Nawiasem Pisząc
Sukces Trumpa czy sukces Natenjahu?
Ostatnio głośno było o Franciszku Sterczewskim, który został porwany przez państwo, którego nie wolno krytykować, a być może opisywać w niezbyt entuzjastycznym tonie. Będę szczera, wolałabym żyć w kraju, w którym państwo pomaga swoim obywatelom w takiej sytuacji, nawet jeśli są posłami Platformy. Co w żadnym wypadku nie zmienia mojego zdania o samym zainteresowanym, który w moim odczuciu zrobił to tylko dla poklasku. A ten najłatwiej uzyskać, robiąc z siebie męczennika, bo nawet część polskiej prawicy wypisywała w mediach społecznościowych: „Oddajcie nam Franka”. Mnie do tego daleko, bo jestem przekonana, że właściwie odczytałam jego intencje. Doskonale wiedział, że tak się stanie, chociażby na przykładzie Grety Thunberg. I musiał zdawać sobie sprawę, że wywoła to tylko szum medialny, na którym mu zależało, bo Palestyńczykom akurat ten ich wypad za bardzo nie pomógł.
Zakończenie konfliktu – ale na jak długo?
Ale zostawmy Franka, bo Donald Trump uroczyście ogłosił, że konflikt w Strefie Bazy się skończył. Najlepsze państwo świata wycofało na razie swoje wojska pod granicę, a Hamas wypuścił wszystkich zakładników. Warto podkreślić, że ci uwolnieni ludzie nie byli w jakimś opłakanym stanie – wiadomo, że nie byli w najwyższej formie życia, bo niewola to zawsze niewola, ale nie byli też głodzeni ani bici (co ciekawe, i Sterczewski i Thunberg opowiadali potem, że byli torturowani, ale oni niekoniecznie są znani ze swojej prawdomówności, więc nie będę opierała się na ich zwierzeniach). Wątpię jednak, żeby to był spokój długotrwały. Najbardziej pokojowy naród na świecie już zapowiada, że zakładnicy zostaną przesłuchani, aby pomóc w zlokalizowaniu miejsca, w którym byli przetrzymywani, zapowiada również wysadzenie tunelów zbudowanych przez Hamas. I szczerze pisząc, wątpię, żeby dbali wtedy przesadnie o życie cywili. Zresztą, co się złego stało, już się nie odstanie. Żymiańscy pacyfiści dołożyli wszelkich starań, żeby ich działania w Strefie Gazy były jak najskuteczniejsze. Blokowali możliwość dostarczania tam humanitarnej pomocy (jak trzeba było to nawet bombardowali konwoje dostarczające pożywienie – w ten sposób zresztą zginął nasz rodak, Damian Soból), strzelali do ludzi, którzy próbowali tę pomoc w coraz rzadszych punktach pomocy uzyskać (tak zginął Suleiman al-Obeid, były piłkarz nazywany „palestyńskim Pele”) oraz plądrowali pola uprawne i to w taki sposób, żeby nic tam jeszcze długo nie wyrosło. Jeden z żołnierzy przyznawał, że otrzymywali rozkazy, aby w pewnych regionach strzelać do każdego, obojętnie czy był to cywil, kobieta czy dziecko. Nikt tam nie miał prawa wejść, bo nie. Szkoda, że zapomnieli o tym informować Palestyńczyków, żeby wiedzieli, aby się w te tereny nie zapuszczać.
