Nawiasem Pisząc
Mata na prezydenta
Dobra, czyli parlamentarna przyszłość Polski jest już uzgodniona. W 2023 roku wygrywa partia Marianny Schreider, w 2040 roku jak już będziemy mieć dość – Mata, a w 2050 do władzy dojdzie Szymon Hołownia. Oczywiście, żadnej z tych „partii” nie można traktować poważnie. O co chodzi? Oczywiście o rzekomy start idola młodzieży w wyborach, ale nie tylko nim chciałabym się zająć.
Marianna „Nie znam się, ale opowiem” Schreiber

„Mam dość 2023” pewnie powstaje po to, żeby porozbijać elektorat lewicowy – zresztą o czym w ogóle mówić, skoro nie jest jeszcze nawet zarejestrowane i nie ma nawet jako takiego programu wyborczego. Jeśli pani Marianna wpadnie na jakiś pomysł, to za parę dni jej się zmienia. Nie wiem, być może ona sama traktuje to poważnie, ale podejrzewam, że partia jej męża wychodzi z założenia – niech się, kobieta, bawi, nawet jeśli nie obniży mocno wyników partii lewicowych (w tym pewnie również Platformy, bo tam trafiło sporo posłów Nowoczesnej, której Schreiber podobno kibicowała, jak się przyznała u Stanowskiego), to przynajmniej całą lewicę trochę ośmieszy (tak jakby lewica potrzebowała w tym jakiejkolwiek pomocy). Zresztą z Marianną próbowała przyjaźnić się Maja Staśko, dopóki nie wyszło na jaw, że nie jest ona aż tak bardzo za aborcją, jak Maja by sobie życzyła – co już dużo o tym pomyśle mówi.
Szymon „Zupełnie nowa partia” Hołownia

Szymon Hołownia jaki jest, wszyscy widzą. Jakiś elektorat już zebrał, więc coś tam w tę politykę na pewno będzie się chciał bawić. Ale nie wróżę mu wielkich sukcesów, po Kukizie widać jak kończą ludzie, którzy idą do polityki, nie wiedząc na czym ona polega i jak przebiegłym s*****synem trzeba być, żeby się w niej utrzymać. Też bym się zresztą nie zdziwiła, gdyby skończyło się jak z Nowoczesną – czyli wspólna lista wyborcza z Platformą, ewentualnie Hołownia w ostatniej chwili się wycofa i zaapeluje do swoich wyborców o oddanie głosu na PO. W takim przypadku sprawdziłabym czy jego „rodzinna” stacja nie miała z tym nic wspólnego, bo mógłby być niezły skandalik, jakby się okazało, że wolne media próbują ugrać lepszy wynik jednej z partii. Nie wróżę jednak sukcesu, bo Hołownię zaczęli wspierać ludzie zmęczeni Platformą, nie wiem, czy będą szczęśliwi, jeśli ich polityczna nadzieja wda się z nimi w romans. Mogą na przykład pomyśleć, że „mają dość”.
Mata „Legalizacja, hehe, ziółka”

No i Mata. To już jest w ogóle pomysł, który nie ma szans na realizację. Traktowałabym to raczej jako performance, zwłaszcza że Mata dodatkowo przeznaczył kasę na jakieś swoje (poza fundacją „Monar”) projekty. Do 2040 roku jednak może dorosnąć (oby), stracić zainteresowanie młodych ludzi (oby) i chęć do politykowania (również oby). Zresztą jak powiedział – do 2033 zamierza nagrać ileś tam płyt, a potem zająć się edukacją, aby się do nowej roli prezydenta RP przygotować i zdobyć odpowiednie kwalifikacje – to przecież brzmi jak absurdalny żart. Na razie jednak całą jego wypowiedź można traktować jako niezbyt poważny głos zbuntowanego młodego pokolenia, w którym najważniejszym punktem jest „legalizacja, hehe, ziółka”. Przerażające jest to, że jego młodzi fani mu uwierzyli, ale tutaj też bym się spodziewała, że im to z wiekiem minie. Mam słodką nadzieję, że do 2040 roku nikt o tym śmiesznym „raperze” nie będzie pamiętał. Na razie pewnie bardzo podjarana tym pomysłem będzie patocelebrytka Queen of the Black, ale ona jest podjarana 24/7 i nie tylko Matą. Za bardzo jednak nie pomogła swojemu idolowi, udostępniając screeny, na których widać, że ten pomaga jej zdobyć recepty na leczniczą marihuanę, tylko po to, żeby się pochwalić, że „Mata do niej pisał”. ![]()
Już nie tylko Sejm, ale cała scena polityczna w Polsce zaczyna przypominać cyrk, skoro swoje zapędy do objęcia władzy zaczynają przejawiać modelka, prezenter telewizyjny i wiecznie najarany pseudo-raper.
M.
źródło: https://www.youtube.com/watch?v=bhv0jkADve8&t=154s&ab_channel=Mata
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Antypolskie szaleństwo
Ostrzegam, że dzisiaj będzie długo, więc zróbcie sobie herbaty, zaparzcie kawki, przygotujcie cokolwiek, co lubicie mieć pod ręką przy dłuższej lekturze. Ale nie narzekajcie, błagam, bo znowu dotykam ważnego – tak mi się wydaje – tematu. A o co chodzi? A o to, jak Polska jest postrzegana za granicą. I nie, nie chodzi mi o wizytę naszego premiera w Afryce, który zaprezentował się tam jak rubaszny wujek na imprezie rodzinnej, który opowiada czerstwe dowcipy, a zabawny robi się dopiero, kiedy sobie wychyli parę głębszych. Nie, bo ten problem sięga głębiej – przecież my zawsze jakiekolwiek negocjacje prowadzimy z pozycji kolan. Wizyta Donalda Tuska w Afryce, podczas gdy reprezentanci państw europejskich debatowali na temat przywrócenia pokoju na Ukrainie i sprawach, które dotyczą także Polski, jest tego nie tylko przykładem, ale przede wszystkim konsekwencją. Konsekwencją nawet nie komunizmu, bo umówmy się, że Polacy byli już tak zmęczeni, zdesperowani i zrozpaczeni po wojnie, że ledwo mieli siłę podnieść głowę i zareagować, kiedy sojusznicy sprzedali nas w łapy Sowietów. Bardziej tego, jak w Polsce ten komunizm obalono, tej całej michnikowszczyzny i tłoczenia Polakom do głów, że powinni się wstydzić swojej narodowości. Bo gdzie tam Polsce do Zachodu – ani jednego zamachu terrorystycznego, gwałty na kobietach też na jednym z najniższych poziomów. Konsekwencją lat zwieszania głów na kwintę, kiedy atakowano Polaków za wszystko. Konsekwencją braku stanowczej reakcji na „polskie obozy śmierci”, na oskarżenia o antysemityzm, o współpracę z Niemcami, a wręcz sprowokowanie ich do ataku. Konsekwencją wkładania polskiej flagi w psie gówno na antenie jednej z najpopularniejszych „polskich” telewizji. I mamy to, co mamy. Mamy taką sytuację, że premier Polski poleciał załatwiać pokój w Europie aż do Afryki, bo wiadomo, że Afrykę najbardziej interesuje Europa, nic innego. I taką, w której Niemcy i Żydzi coraz bezczelniej próbują zrzucić winę na II wojnę światową na Polaków. A co nasi rządzący? Nie mają czasu, są zajęci ściganiem odpalających Marsz Niepodległości, o którym też pozwoliliśmy opowiadać, że jest faszystowski, rasistowski i antysemicki.
