy, odbudowaliśmy. A że my „w zamian” straciliśmy wschodnie rubieże, to już nieważne. Przecież polski minister spraw zagranicznych powinien praktycznie zastanawiać się przede wszystkim nad tym, co stracili Niemcy i nie ma czasu kłopotać się tym, co straciła Polska, prawda?
Co dalej u Radka?
– Jak zrobić, żeby sąsiad, który nam rozwalił cały kraj, poczuł się zobowiązany do tego, żeby coś nam zapłacić; dużo nam zapłacić, a nie postawić kamień w Berlinie?
– Proszę mnie nie przekonywać, że Niemcy się zachowywali jak bestie i że zrujnowali nam kraj.
Czyli, jak rozumiem, Niemcy wcale się nie zachowali jak bestie i nie zrujnowali nam kraju. Hej, jak już szukamy „negowania Holocaustu”, to ja bym się zajęła tę konkretną wypowiedzią. Bo dla mnie zaganianie ludzi do zwierzęcych wagonów, w których ci często się dusili albo byli tratowani, i zawożenie (tych ocalałych) do obozów śmierci mieści się granicach zachowywania jak bestia. Wam też? Nie jestem w tym chyba osamotniona? Więc skoro nie zachowywali się jak bestia, to Holocaustu nie było, bo przecież tylko bestia mogłaby zrobić coś tak, dosłownie, bestialskiego. No, ale tam nie padło ani słowo „Holocaust”, ani słowo „Żydzi”, więc tematu nie było. Po raz kolejny mamy narrację, że w sumie podczas II wojny światowej to ucierpieli tylko Żydzi, nam się, według pana Sikorskiego, żyło jak pączkom w maśle. Ach, i w żadnym wypadku nie zrujnowali nam kraju, broń Boże. Widocznie to zdjęcie kilkunastoletniej dziewczynki pochylającej się nad swoją zastrzeloną siostrą tuż po bombardowaniach Wermachtu (z 39. roku, z września, czyli sam początek wojny), możemy sobie między bajki włożyć. Tak naprawdę Polacy sami są sobie winni, bo wywołali Powstanie Warszawskie, zamiast dalej dawać się zabijać jak psy. Bo jakby spokojnie i grzecznie się dawali zabijać, to stolica stałaby cała. Dobrze myślę? Według słów ministra Sikorskiego widocznie tak, bo naprawdę nie wiem, jak inaczej miałabym to interpretować. On potem próbował się wymigiwać od tego, że nie do końca to miał na myśli, ale przekaz jego słów był jasny: nie powinniśmy się niczego od Niemców wymagać, bo oni też stracili. A że my straciliśmy nieporównywalnie więcej, to już oj tam, oj tam. Widocznie nam, tak jak Niemcom, się należało. My straciliśmy i oni stracili. Po równo jest, prawda? No, nieprawda, ale to jest tak jasne i logiczne, że nie trzeba chyba nic więcej w tym temacie pisać. Jeśli pan minister tego nie rozumie, to jest on jedną z niewielu osób, które nie są w stanie tego pojąć. A kimże ja jestem, żeby pouczać elitę, prawda?
Nieodżałowany Maksymilian Schnepf…
Drugą sprawą, do której chciałabym się odnieść, to komentarz Instytutu Witolda Pileckiego – dzięki Lemingopedia 3.0 zapoznałam się z tą sprawą i postanowiłam ją wyróżnić w tonie innych, zjadających polskość i polską dumę, sprawach. Otóż, Instytut Pileckiego był owszem łaskawie pamiętać o obławie augostowskiej. Zamieścił nawet wpis z okazji rocznicy. Tyle tylko, że ten ich tekst sprowadzał się co jedynie do roli umniejszania zbrodni dokonanych przez Maksymiliana Schnepfa, czyli zięcia naszej wybitnej propagandystki z TVP – Doroty Wysockiej Schnepf. Otóż, Instytut Witolda Pileckiego napisał:
Porucznik Maksymilian Schnepf dowodził jednostką ludowego WP, o wielkości 110-160 żołnierzy, która zatrzymała 22 osoby, z których część nigdy nie wróciła do domu. W Obławę zaangażowanych było 45 000 żołnierzy, udział jednostki Schnepfa stanowił jedynie 2 promile tych sił.
To jest taki stos manipulacji, propagandy i zwyczajnego kłamstwa historycznego, że pozwolicie, abym odniosła się tylko do fragmentów. A zatem, odnosząc się bezpośrednio do tekstu: „z których część nigdy nie wróciła do domu”? Znaczy – co się z nimi stało? Poszli w długą? Pouciekali i założyli sobie nowe, do tej pory nieodkryte, kolonie? Czy może najzwyczajniej w świecie ktoś ich tam pomordował? Może ci ludzie nie mogli wrócić do domów, bo nie żyli? Ale uśmiechnięty Instytut Pileckiego, być może, ma inny przebieg wydarzeń. Nie wiem, ja się z góry nastawiam na złą wolę władz komunistycznych i według mnie ci ludzie zostali po prostu zabici? Bo nie wiem, jak inaczej zrozumieć to przesłanie? Nagle im się odwidziało, stwierdzili, że mają wszystko gdzieś i poszli żyć na Bieszczadach? Od Instytutu Witolda Pileckiego oczekiwałabym wprost informacji, co się z tymi ludźmi stało, zamiast lakonicznego „nie wrócili do domu”. Druga sprawa, to ta, że przecież to tylko i jedynie 2 promile. W sumie tyle, co nic, prawda? Nie ma o czym mówić – jak rozumiem, według Instytutu Pileckiego. Otóż nie, bo jak dla mnie, fakt, że pan Schnepf przyczynił się do zabicia tylko 2 promili ze wszystkich poległych osób, świadczy tylko o tym, że pan Schnepf miał iluś tam różnych odpowiedników, którzy wykonywali te same okrucieństwa i bestialstwa. Czasem większe, czasem mniejsze, nie wnikam. Ale to byli ci sami ludzie – sterowani przez tego samego kata. I tak samo posłusznie wykonujące jego rozkazy. I tutaj nie ma sensu bawienie się w tego typu liczby. Bo według mnie ci wszyscy ludzie są tak samo odpowiedzialni za tę zbrodnię. I nie ma dla mnie znaczenia, który zabił więcej, a który mniej, bo „chciałby, ale nie dał rady”. Każdego z nich czyni to odpowiedzialnym za to morderstwo.
Zastanawiam się też, dlaczego akurat nazwisko Schnepfa próbowano tu tak ocieplić? Dlaczego akurat na niego padło, skoro – jak rozumiem – osób odpowiedzialnych było więcej? I to w „różnych promilach”? Czy tylko dlatego, że pani Dorota ciągle chce być ambasadorową Polski we Włoszech? Tak tylko pytam…
M.