Lubimy się z powrotem
Mając to wszystko na uwadze, dziwię się, że nastroje wśród polskich polityków z powrotem stają się raczej prożymiańskie. W mediach społecznościowych pojawiło się mnóstwo wpisów, że ulubieńcy świata tylko się bronią, a cała odpowiedzialność za śmierć mieszkańców Strefy Gazy ponosi Hamas. Bo przecież jasno zostało powiedziane, że pokojowi wycofają się, jak tylko terroryści wypuszczą zakładników. Czyli w wolnym tłumaczeniu – skoro członkowie organizacji terrorystycznej nie chcą wypuścić porwanych przez siebie ludzi, my będziemy mordować cywilów, kobiety i dzieci. Rzeczywiście, bardziej humanitarnie się nie dało. Dziwię się, że można tak lekką ręką odsunąć to, co tam wyprawiano – zwłaszcza jeśli się przypomni, co działo się później w sprawie śmierci Damiana Sobola. Odpowiem Wam tylko, że nie działo się nic – pisałam o tej sprawie jakoś pod koniec września. Ale kto by się przejmował polskim obywatelem, kiedy trzeba bronić najlepsze państwo świata, prawda? Nawet Sterczewski został przez swoją partię ukarany – oficjalnie za brak obecności na zebraniach, ale patrząc na to, że wcale posłowie tak ochoczo się w tym Sejmie nie pojawiają, podejrzewam, że był to tylko pretekst. Jeszcze większą wyrozumiałością wobec Benjamina Natenjahu wykazał się Donald Trump, który wprost apelował, aby został on ułaskawiony. Za wszystko. I za zarzuty korupcyjne, i za ludobójstwo w Strefie Gazy. Oczywiście, prezydent USA nie może wpływać na decyzje podejmowane przez głowę innego państwa, nie ma również mocy prawnej anulowania nakazu aresztowania wydanego przez Międzynarodowy Trybunał Karny, ale mam niemiłe wrażenie, że faktycznie się zbrodniarzowi wojennemu z pokojowego państwa upiecze. Zresztą, kiedy pojawiła się informacja, że Natenjahu przyleci do Polski, prezydent Duda mówił jednym głosem z KO, żeby go nie wydawać, więc tyle sobie ten Międzynarodowy Trybunał Karny może.
Amnestia dla zbrodniarza
Patrząc, jak to się wszystko korzystnie dla pana Benjamina układa, odnoszę niemiłe wrażenie, że faktycznie cała sprawa została ukartowana. Oczywiście, to co zrobił Hamas 7 października 2023 roku było haniebną i nieludzką zbrodnią (wolę to podkreślić, bo niektórym się wydaje, że sprzeciw wobec ludobójstwa, które się tam dokonywało, oznacza z automatu poparcie dla działań Hamasu), ale zaraz po tym, jak to się stało wyraziłam swoje wątpliwości na ten temat. Podobno najlepsze państwa świata ma przy okazji najlepszy wywiad świata, co już udowadniali wielokrotnie. I oni naprawdę nie potrafili wykryć, co szykuje Hamas? Strona palestyńska utrzymuje, że doskonale wiedziano, jakie są ich zamiary, ale nie zrobiono absolutnie nic, żeby to powstrzymać. W trakcie ataku zresztą też specjalnie się nie spieszono, żeby ratować własnych obywateli, którzy byli w tym czasie w bardzo brutalny sposób mordowani. Myślałam, że tylko po to, żeby otrzymać pretekst do kolejnego najazdu na Strefę Gazy, ale teraz zastanawiam się, czy sam Natenjahu sobie tego w ten sposób nie wykombinował, wiedząc doskonale, że po zakończeniu kadencji ciężko mu się będzie z tych zarzutów wyłgać i zdając sobie sprawę, że USA jest mu bardzo przychylne. Sugestia Trumpa o amnestii dla niego tylko to potwierdza. Isaac Herzog, prezydent ulubieńców świata ma rzeczywiście prawną możliwości ułaskawienia pana Benjamina, ale na razie podkreśla, że nie jest ona brana pod uwagę. Wiemy jednak, że z kolei przywódca USA potrafi być uparty – o amnestii dla Natenjahu wspominał w czerwcu 2025 roku, później w październiku podczas przemówienia w Knesecie i podczas szczytu pokojowego w Sharm el-Sheikh nieśmiało o takiej możliwości przypomniał. Ułaskawienie krajowe nie negowałoby również presji międzynarodowej w tym temacie, ale tu już mieliśmy przykład, jak to działa, a raczej nie działa. W najgorszym wypadku Natenjahu nie będzie opuszczał terytorium najlepszego państwa świata, ale po co miałby to robić, skoro jest najlepsze?