„Pamiątki” po polskich ofiarach
Bardzo niedawno zrobiło się głośno o tym, że Niemcy w domu aukcyjnym Felzmann chcieli sprzedawać prywatną kolekcję dokumentów i przedmiotów związanych z polskimi ofiarami niemieckich zbrodni z okresu II wojny światowej. Reakcja Polski była oczywiście twarda i natychmiastowa – aukcję, co prawda odwołano, ale czy odzyskaliśmy zrabowane pamiątki? A gdzie tam, one są dalej w Niemczech, tyle że w tej chwili łaskawie nie wystawiają ich na sprzedaż. Jak podejrzewam – do czasu. Kojarzycie Hannę Radziejowską? Pełniła funkcję kierownika Oddziału Instytutu Witolda Pileckiego w Niemczech. W tym czasie dyrektorem Instytutu był Krzysztof Ruchniewicz. Chciał on zorganizować seminarium na temat „zwrotu dóbr kultury przez Polskę na rzecz Niemiec”. Brzmi jak niesmaczny żart, ale żartem niestety nie jest. Radziejowska postanowiła w związku z tym interweniować w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, słusznie zauważając, że to kpina z państwa polskiego. I co się stało? Minister kultury, Marta Cienkowska, zamiast zająć się tematem, podkablowała Panią Hannę Krzysztofowi Ruchniewiczowi, w efekcie czego Radziejowska straciła pracę. Rozumiecie w ogóle ten absurd? My się nie możemy doprosić (bo na proszeniu niestety się kończy, o żadnych żądaniach mowy być nie może, prawda?) zwrotu zrabowanych przez Niemców dóbr kultury, ale ochoczo godzimy się na to, żeby te, rzekomo zrabowane przez nas dobra Niemcom oddawać. Ja przypomnę pani Marcie, na wypadek, gdyby zapomniała, że jest ministrem w POLSKIM rządzie. Nie niemieckim – polskim. Wiem, że może się mylić, jako że jej szefem jest Donald Tusk, ale mimo wszystko… I tak by to się skończyło, gdyby nie polscy obywatele i ich sprzeciw wobec tej sytuacji, w wyniku którego Ruchniewicz stracił stołek, a Pani Hanna wróciła do pracy. Podkreślam – to zwykli Polacy musieli interweniować, a nie mianowana pani minister. Ona uznała, że stosownym będzie zablokowanie sprzeciwu Radziejowskiej. Podkablowanie jej. Doprowadzenie do utraty stanowiska. Bo widzicie, jej nie uderzyło w oczy, to co uderza nas – że to absurd i zwyczajne plucie Polakom w twarz. Polska minister pomyślała, że to jest absolutnie logiczne, że to my powinniśmy oddawać „zrabowane dobra” Niemcom, a nie oni nam. Przy czym ja się cały czas zastanawiam, czym były owe zrabowane przez nas dobra? Cegłówki? Jakieś gówienka pozostawione przez nich, kiedy uciekali przed Armią Sowiecką? Nie wiem, patelnia pozostawiona przez niemiecką rodzinę z czasów wysiedleń po wojnie? Ano, okazuje się, że patelnia może być takim dobrem kulturowym – zaraz Wam to wytłumaczę, ale musimy przejść z powrotem do tej skandalicznej aukcji. Dlaczego wspomniałam o Hannie Radziejowskiej? Ponieważ to również ona zareagowała na tę aukcję, pogmerała, poszukała i podzieliła się tym, co ustaliła: Myślę, że blisko połowa kolekcji, którą usiłowano wystawić na aukcji w Niemczech, dotyczy polskich więźniów politycznych z różnych niemieckich obozów koncentracyjnych. Wiele z dokumentów to ostatnie ślady po pomordowanych. Szukałam dziś historii osób z poszczególnych listów i dokumentów, przejrzałam pod tym kątem blisko dwieście. Tutaj – Zofia Tarka z Częstochowy, zamordowana w Ravensbrueck 13.04.1942 roku. Za kilkaset euro, jako cena wywoławcza, można byłoby (gdyby aukcji nie odwołano) kupić listę rzeczy, które po niej pozostały. Jedna para drewnianych chodaków, 1 koszula, 1 biustonosz, 1 bluzka… Niewiele, skrupulatnie spisane po jej rozstrzelaniu, z adnotacją o wysyłce do jej ojca. Znalazłam jej zdjęcie i krótki biogram: „Studentka. Podczas okupacji w konspiracji. Przydzielona jako kurierka do Okręgu Kieleckiego ZWZ. Aresztowana 11 lutego 1941 roku. I znowu się Was, Drodzy Obserwujący, zapytam – dostrzegacie ten absurd, prawda? Po dziewczynie, która służyła w Związku Walki Zbrojnej (polskiej organizacji konspiracyjnej) pozostały jedynie chodaki, koszula, stanik i bluzka. To wszystko, co zostało po bohaterce, która usiłowała walczyć z okupacją niemiecką. Miała 26 lat, kiedy bezwzględnie odebrano jej życie. I co zrobili Niemcy? Oczywiście, wszystko sobie zawłaszczyli, a kilkadziesiąt lat po wojnie usiłowali sprzedać jako „cenne pamiątki”. Nóż się w kieszeni otwiera. Być może dlatego w przekonaniu pana Ruchniewicza, wspomniana przeze mnie patelnia, była dobrem kulturowym? Bo naprawdę nie rozumiem, co według niego, mamy im jeszcze oddawać, po tym co oni zrobili nam? I dlaczego my mamy im oddawać, a oni mogą sprzedawać? I jeszcze jedno – Karol Nawrocki apelował do rządu, aby ten zażądał zwrotu pamiątek (między innymi po tej kobiecie) lub je wykupił. Wykupił, rozumiecie? Jak to mawiał Rafał Trzaskowski – to się w pale nie mieści.