P.S.: Celowo nie używałam nazwy tego kraju, bo kiedy ostatnio to zrobiłam, właśnie przy wpisie na temat Damiana Sobola z końca września, FB uciął mi zasięgi. On ma chyba jakąś alergię, kiedy zobaczy tę nazwę ze słowami „ludobójstwo” i „zbrodnie wojenne” w jednym wpisie.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Wojowanie sondażami
Zadziwiająca jest ta wiara wyborców KO w sondaże. Wątpię jednak, żeby tę wiarę podzielali politycy koalicji rządzącej. Przeciwnie, obecnie torpedują nas coraz to nowszymi sondażami, na których zyskują coraz większą przewagę – tylko i wyłącznie po to, żeby utwierdzić swoich wyznawców w przekonaniu, że cały czas są silni, mocni i cały czas warto na nich głosować. To jest numer znany od dawna i stosowany chyba przez wszystkie partie, chociaż żadna nie robi tego z taką częstotliwością, jak KO od porażki w wyborach prezydenckich. Ja osobiście wyczuwam tu lekką desperację, ale skoro ich środowisko daje się na to nabierać…? Mam też przekonanie, graniczące z pewnością, że te sondaże są tak samo wiarygodne, jak te z 2015 roku wedle których Komorowski musiałby przejechać zakonnicę na pasach. W pakiecie zakonnica musiałaby być niepełnosprawna i w ciąży. I zrobił to, skubany! 😉

Sondaże metodą manipulacji
Na pewno wiecie, że te sondaże są zawyżane dla odpowiednich partii, wiecie też, że różnica wizualna między słupkami nie do końca odpowiada tej procentowej. Podejrzewam też, że większość z Was wie, w jaki sposób są sporządzane te sondaże – otóż w zależności od tego, która partia zamawia sondaż, dzwoni się do odpowiednich grup społecznych, w których dane ugrupowanie ma najwyższe poparcie. W przypadku KO są to zapewne więźniowie, bo wśród nich poparcie mają zawsze niezagrożone. 😉 Nie zauważyłam, żeby pozostałe partie tak szalały z tymi sondażami – pewnie dlatego, że zostały dwa lata do wyborów, a za niecały miesiąc ten będzie można już wyrzucić do kosza. Podejrzewam, że w Koalicji mocno im się trzęsą tyłki – sukcesów nie ma, argumentów tym bardziej, zrealizowane obietnice na poziomie 30% (według Tuska, bo tak naprawdę koło 20%), mniejsze i większe aferki, a nawet piłkę podaną bezpośrednio na pustą bramkę (w postaci afery CPK) uderzyli tak, że odbiła się od poprzeczki i przywaliła im w łeb. Oni po prostu muszą wypuszczać co kilka dni nowe wykresy, żeby utrzymać swoich wyborców w przekonaniu, że wszystko mają pod kontrolą, bo gdyby tego nie robili, to w 2027 roku nie byłoby co zbierać. Grają więc, czym mogą. Żeby jednak przekonać się, że ten sondaż – jak każdy inny – jest średnio wiarygodny, wystarczy przebadać nastroje w Internecie. KO straciła dużo poparcia po hucpie Giertycha o sfałszowanych wyborach. Nie wiem, Romek pewnie chciał dobrze, a wyszło jak zwykle. Tak nakręcił swoje źrebięta (głównie jest to środowisko Silnych Razem, bo oni są bardzo giertychopodatni) na powtarzanie wyborów, że ostatecznie rykoszetem oberwał Donald Tusk, który w pewnym momencie starał się te nastroje łagodzić. Wyborcy poczuli się zdradzeni i oszukani. Głośno te swoje emocje wyrażali, bo deklaracji, że więcej na wybory nie pójdą, skoro ich głos nic nie znaczy, było pełno. Inni z kolei (nazwijmy ich roboczo j***ćpisami, chociaż nie wiem, czy ostatecznie oni się czymkolwiek różnią od silniczków) wyrażali swoje niezadowolenie z powodu braku rozliczeń, bo oni chcieli w końcu poczuć, że w ośmiogwiazdkują w pełni. I też pojawiały się deklaracje, że w takim razie na następne wybory nie pójdą, bo w swoim mokrych snach widzieli już wszystkich pisiorów (i polityków, i wyborców) w kolejce na szubienicę. Mam wrażenie, że posłowie KO w ogóle sobie z tych nastrojów nie zdają sprawy, bo chwalą się w swoich mediach społecznościowych kolejnymi rozliczeniami. A kogo oni rozliczyli? Ano, nikogo. Jedynie chwalą się, że rozliczą (bo wiecie – robią, a nie gadają). Poza chwaleniem udało im się jedynie uchylić immunitety – i na tym zazwyczaj się kończyło.