Przejmujący film
OK, ale co dalej, poza tym, że aukcję łaskawie odwołano, ale pozostawione po polskich ofiarach rzeczy dalej są w łapach Niemców? W sumie nic, ale za to niedługo później polska telewizja publiczna, która podobno jest w likwidacji, ale jakoś zlikwidować się jej nie można (chociaż ileś tam polskich firm rządowi już się udało, ale tego jakoś nie idzie) wyemitowała film „Wśród sąsiadów”. Obejrzałam go sobie i napiszę Wam tak: po pierwszych kilku minutach klęłam pod nosem jak menel pod alkoholowym, który nie może sobie wódki kupić, bo prohibicja. Potem było gorzej. Z każdym kolejnym fragmentem filmu ciśnienie podnosiło mi się tak, że miałam ochotę rzucać różnymi przedmiotami po mieszkaniu i zastanawiałam się, czy kota sąsiadom na ten czas nie oddać, żeby się biedak nie zaczął stresować, że mu baba zwariowała. A na sam koniec miałam ochotę wyrzucić komputer przez okno. Wszystkie te emocje zdusiłam w sobie – kot jest cały i zdrowy. Komputer też. Ale dawno nie widziałam takiego antypolskiego paszkwilu. Zaczęło się od tego, że poprzedni rząd Polski usiłował narzucić „swoją wersję historii” i każda sugestia, że Polska była współwinna Holocaustu może skończyć się karą więzienia. Po pierwsze – taka sugestia jest kłamliwa i z gruntu zasługuje na olbrzymią krytykę; po drugie nikt chyba do więzienia nie trafił. Izrael od dawna obarcza nas winą za ludobójstwo dokonane na Żydach, ale OK, Izrael to Izrael. Natomiast Gazeta Wyborcza czy der Onet spokojnie tego rodzaju brednie wypisywali i, kurczę, nie słyszałam, żeby którykolwiek z ich dziennikarzy został chociażby oskarżony. To był bardziej straszak, niż ustawa, która miałaby rzeczywistą moc sprawczą. Dla niektórych, jak widać, był to pretekst, żeby jeszcze trochę dołożyć do pieca, a co tam, niech się zajmie – zwłaszcza, że pod koniec można było oznajmić, że na szczęście obecny, polski rząd zajął się sprawą i już można dalej, bezkarnie pluć na Polskę. Najbardziej rażący jest brak jakiegokolwiek kontekstu historycznego – żydowska rodzina błąkająca się od drzwi do drzwi i Polacy odmawiający pomocy – warto byłoby wspomnieć, jakie kary groziły Polakom za chociażby poczęstowanie Żyda chlebem. Żydowski chłopiec ukrywający się na strychu, podczas gdy polskie mogły wychodzić na zewnątrz? Ten sam powód, my sobie tego nie wymyśliliśmy. Polscy szmalcownicy sprzedający Żydów w niemieckie łapy? Owszem, byli tacy, ale znowu – przyzwoitość nakazywałaby wspomnieć, że zdecydowana większość Polaków Żydom pomagała, że Armia Krajowa karała tych szmalcowników śmiercią oraz że więcej takich sprzedawczyków było pochodzenia żydowskiego. Ale nie, to Polacy zostali przedstawieni jako hieny z czerwonymi oczami (w poście wrzucam screen z tego filmu). To o Polakach trzeba było powiedzieć, że bardzo wielu z nich „ z polowania na Żydów uczyniło profesję. Zabierali nam pieniądze, kosztowności, wszystko. A później oddawali w ręce policji” – właśnie po tym miałam ochotę wyrzucić swojego poczciwego laptopa przez okno. A na sam koniec biednego, żydowskiego chłopca uratowali dobrzy Niemcy. Niemal wszyscy Polacy źli, Niemcy – dobrzy. Taki antypolski paszkwil wyemitowała polska telewizja publiczna. To już nawet nie jest śmieszne. Może niech taką tubę propagandową utrzymuje Izrael, a nie polski podatnik? Było to tak tanie, prymitywne granie na emocjach (Polacy z czerwonymi oczami, żydowska matka ze skrzydłami anioła, mały chłopiec próbujący zasłonić bijące serduszko w kształcie gwiazdy Dawida), że aż karykaturalne.
Manipulacje Yad Vashem
Ale to oczywiście nie wszystko, bo niedawno na mediach społecznościowych instytutu Jad Fashism, przepraszam – Yad Vashem – mogliśmy przeczytać, że Polska była pierwszym krajem, w którym Żydzi zostali zmuszeni do noszenia charakterystycznego znaku, aby odizolować ich od otaczającej ludności. I tyle, bez żadnego kontekstu, wyjaśnienia, choćby nawet szczątkowego wprowadzenia. Polakom odbiło i koniec. Żyliśmy sobie razem od kilkuset lat, a potem z dnia na dzień kazaliśmy im nosić opaski z gwiazdą Dawida – bo tak. Jako pierwsi na świecie na coś takiego wpadliśmy. Oczywiście minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zareagował z pełną (ekhm, ekhm) stanowczością: Sprostujcie, proszę, że Polska była pod niemiecką okupacją. Jak na niego, to i tak dużo. Czekał Radzio na odpowiedź, czekał; minął dzień, drugi, trzeci, a Yad Vashem jakoś nie prostował. Olali apele Sikorskiego kompletnie, więc nasz dyplomata zaczął się zastanawiać, czy to na pewno była pomyłka, czy może jednak prawdą jest to, co mówią antysemici, że Izrael celowo fałszuje historie polsko- żydowską – zwłaszcza, że Władysław Kosiniak-Kamysz też zwracał nieśmiało uwagę, że izraelskie muzeum pamięci ofiar Holocaustu, delikatnie pisząc, mija się z prawdą i on również nie doczekał się żadnej reakcji. Cisza trochę krępująca, więc Sikorski szybko skonsultował z żoną, czy może wezwać izraelskiego ambasadora na dywanik. Ambasador pokiwał głową i przyjął nasze niezadowolenie ze zrozumieniem, Yad Vashem opublikowało niby sprostowanie, że stało się to na polecenie władz niemieckich, dodając pobłażliwie, że przecież wyraźnie to wskazali w podlinkowanym artykule, więc o co my w ogóle aferę robimy. Ano o to, że doskonale wszyscy wiemy, że nie każdy ma czas (i chęć) czytać wszystko, co jest proponowane na mediach społecznościowych. W świat poszedł tamten wpis, który nawet nie został specjalnie zmieniony, dodano tylko informację, że to Hans Frank, gubernator Generalnego Gubernatorstwa, wydał taki rozkaz, ale tutaj już jego narodowości nie podano. Cały więc wpis mówi, ni mniej, ni więcej, że w Polsce Żydzi zostali po raz pierwsi zmuszeni do noszenia charakterystycznych opasek, a wymyślił to Hans Frank. I tak dobrze, że nie Franek Hansowski. W każdym razie przewodniczący Yad Vashem się zdenerwował, przypomniał, że informacja o niemieckiej okupacji była zawarta w tekście i koniec dyskusji. Pierwszy i kolejny wpis Yad Vashem są historycznie prawidłowe i nie widzimy powodu, żeby to dalej wyjaśniać. Ci, którzy nadal źle interpretują nasz wpis, robią to w tym momencie świadomie – napisał Dani Dayan. Czyli wpisu nie zmienimy, a jak masz z tym jakiś problem, głupi, polski goju, to jesteś antysemitą. A to niedobra jest. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy aby na pewno była to celowa manipulacja, ten wpis powinien je rozwiać. Fajne są takie niedopowiedzenia. W opisywanym filmie zapomniano wspomnieć, że Polakom za pomoc Żydom groziła kara śmierci (i to nie tylko im, ale też ich rodzinie, a często sąsiadom), tutaj zapomniano o mało istotnej informacji, że Polska była pod okupacją, a za całym Holocaustem stali Niemcy i tylko Niemcy, bo Polacy też byli ofiarami tego ludobójstwa. Takie małe, nic nie znaczące szczegóły, kto by się tego czepiał? Chyba tylko antysemita jakiś.