Jak się nie zgadza, to sfałszowali!
No dobrze, ale wróćmy do wiarygodności. Już parę razy Wam pisałam, że nie mogę się nadziwić, jak krótką pamięć mają niektórzy ludzie. Każdy, tylko pobieżnie interesujący się polityką, ale potrafiący myśleć, człowiek już dawno zorientował się, że nie warto się do nich nadmiernie przywiązywać, a najlepiej w ogóle nie brać ich pod uwagę. Przykład słynnego cytatu Adama Michnika już podałam, ale nie cofajmy się aż tak daleko. Wystarczą ostatnie wybory prezydenckie. Przecież oni już zaciskali rączki na wygraną Trzaskowskiego w I turze. Na totalne rozgromienie i Nawrockiego, i Mentzena. Co do tego drugiego – on sam był sztucznie pompowany w sondażach, prawdopodobnie po to, żeby zaszkodzić kandydatowi popieranemu przez PiS. Nieszczęście pana Sławomira polegało na tym, że on sam w te sondaże uwierzył. Wyszło, jak wyszło, ale trzaskomaniacy szybko zostali przekonani, że wybory zostały sfałszowane. I żadna logika ani fakty nie przekonają ich, że było inaczej. Tymczasem – owszem, były pomyłki w poszczególnych okręgach wyborczych, ale wcale nie polegały one na tym, że zawsze mylono się na korzyść Nawrockiego. W bardzo wielu okręgach osiągał on znacznie niższe wyniki, niż w I turze. Jeśli wziąć pod uwagę, że zarówno Braun, jak i Mentzen, którzy osiągnęli w wyborach naprawdę fajne wyniki, mniej lub bardziej bezpośrednio przekazali swoje głosy Nawrockiemu oraz fakt, że w niektórych okręgach frekwencja była niższa (bo część obywateli uznała, że w II turze nie ma już na kogo głosować) naturalnym jest, że w niektórych okręgach pan Karol mógł odrobić część strat albo nawet wyprzedzić rywala. Bardziej znaczący jest jednak fakt, że protesty wyborcze składano TYLKO w okręgach, w których Trzaskowskiemu policzono mniej głosów. Nie składano ich w okręgach, w których poszkodowany był Nawrocki z prostych powodów – PiS nie nakręcił takiej histerii, jak zrobił to Giertych, a wyborcom Nawrockiego wynik odpowiadał, więc nie odczuwali potrzeby protestów. A ponieważ Komisja Wyborcza uznała, że nawet po ponownym przeliczeniu głosów tylko w tych okręgach, w których niedoszacowany był Trzaskowski, zwycięzcą i tak pozostaje Nawrocki – wniosek powinien być dla wszystkich jasny. Jeśli weźmiemy jeszcze pod uwagę fakt, że część tych protestów była gigantycznym wręcz pokazem głupoty (wpisywanie PESEL-u Romana Giertycha) lub próbą oszustwa (wpisywanie nieistniejących PESEL-ów), to naprawdę nie ma z czym tutaj dyskutować. Być może gdyby nie ta cała pseudo-afera, wyborcy KO wyciągnęliby mądrzejsze wnioski z zaledwie dwugodzinnej prezydentury Rafała Trzaskowskiego. Być może nawet dotarłoby nawet do nich, dlaczego tak krótko trwała.
Realna interpretacja
A teraz załóżmy, że ten sondaż jest na sto procent wiarygodny i dokładnie tak rozłożą się głosy w październiku 2027 roku. Tutaj wystarczy prosta matematyka. Spośród koalicjantów partii Donalda Tuska do Sejmu wchodzi jedynie Lewica – pozostałe partie są pod progiem. Załóżmy, że znów nawiązany zostanie sojusz KO – Lewica. Daje im to 39,30%. Jeśli więc PiS wejdzie w koalicję z Konfederacją (nawet nie włączając w to KKP Grzegorza Brauna) mają 44% (razem z KKP 49,9%). Cóż, Donald Tusk skomentował ten sondaż: Nadzieja daje siłę, a siła nadzieję. Nie wiem, gdzie pan premier widzi nadzieję, a gdzie siłę. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że w polityce rozmnaża się przez podział, więc PiS i Konfederacja walczą w tej chwili głównie przeciwko sobie, żeby jednak ich wynik był jak najlepszy – i będą się żarli o te kilka procent głosów pewnie co najmniej półtora roku. Wydaje mi się jednak, że im bliżej będzie wyborów, tym bardziej obie te partie (a może nawet i Braun) gdzieś tam po cichu, za zamkniętymi drzwiami zaczną się dogadywać, bo w polityce najważniejszy jest jednak pragmatyzm. Zresztą – nawet gdyby się nie dogadali, to co z taką większością zrobi KO? Aborcję i związki partnerskie mogą od razu wyrzucić do kosza (a mogę się założyć, że przed wyborami w 2027 roku taka obietnica z ich strony znowu się pojawi, bo cóż szkodzi obiecać), parę innych swoich projektów (nie wiem, jakie wymyślą przez te dwa lata) pewnie również. Może się za to okazać, że Sejm będzie przegłosowywał ustawy, które byłyby zupełnie nie na rękę KO. Ja naprawdę nie wiem, z czego tu się cieszyć? Ten sondaż, mimo wysokiego prowadzenia, jest dla Koalicji miażdżący pod każdym względem. Taki rząd byłby jeszcze bardziej kulawy, niż ten obecny. A nie zapominajmy również o Karolu Nawrockim, który cudem przepchniętą ustawę może zawetować. Z taką większością się nie da rządzić. Prognozowałam, że ten rząd nie przetrwa całego czterolecia, ale chyba nie brałam pod uwagę poziomu przyspawania do stołków posłów rządzącej koalicji. Ale w tej konkretnej sytuacji byłabym jednak konsekwentna i również przepowiadałabym szybki upadek rządu, bo tam wystarczy głosowanie o wotum zaufania albo – bardziej prawdopodobne – wotum nieufności. Z której strony bym nie patrzyła – dla Koalicji dupa zawsze z tyłu.
M.
Nawiasem Pisząc
Niekończąca się lista sukcesów
Pamiętacie, dlaczego Donald Tusk powołał na stanowisko rzecznika prasowego rządu Adama Szłapkę? Ponieważ zdał sobie sprawę, że jako nasz pan i władca jest zbyt skromny i nienależycie chwali się swoimi oszałamiającymi sukcesami, dlatego Polacy o nich nie wiedzą. Są to bowiem sukcesy tak oszałamiające, że nie do odnotowania dla zwykłego obywatela, bo taki to wiadomo – głupi jest i nie widzi. I potrzeba było Szłapki, żeby wyjaśnił tym niedouczonym kretynom, że wcale nie jest źle, tylko jest bardzo dobrze. Lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Jest nam tak dobrze, że grzechem byłoby jakkolwiek narzekać, więc niech się nawet nie ważymy. Bardzo możliwe więc, że to Szłapka wymyślił ich nowe, chwytliwe hasełko „Robimy, nie gadamy”. I używają go za każdym razem, kiedy gadają, a nie robią. Czyli dosłownie za każdym razem, kiedy się odzywają. Bo cały geniusz tego hasła polega na tym, że oni gadają, że robią, a nie gadają. I nagrywają kolejne krótkie filmiki, na których gadają, że nie gadają. Nawet nie bardzo jest jak z tym dyskutować. Geniusz!