Niemiecki historyk znalazł winnych Holocaustu
A na koniec niemiecki historyk, polskiego niestety pochodzenia, Grzegorz Rossoliński-Liebe popełnił książkę o tytule: „Polscy burmistrzowie i Holocaust”, która jest kolejną, jawną próbą obarczania Polski winą za niemieckie zbrodnie. Książka ta jest promowana przez instytucję „Dom polsko-niemiecki”, który rzekomo ma dbać o dobre stosunki polsko-niemieckie. Czyli jeśli dobrze rozumiem, dobre stosunki będą, jeśli będziemy godzić się na skandaliczne zakłamywanie historii, żeby naszym niemieckim bracholom przykro nie było. Jeśli nie zamkniemy pysków i nie będziemy godzić się na nową wersję historii, to się nasi sprzymierzeńcy obrażą. O ile w przypadku filmu „Wśród sąsiadów” poświęciłam półtorej godziny swojego czasu na obejrzenie tego paszkwilu, o tyle nie zamierzam tracić go więcej na lekturę ponad tysiąc-stronicowej książki, w której chyba każde zdanie jest kłamstwem. Dość napisać, że 25 listopada miała się odbyć prezentacja tej wybitnej, naukowej pozycji, ale została odwołana, ponieważ nie uzgodniono wspólnej polsko-niemieckiej wersji. Nie uzgodniono i pewnie się jej nie uzgodni – przynajmniej na pewno nie z Polakami, którzy się swojego pochodzenia nie wstydzą. Trzeba byłoby chyba do Tuska uderzać. Ogólnie cała książka opowiada o tym, że tak naprawdę winę za Holocaust ponoszą polscy burmistrzowie czy sołtysi, ale na pewno nie Niemcy. Jestem w ciężkim szoku, że takie słowa mogły wyjść spod pióra człowieka, w którego żyłach płynie polska krew. Ludobójstwo dokonane na Żydach (i Polakach, na litość Boga!) było konsekwencją wieloletniego polskiego antysemityzmu. Bo wiadomo, antysemityzm to tylko w Polsce. Szkoda, że po raz kolejny pominięto niektóre, nieistotne widocznie, szczegóły – takie chociażby jak te, że jakakolwiek odmowa czy sprzeciw wobec niemieckiej polityki skutkowałaby śmiercią takiego urzędnika. Wiecie co, ja już nawet nie mam ochoty na wnikliwą analizę, dlatego po prostu podam Wam tutaj kilka cytatów z książki. Sami to sobie oceńcie.
Dzięki współpracy z ludnością polską udało się zamordować ponad 90% wszystkich Żydów mieszkających w Generalnym Gubernatorstwem. W tym miejscu należy podkreślić, że Polacy czerpali korzyści z mordowania Żydów i nie bez powodów przyczyniali się do tego.
Oczywiście, kontekst historyczny wziął i sobie zdechł. Znowu. Ani słowa o tym, jak wyglądała ta „współpraca”. Na przykład, że była ona przymusowa, bo jej odmowa groziła śmiercią. Ale nie, o tym cicho sza, bo to niedobra jest. Wszystko jest, kurde, niedobra. Tylko opluwanie Polski jest dobra.
Polskie społeczeństwo zareagowało na deportacje w różny sposób. Polacy stali po drugiej stronie miejsca zbiórki przy kościele i krzyczeli: „To dobrze! Niech żyje Hitler!”. Niektórzy Polacy uważali deportacje za zabawne i żartowali ze skazanych na śmierć Żydów. Kiedy jeden Żyd został rozpoznany i zaprowadzony przez Polaka do deportowanych, życie uratowała mu Niemka.
Wychodzi na to, że całkiem fajnie mieliśmy podczas tej wojny. Wszyscy śmialiśmy się i dokazywaliśmy. I zwracam Wam uwagę na kolejny przykład – zły Polak, dobra Niemka. Mieliśmy już to w opisywanym wyżej filmie „Wśród sąsiadów”. Mieliśmy też Wilhelma Hosenfelda w „Pianiście”. Szkoda, że wszyscy zapominają wspomnieć o tym, że zarówno Hosenfeld, jak i dwóch „dobrych Niemców” mieli za zadanie stłumić powstanie warszawskie. Być może byli zdolni do okazania ludzkich uczuć, kiedy nikt nie patrzył, ale nie zmienia to faktu, że mieli polską krew na rękach. A ta Niemka? Nawet nie wiadomo, czy istniała, bo przytoczony fragment nie podaje żadnych szczegółów. Autor pisze, że tak było, więc tak było. Koniec dyskusji.
Obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida nie był wcześniej wprowadzony ani w Niemczech, ani gdzie indziej. Za ich wdrożenie odpowiedzialni byli burmistrzowie, starostowie, sołtysi i administracja gminna.
I tak dla własnego kaprysu tak zrobili? Nikt ich nie zmuszał, nie zastraszał, nie groził? Sami wpadli na ten pomysł, a Niemcy z radością przyklasnęli? Czy może jednak trochę oponowali zszokowani polskim antysemityzmem? Swoją drogą – ciekawa zbieżność z niedawnym wpisem Yad Vashem, prawda? Tak zupełnie przypadkiem na Polskę wylewa się cała fala oszczerstw i kłamstw, niemalże tydzień w tydzień.
Poczucie bezradności
Powiem Wam, że jestem mocno podłamana. Czuję się kompletnie bezradna. Piszę ten tekst już trzeci dzień i coraz bardziej opuszcza mnie motywacja. Czuję, że przegrywam na każdym kroku. Bo co z tego, że opublikuję ten tekst, zwracający uwagę na niemieckie i żydowskie kłamstwa historyczne? Co z tego, że opublikuję wspomnienia mojej Babci, w których bynajmniej Niemców nie wybielano, skoro Niemcy i Żydzi wiedzą lepiej? Co ja mogę wobec Yad Vashem czy niemieckiego historyka, który wypuścił knigę na tysiąc stron, udowadniającą, że to nie ja mam rację, bo to on jest historykiem i wie lepiej? I już pal sześć, że on w tej naukowej pozycji powołuje się na anonimowych świadków albo jakąś Niemkę, która nie wiadomo, jak się nazywała i gdzie miała miejsce opisywana przez niego sytuacja. Wiadomo tylko, że stał tam kościół. Przecież nie mam szans się przebić. Zamiast satysfakcji z włożonej pracy, poświęconego czasu i końcowego efektu, czuję ogromną bezradność, kompletną pustkę i absolutny brak motywacji, żeby dalej z tym świństwem walczyć. Wierzyłam, że napiszę ważny tekst, a zmierzyłam się ze ścianą, przez którą nie jestem w stanie się przebić. Szczerze, to płakać mi się chce. Mam wrażenie, że ta antypolska narracja wzbiera na siłę. Najpierw skandaliczna sytuacja w Instytucie Witolda Pileckiego, potem filmowy, antypolski, kompletnie zmanipulowany film, manipulacje Yad Vashem, a na koniec książka, która dosłownie zwala odpowiedzialność za Holocaust na Polaków. To się dzieje już od ładnych paru lat (ot, choćby „polskie obozy śmierci” – od ilu lat walczymy z tym określeniem?), ale ostatnio jest to coraz częstsze, praktycznie co kilka tygodni mamy do czynienia z kolejną manipulacją albo wręcz perfidnym, ordynarnym kłamstwem. Kiedyś ironizowałam sobie, że niedługo Polska będzie musiała płacić odszkodowanie Niemcom za amunicję, którą zużyli, strzelając do polskich powstańców; albo że Niemcy napadli na Polskę tylko i wyłącznie po to, żeby ratować Żydów przed krwiożerczym, polskim antysemityzmem, a getto warszawskie powstało po to, żeby ich chronić, bo nie wiadomo, co by Polacy z nimi zrobili. Wtedy nie przyszłoby mi do głowy, że ta gorzka ironia jakiś czas później będzie tak niepokojąco bliska prawdy.
M.
Nawiasem Pisząc
O „polskim” hejcie i „polskiej” mentalności
Dosyć zabawna się znowu zrobiła aferka związana z aktorem – Tomaszem Schuchardtem. Znaczy sama afera raczej zabawna nie jest, ale reakcja na nią niektórych ludzi już tak – do tego później przejdziemy. Podobno na aktora spadła lawina hejtu za to, że tak dobrze wcielił się w odgrywaną przez siebie postać przemocowego męża. Chodzi oczywiście o głośny film: „Dom Dobry”. I o tym będę chciała napisać parę słów, ale po kolei. Wojciecha Smarzowskiego, bo to on jest reżyserem filmu, uważam za bardzo dobrego reżysera. Co prawda ostatnio skręcił w stronę fajnoreżyserstwa, ale mimo wszystko uważam, że warto spojrzeć na całość jego twórczości. Dlatego ją sobie tutaj pokrótce omówimy.
Warte uwagi produkcje Smarzowskiego
Moim ulubionym filmem tego twórcy jest „Róża” – przejmująca historia dobitnie pokazująca, jak wyglądało rosyjskie wyzwolenie – do jakich aktów przemocy, gwałtów i zwykłego barbarzyństwa dochodziło ze strony „braci Moskali”. I jak musiał sobie z tym radzić zwykły, polski cywil. Tak, to jest na pewno film, który mogę polecić. Wart uwagi na pewno jest również „Dom zły” – tak brzydki, że aż fascynujący. Opisujący realia późnych lat 70-tych albo wczesnych 80-tych, czyli głębokiego PRL-u. No i „Wołyń” – muszę przyznać, że obejrzałam raptem dwa razy i to dawno temu, więc nie wszystko pamiętam, ale wiem, że zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Pamiętam też, że po zakończeniu seansu w kinie ludzie nie wstali z miejsc, tylko w milczeniu i z kamienną twarzą wpatrywali się w napisy końcowe, jakby dopiero do nich docierało, co właśnie zobaczyli. Bardzo ważny film – był głosem dla wielu osób, które podnosiły temat ludobójstwa na Wołyniu. Powstał w 2016 roku, więc świadomość o tej zbrodni dopiero raczkowała. Wtedy media przekonywały nas, że należy współczuć i szanować Ukraińców, bo Majdan.