Uroczysta konsumpcja przystawek
Największym sukcesem Donalda Tuska niewątpliwie jest ostateczne wchłonięcie wszystkich przystawek. Czyli zamiast Platformy Obywatelskiej z przystawkami nazywaną z tego powodu Koalicją Obywatelską, mamy samą Koalicję Obywatelską bez przystawek, bo te zostały skonsumowane. To też jest niewątpliwa umiejętność Koalicji, żeby zmienić nazwę dokładnie na tę samą i odtrąbić z tego powodu wielki sukces, ale umówmy się, że lista sukcesów Tuska jest tak długa, że muszą zadowolić się byle czym. Odnoszę wrażenie, że Doniek nic innego nie robi, tylko nagrywa infantylne filmiki na swoje media społecznościowe, że w sumie z niego fajny i wyluzowany dziadek jest. Dlatego wypuścił promocyjny filmik, na którym płynie sobie jachtem (tuż po aferze KPO, żeby było zabawnie), a w tle leci kawałek jakiegoś rapera, żeby młodzież zrozumiała. Opublikował nagranie, na którym gra w ping-ponga, mimo że w tym samym czasie było posiedzenie Sejmu, ale on jest tak fajnym dziadkiem, że nie chodzi do pracy, tylko na wagary. Prawie jak my, kiedy byliśmy w gimnazjum! Wiecznie młody! A ostatnio pochwalił się, że je żurek i też się jego fanatyczni zwolennicy zachwycali, jakie to jest błyskotliwe. Bo wiecie, minister nie-sprawiedliwości ma na nazwisko Żurek – to jest aż tak śmieszne! Boki zrywać! Swoją drogą, Żurek ma już pierwsze sukcesy na swoim koncie – otóż sędziowie nie będą już losowani, bo to losowanie świadczyło o upolitycznieniu sędziów. Teraz do każdej sprawy będą wybierani. I tak oto, decyzją komplenie niepolityczną, rozprawę Krzysztofa Brejzy przeciwko Jarosławowi Kaczyńskiemu poprowadzi Tomasz Trębicki, który jest synem działaczki PO. Ciekawe, czy jest na tyle lotny, że sam będzie wiedział, jaki ma zapaść wyrok, czy mu musieli to rozrysować?
Lekcja oszczędności wg Nowoczesnej
Ale dobrze, wracając do przystawek – jedną z nich jest oczywiście Nowoczesna. Nikt by się tego nie spodziewał, patrząc na to, jakim geniuszem ekonomicznym jest Ryszard Petru, który między innymi namawiał ludzi do wzięcia kredytów we frankach, bo ryzyka praktycznie nie ma, więc jest to najlepsze możliwe rozwiązanie i który przepisał swój majątek żonie, żeby rok później dać się sfotografować ze swoją nową wybranką, również wówczas będącą w związku małżeńskim, Joanną Schmidt podczas wspólnej podróży do Madery. A poza tym, wiemy też jak się skończyła sprawa z subwencjami. Nowoczesna popadła w gigantyczne długi, a teraz została rozwiązana. I co się w związku z tym stało z tym długiem – tutaj również z odsieczą przybył Witold Zembaczyński, bo on jakoś zawsze jest pod ręką, kiedy trzeba powiedzieć coś głupiego: Skarb Państwa nie będzie przejmował żadnych naszych zobowiązań … Przeprowadziliśmy taki sposób likwidacji partii, że po prostu te dwa podmioty — z żalem to mówię — będą musiały sobie zapisać resztę tych zobowiązań po stronie straty. Po samej tej wypowiedzi widać, jacy to są krystalicznie czyści i uczciwi ludzie. Nabraliśmy pieniądze, nie