Filmy subiektywnie mniej udane
Ale nie zawsze było tak dobrze. „Drogówka” miała niby piętnować patologie w policji, o których dobrze wiemy, że istnieją. Zresztą w której branży ich nie ma? Mam jednak wrażenie, że Smarzowski nie ugryzł tego tematu, tak jak powinien. Owszem, były mocne i brutalne sceny, tak jak zawsze u tego reżysera, ale miałam wrażenie, że oglądam raczej komedię o głupich policjantach, a nie faktyczną próbę rozliczenia tego, co dzieje się w służbach mundurowych. Z czego zdajemy sobie sprawę, a jednocześnie wolelibyśmy nie wiedzieć. Ale chętnie poznam zdanie policjantów, jeśli oglądali ten film, a wiem, że przynajmniej dwóch obserwuje mój profil. Mieliśmy też „Kler” – i tutaj znowu powtórzę. Patologie zdarzają się wszędzie – u osób duchownych również – jednak podczas seansu odnosiłam wrażenie, że Smarzowski nie do końca sprawiedliwie podszedł do tematu. Wydawało mi się, że atakuje on wszystkich duchownych jak leci. Nie przypominam sobie tam żadnego pozytywnego bohatera, który był księdzem. Ewentualnie ksiądz Trybus, który faktycznie starał się pomagać biednym, ale jednocześnie był uzależniony od alkoholu i uwikłał się w związek z kobietą. Wzbudzał na pewno współczucie, ale czy sympatię? Niemniej – dawno ten film widziałam, więc pamięć może mi płatać figle. No i jest jeszcze „Wesele”, ale tego filmu nie oglądałam – do seansu skutecznie zniechęciła mnie Maja Staśko, która była wzruszona jak doskonale reżyser pokazał polską nietolerancję, homofobię, ksenofobię, rasizmy i wiele innych fobii i -izmów, więc nie będę się na jego temat rozpisywać.
Dobry aktor – zły człowiek?
I tym sposobem przechodzimy do „Domu Dobrego”. Nie widziałam tego filmu, więc nie chcę go oceniać. Na pewno dotyka ważnego tematu. Na pewno też, znając styl Smarzowskiego, jest to film mroczny i… dosadny w swojej brutalności, tak bym to nazwała. Tak jak większość jego filmów. Dlatego możemy spodziewać się, że skoro dotyka on przemocy domowej, to ta przemoc była pokazana bardzo realistycznie. U Smarzowskiego, jeżeli kobieta dostaje w twarz, to nawet widz czuje na niej mrowienie – to jest po prostu, co by o nim nie mówić, dobry reżyser. Dlatego nie jestem specjalnie zdziwiona, że to dzieło jest szeroko komentowane. Pan Wojciech umie w takie filmy. W takie, o których można powiedzieć, że są „aż za bardzo”. I właśnie Tomasz Schuchardt zagrał tutaj tego złego. I prawdopodobnie zagrał go bardzo dobrze. Kojarzę tego aktora, bo ostatnio pojawia się wszędzie. Ja co prawda widziałam te produkcje z nim, w którym grał raczej rolę drugoplanową, a czasami epizodyczną. Ale mimo wszystko spełniał swoje zadanie. Oglądając go, nie odczuwałam żenady, a widziałam dobrze odegraną postać. Na pewno jest to zdolny facet. Być może połączenie dobrego aktora z bardzo dosadnym, bezpośrednim reżyserem mogło spowodować fakt, że pan Tomasz stał się celem hejtu, bo niektórym ludziom pomylił się aktor z odgrywaną przez niego postacią. Tymczasem Schuchardt prywatnie jest mężem i ojcem dwójki dzieci. I nie słyszałam doniesień, że miałby wobec nich używać przemocy.
Nie tylko polska mentalność
No dobrze, ale mylenie aktora z odgrywaną przez niego postacią nie jest zjawiskiem nowym. Słyszeliśmy już anegdoty, że ludzie podczas czytania Trylogii Henryka Sienkiewicza, zastanawiali się jakim cudem autor wiedział, co postać myślała tuż przed śmiercią, skoro zginęła, więc nie mogła się tym podzielić. W Polsce najbardziej znane było utożsamianie Marka Perepeczki z Janosikiem, chociaż sam aktor mówił, że było to raczej pozytywne. Podobno ludzie masowo zaczepiali Andrzeja Grabowskiego i Mirosława Zbrojewicza, myląc ich z Ferdkiem („Świat wg Kiepskich”) i Gruchą („Chłopaki nie płaczą”), a sami aktorzy opowiadali, że o ile na początku było to nawet zabawne, z czasem najzwyczajniej w świecie stało się męczące. I ja to jak najbardziej rozumiem. Dziwi mnie natomiast, jak zareagowali na te słowa aktora niektórzy ludzie, którzy uznali po prostu, że to nasza polska mentalność. O, przepraszam bardzo. Jack Gleeson, wcielający się w rolę Joffreya Baratheona w serialu „Gra o tron” otrzymywał niemalże codziennie groźby śmierci. Do tego stopnia, że prawie porzucił karierę aktorską. Jeśli oglądaliście ten serial, wiecie doskonale, że faktycznie Joffrey był postacią wyjątkowo irytującą, wręcz odpychającą, a Gleeson po prostu odegrał ją dobrze. Dalej Anna Gunn, która zagrała Skyler, żonę Waltera White’a w serialu „Breaking Bad” (świetny serial) – zdarzało się, że ludzie nie chcieli podać jej ręki, bo taką wredną suką była w tym serialu. I tak, groźby śmierci też otrzymywała, więc nie jest to typowo polska mentalność. Zwłaszcza że tych przykładów za granicą było dużo więcej, ale ograniczyłam się do tych produkcji, które oglądałam i dobrze je pamiętam.
Wina Kaczyńskiego
Ale niektórzy płyną w swoich rozważaniach dalej – otóż według nich, to wyborcy PiS-u i Nawrockiego są źródłem nieprzyjemnych sytuacji, jakie miały dotknąć aktora! Tylko i wyłącznie. Czy mają na to wiarygodne dane, badania, cokolwiek? Absolutnie nie, im się po prostu tak wydaje. Podobno wśród osób, które atakowały aktora, dominują kobiety po sześćdziesiątym roku życia. Poszperałam w Internecie i nie znalazłam wiarygodnych danych na temat tego, która partia ma największe poparcie w tej grupie społecznej – na tyle, co udało mi się ustalić to są właśnie wyborcy albo KO albo PiS-u. Skąd więc przekonanie, że były to akurat kobiety, które popierały PiS? Z Insytutu Danych z Dupy najprawdopodobniej. Ale trochę śmiać mi się chce, bo wśród wielu tych najbardziej obłąkanych fanatyków KO wyborca PiS-u to człowiek głupi, zacofany, no i właśnie bijący żonę. Gdyby więc ich rozumowanie było logiczne, wyborcy PiS-u powinni sobie z Schuchardtem piątkę na ulicy zbijać, a nie atakować za jego agresję wobec żony. Prawda? Śmieszy mnie też inna sprawa – ci ludzie uwielbiają wyśmiewać PiS za określenie „wina Tuska”. I faktycznie pisowcy lubią go atakować, zresztą w drugą stronę działa to bardzo podobnie. Czasami ich zarzuty są zrozumiałe, czasami absurdalne, natomiast sformułowanie to istnieje w polskiej polityce przynajmniej od 2012 roku, a nie wiem, czy nie od 2010 roku, po katastrofie smoleńskiej. Ale powiedzcie mi, czy to nie jest to samo? Czy jeśli przyjmiemy założenie, że ataki na pana Tomasza to wina Nawrockiego i PiS, nie brzmi to co najmniej tak absurdalne, jak wszędobylskie, nagminne wręcz „winy Tuska”? Przecież to jest identyczna sytuacja. Co PiS ma do tego, że jedna seniorka z drugą ubliżyła aktorowi, bo pomyliła go z odgrywaną przez niego postacią? PiS nasłał na niego te kobiety, czy o co chodzi?
Nieznana skala zjawiska
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że zbyt często dochodzi do takich sytuacji, w których aktor jest atakowany za to, że zbyt wiarygodnie odegrał jakąś wyjątkowo niefajną postać. Ale też doskonale wiemy, że celebryci często lubią wyolbrzymiać pewne zjawiska. Nagminnie mylą chociażby krytykę z hejtem. Nie chcę twierdzić, że tak samo jest w przypadku pana Tomasza, bo mnie się on kojarzy jako człowiek, który ceni sobie swoje życie prywatne i raczej nie bierze udziału w jakichkolwiek skandalach. Po prostu otrzymuje rolę, odgrywa ją dobrze i tyle. Próbowałam dotrzeć do jakichkolwiek wpisów, które byłyby w jego stronę atakujące. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to oczywiście social-media, ale nie znalazłam go ani na Facebooku, ani na Twixie, a niespecjalnie mam ochotę zakładać sobie konta na innych portalach. Dlatego nie mam pojęcia o skali tego zjawiska. Nie chcę od razu sugerować, że to sam aktor cokolwiek wyolbrzymił, bo tak jak pisałam – kojarzy mi się on raczej z człowiekiem, który nieprzesadnie lubi szum wokół swojej osoby. Natomiast na pewno o tym wspominał, a być może z kolei inni publicyści, którzy to opisywali, podnieśli temat do granicy absurdu. Bo piszą w tej chwili o tym absolutnie wszyscy. Nie jestem w stanie natomiast określić skali tego zjawiska. Co wiadomo? Wiadomo, że sam aktor przyznał, że dochodziło do takich sytuacji. Wiadomo, że najczęściej były to starsze kobiety, po sześćdziesiątce. Nie ma żadnych potwierdzonych informacji, że były to wyborczynie PiS-u, nie jest też to zjawisko typowo polskie – o czym pisałam.
Subiektywne odczucia
Sam Tomasz o postaci, w którą się wcielił, mówił: To najgorsza jednostka, jaką przyszło mi zagrać. I najbardziej ode mnie oddalona. Totalny przemocowiec, który zieje nienawiścią, a ta nienawiść jest jakby genetyczna. Tej postaci nie da się obronić w żaden sposób i ani przez chwilę nie próbowałem tego robić. Uznałem po prostu, że ktoś musi zagrać tego gnoja, który krzywdzi bez opamiętania, by w pełni oddać dramat głównej bohaterki, którą gra Agata Turkot. Można więc wywnioskować, że nie pałał sympatią do człowieka, w którego rolę musiał się wcielić. I na tym chyba można poprzestać. Co do samego filmu – uważam, że porusza temat ważny, którego w żaden sposób nie można marginalizować. Bo ta przemoc jest, często starannie przypudrowana i ukryta, często właśnie w pozornie „dobrych domach”. Sama pamiętam chociażby „Plac Zbawiciela” – tyle że w tym filmie była przedstawiona bardziej przemoc psychiczną, niż fizyczną – były fragmenty, gdzie mąż żonę popychał, szarpał, albo zbyt mocno trzymał za ramiona podczas kłótni, ale twórca filmu skupiał się bardziej na tym, żeby pokazać jak ta kobieta była konsekwentnie niszczona psychicznie. Ważny to jest dla mnie film, bo pokazuje problem osoby z zaburzeniami osobowości zależnej. Ta kobieta mogła i powinna opuścić tego męża (i jego toksyczną matkę), ale z jakiegoś powodu tego nie robiła, wolała mimo wszystko trwać w tym związku. Ja mam zaburzenia osobowości typu unikającego (chorobliwa wręcz nieśmiałość), ale nauczyłam się z tym walczyć i jest już dużo lepiej. Wiem jednak „z czym to się je”.
Przemoc nie ma płci
Chciałabym też zwrócić uwagę na jeszcze jedną rzecz. Problem przemocy wobec kobiet jest często podnoszony w filmach. I nie twierdzę, że to coś złego, bo dopóki będzie do takich sytuacji dochodzić, dopóty takie kino będzie ważne i potrzebne. Natomiast chciałabym, żeby zaczęto również mówić o przemocy wobec mężczyzn, bo to też nie jest jakaś bardzo niszowa sprawa. Faktem jest, że kobiety rzadziej są sprawczyniami przemocy fizycznej – z prostego powodu: z reguły są słabsze fizycznie. Ale przemoc psychiczna – jak najbardziej. Chciałabym obejrzeć wartościowy film, który mówi o tego rodzaju przemocy w stronę mężczyzny. O manipulacjach, szantażach emocjonalnych, znęcaniu się psychicznym, czy – może przede wszystkim – alienacji rodzicielskiej, którą ofiarą najczęściej padają właśnie mężczyźni. I dzieci. To też bardzo ważny temat, a mam wrażenie, że mocno bagatelizowany w show-biznesie i mediach głównego nurtu. A ja znam co najmniej kilka historii, które nadawałyby się na scenariusz na film. Bo wiecie – to nie jest tak, że przemoc ma płeć. Przemoc może mieć po prostu różne twarze. Czasem jest to twarz męska, a czasem kobieca. I o tym też należy pamiętać. Jeśli oglądaliście również film, który dotykał tego problemu, bardzo proszę o polecajkę w komentarzu. Chętnie się zapoznam.
M.