spłaciliśmy ich, bo ktoś tam się jorgnął, że zrobił błąd w obliczeniach, ale wszystko załatwiliśmy ZGODNIE Z PRAWEM tak, że nie będziemy musieli spłacić. Normalnemu człowiekowi to by już dawno zajęli konto, a może nawet wpierdzielili go do aresztu, ale oni zrobili to tak, że wierzyciel po prostu musi to sobie wpisać po stronie straty. Cóż, ja bym po prostu przełożyła ten dług na partię, która wchłonęła Nowoczesną, a gdyby to nic nie dało, zajęłabym konta co bardziej krewkich posłów Nowoczesnej. Na początek Szłapce i Zembaczyńskiemu, żeby musieli spisać to po stronie straty. Z żalem to piszę, żeby nie było. Ci ludzie są już tak oderwani od rzeczywistości, że nawet nie dociera do nich, kiedy są zwyczajnie bezczelni. Witek, naleśniki byś im chociaż postawił w ramach rekompensaty. A nie, czekaj…
Same sukcesy… i służba zdrowia
Wykpienie się ze spłacania długu jest niewątpliwie sporym sukcesem, bo zwykłemu obywatelowi nie przychodzi to aż tak łatwo, ale z drugiej strony w Platformie mają świadomość, że nie jest to sukces dobry dla pijaru. Powtarzanie procesów sądowych morderców, bo skazywał ich neo-sędzia też się ludziom do końca nie podoba, więc wrócimy do starych chwytów. Niższa inflacja – nasza zasługa. Rekordowy deficyt co prawda też, ale tym się nie chwalimy. Tym, że ich polityka względem COVID-u czy wojny na Ukrainie była praktycznie tożsama z pisowską, więc gdyby na okres ich rządów przypadła najpierw pandemia, a potem wojna, obstawiam, że wcale by z tego lepiej nie wybrnęli – też nie. Niższa inflacja jest tylko i wyłącznie ich zasługą, tak jak ich zasługą było 800+ wprowadzone jeszcze za rządów PiS. Mamy też szanse dołączyć do słynnego G20 i to również nie jest zasługą wieloletniej pracy, tylko oni to załatwili w dwa lata i mamy docenić. Poza tym mamy rozliczenia, które kończą się z reguły na kilkudniowym pianiu z zachwytu i odebraniem immunitetu, ale spokojnie – w wolnej Polsce wszyscy będziemy siedzieć i oni tego dopilnują! Nie wiem, jakie jeszcze sukcesy przypisuje rządowi Adam Szłapka, w każdym razie sprawa Giertycha, Nowaka czy Grodzkiego nie jest jako sukces zaliczana. Widocznie też pijarowo nie pasuje, zwłaszcza jeśli w tym samym czasie pompuje się aferę Romanowskiego, Wąsika, Kamińskiego i Ziobry, ale zawsze można to przykryć zapowiedziami kolejnych rozliczeń i gadaniem, że się robi, a nie gada. I jakoś to się wszystko czołga. Z przestrzelonymi kolanami, połamanymi żebrami i oderwanymi rękami, ale się czołga. Z chóru zachwytów postanowiła wyłamać się minister zdrowia, Jolanta Sobierańska-Grenda, która ośmieliła się powiedzieć wprost: Do ściany dochodzimy w tym roku, a w przyszłym na pewno już dojdziemy. Podwojona jest dotacja do budżetu NFZ i to ciągle za mało. Kroczący wzrost kosztów jest nie do udźwignięcia. Skoro nie chcemy zwiększać składki zdrowotnej – bo deklaracje polityków są tu jednoznaczne – musimy liczyć na pieniądze z budżetu państwa. Ale jak to? Przecież sielanka jest. Słyszałam sama!