Nawiasem Pisząc
Komuna upadła… na cztery łapy
No i stało się to, o czym i tak wiedzieliśmy, że się stanie. Ten upadek komuny faktycznie był w Polsce spektakularny. Natomiast nie jest to dla mnie nic nowego, ani zaskakującego. Bo cała ta szopka z Okrągłym Stołem i obaleniem komunistycznego reżimu była… no właśnie tylko szopką. Teatrem dla zmęczonych kilkudziesięcioma latami komuny ludźmi. Którzy po prostu woleli uwierzyć w to, że może w końcu zaczyna wychodzić słońce zza chmur. Nie mam pretensji do tych ludzi – bardziej do reżyserów tej ułudy. Ułudy, której skutki odczuwamy do dziś, bo oto marszałkiem Sejmu został komunista i działacz PZPR-u. Zresztą – na okrzyki „Precz z komuną”, które wybrzmiały w Sejmie, poseł Gawkowski odpowiedział, że żadne krzyki tego nie zmienią. Tak mniej więcej działała komuna – krzyki nic nie zmieniały, a ci najgłośniej krzyczący byli brutalnie uciszani.
Oszukane społeczeństwo
Nie jestem w żadnym stopniu zaskoczona tym wyborem. Zdaje się, że ani Konfederacja, ani PiS nie wystawili swoich kandydatów, a że posłów w Sejmie mamy takich, jakich mamy, nie było dla mnie zdziwieniem, że ostatecznie tego Czarzastego przegłosowali. Nie jest to też dla mnie szokiem (chociaż na pewno czuję olbrzymi niesmak), dlatego że w dwóch czołowych partiach mamy sporo byłych PZPR-owskich albo SB-kich karierowiczów. Oni tam są, głosują i decydują o tym, jak się będzie żyło polskim obywatelom. Nikt ich nie wyrzucił z polityki, z publicznych stanowisk, nawet z mediów. Społeczeństwo jest przekonane, że Maciej Damięcki był wybitnym aktorem, a nie donosicielem SB. Społeczeństwo uznaje również Monikę Olejnik za obiektywną dziennikarkę, a nie „Stokrotkę”, która kapowała nawet na swojego męża. Mieliśmy już na fotelu prezydenckim Lecha Wałęsę, który również donosił na SB i Aleksandra Kwaśniewskiego, który należał do PZPR. I to całkiem niedługo po tym „upadku komuny”. O ile ciężko mieć pretensje do Polaków, że zagłosowali na Wałęsę, ponieważ jego życiorys nie był wtedy znany, bo sam Lech i jego otoczenie starannie tuszowali jego niechlubne działania, o tyle oddanie prezydentury Aleksandrowi Kwaśniewskiemu było co najmniej dziwne. Co prawda, jego głównym konkurentem był właśnie Wałęsa, a on zdążył się już skompromitować podczas swojej prezydentury (chociaż fakty o jego donosicielstwie jeszcze nie były znane). Mimo wszystko, ja – chociaż szczawiem wtedy byłam – zapamiętałam go nie jako męża stanu i przy okazji męża dostojnej prezydentowej, ale jako oszusta (kłamstwa na temat swojego wykształcenia) i faceta, który lubił sobie wypić, nawet jeśli miał później publiczne wystąpienia, a potem zwalał to na chorobę filipińską. Szanujmy się. Człowiek, który zataczał się przy grobach polskich bohaterów albo nakłaniał swojego ministra do parodiowania Jana Pawła II nigdy nie będzie godnym reprezentantem Polski.
Krótka pamięć
Tylko wiecie – o ile Wałęsę i Kwaśniewskiego można jako tako usprawiedliwiać, o tyle Czarzastego po tylu latach, gdzie jego życiorys jest powszechnie znany, już jest ciężko. Ktoś na niego głosował, żeby w ogóle wszedł do Sejmu. Zrobili to Polacy. Nie ja i, jak zakładam, nie Wy, Drodzy Obserwujący, ale zrobili to ludzie urodzeni w Polsce, mówiący po polsku i będący obywatelami Polski. Którym z jakichś powodów ta jego przeszłość przestała przeszkadzać. I to jest właśnie dowód na to, że ta komuna w Polsce upadła tylko symbolicznie, skoro wciąż dopuszczamy do władzy osoby, które są w niej umoczone po pachy. I, tak szczerze, troszkę bawi mnie, kiedy zwolennicy dwóch największych polskich partii nawzajem przerzucają się ilu w tej nielubianej partii jest byłych PZPR-owców, całkowicie przymykając oko na to, że mają takich w swoich szeregach. Komunista to komunista – i naprawdę nie ma dla mnie znaczenia, czy zasilił później szeregi PiS-u, KO czy Lewicy. Podczas ostatnich wyborów prezydenckich furorę zrobiła Joanna Senyszyn, która zamieniła czerwoną flagę na czerwone korale, nic poza tym. Kobieta, która bluzgała na Żołnierzy Wyklętych, a o zamordowanym przez służby, jakim służyła, Wojciechu „Lalku” Franczaku mówiła „biedak, który nie wiedział, że się wojna skończyła”. To był ostatni z Wyklętych, zabity w 1963 roku, którego pośmiertnie zdekapitowano, a jego głowę odnaleziono później w Uniwersytecie Medycznym w Lublinie. Ale przecież to nieważne, co ta kobieta wygadywała na temat Wyklętych, ważne jest to, że była dowcipna, uśmiechnięta i miała czerwone korale. To jest nasza rzeczywistość. Rzeczywistość, w której Kwaśniewski może być prezydentem, Czarzasty marszałkiem Sejmu, Senyszyn klawą babką, a Olejnik obiektywną dziennikarką.
Zamienił stryjek…
Jeszcze co do odchodzącego z urzędu marszałka Sejmu, Szymona Hołowni – nie oceniam jego pracy zbyt dobrze. Co prawda, wielu posłów, czy to z PiS-u czy z Konfederacji, mówiło, że pozwolił on im się wypowiadać, nie przerywał ich wypowiedzi i nie wyciszał ich; nie dołączył się też do chóru Giertycha o sfałszowanych wyborach, a po prostu zrobił to, co zgodnie z prawem powinien zrobić; to jednak patrząc na jego twarz widzę przede wszystkim człowieka bardzo pyszałkowatego i zadufanego w sobie. Który dosłownie robił wszystko to, za co tak krytykował PiS i który urządził w polskim Sejmie dosłownie „Sejm MMA”, nagrywając głupiutkie filmiki i pozwalając na wszystkie awantury, jakich byliśmy świadkami. Niemniej – dobrze, że pod koniec zachował się tak jak należy i nie chcę już wchodzić w jego intencje – czy faktycznie zrobił to z poczucia obowiązku, jaki na nim spoczywał, czy ze strachu przed konsekwencjami, bo po wyborach prezydenckich zorientował się, że całe poparcie dla niego gdzieś wyparowało. Mam jednak olbrzymie wątpliwości, czy „marszałkowanie” Czarzastego będzie można ocenić lepiej.
M.