Poszukiwania czarodziejskiej różdżki
Nie wiem, czy panią Jolantę dosięgnie gniew Donalda Tuska (który swoją drogą ostatnio zapewniał, że nie jest osobą mściwą), że nie dołączyła do ich kółka wzajemnej adoracji. Kim jest pani minister, bo to jedno z mniej znanych nazwisk w rządzie premiera? O niej przynajmniej można powiedzieć, że jakąś wiedzę na temat swojej nowej pracy ma, bo wcześniej wyciągnęła ileś tam szpitali z długów (miała rzeczywisty udział w procesie konsolidacji i restrukturyzacji szpitali w województwie pomorskim), więc można wręcz powiedzieć – właściwy człowiek na właściwym miejscu. Nie należała też do największych krzykaczy w swoim środowisku, raczej skupiała się na swojej pracy, co też jest miłą odmianą. Na pewno obracała się gdzieś w środowisku KO, bo spod kamienia jej raczej Tusk nie wyciągnął, ale nie zdążyła jeszcze dać się znienawidzić, nie zasłynęła też jakimiś wyjątkowo głupimi wypowiedziami. Można się tylko domyślać w jakim stanie zostawiła ministerstwo zdrowia Izabela Leszczyna, która z kolei ze służbą zdrowia miała wspólnego tyle, że kiedyś odwiedziła babcię w szpitalu. Nie wiadomo, co pani Izabela zrobiła z czarodziejską różdżką – zgubiła, zajumała czy może oddała kolegom z Nowoczesnej, żeby pomóc w spłacie części długów, ale jej nastąpczyni musiała sobie poradzić już bez tego rodzaju wsparcia. I jak widać, nie radzi sobie. Pamiętacie te lamenty, że PiS przeznaczył pieniądze na TVP, zamiast na szpitale dziecięce? Jak widać likwidacja państwowej telewizji kosztuje więcej niż jej utrzymanie. Ale spokojnie, nic się nie martwcie. My się może do lekarza-specjalisty nie dopchamy, ale to my się nie dopchamy. Najważniejsze, żeby się dopchali miłościwie nam panujący. Przecież to oni są sługami narodu (szkoda, że nie polskiego), a nie my, więc priorytety zostały zachowane. My mamy po prostu nie mądrować się, że jest źle, skoro jest dobrze, mamy wierzyć na słowo Szłapce i Tuskowi, mamy nie wątpić w ich wiarygodność i skuteczność, nie kwestionować prawdomówności Tuska i inteligencji Zembaczyńskiego, a wszystko będzie dobrze.
Przynajmniej dopóki nie zbankrutujemy albo nie zachorujemy, bo wtedy to oni już nie pomogą. Czarodziejska różdżka im się gdzieś zgubiła. Pewnie PiS ukradł.
M.
Nawiasem Pisząc
Parę słów o „aferze berkowiczowskiej”
Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie przyćmić afery z CPK, ale okazało się, że mamy do czynienia z jeszcze większym wałkiem, bo Konrad Berkowicz zajumał patelnię z IKEI. Po prawdzie, nie zajumał, ale na pewno, na sto procent próbował! Zarzuty o celową kradzież wydają mi się co najmniej zabawne, ale zacznijmy od początku. Otóż poseł Konfederacji robił sobie spokojnie zakupy w IKEI, naładował do koszyka produkty na łączną wartość nieco ponad 390 zł. Okazało się jednak, że część produktów mu się nie nabiła/zapomniał nabić (obie wersje pochodzą od pana Konrada, chyba powinniśmy sobie zakreślić właściwą, wedle własnego uznania), złapała go ochrona, przyjechała policja, Konrad Berkowicz zapłacił mandat. Wydawałoby się, że sprawa załatwiona, bo czymże jest niecałe 400 zł, wobec 400 mln? Okazuje się jednak, że niekoniecznie.
Pomyłka czy bezczelna próba kradzieży
I to właśnie w całej sprawie zaskoczyło mnie najbardziej. Mamy do czynienia z jakimś dziwnym, niezrozumiałym przewałem w związku z CPK i jeszcze bardziej absurdalną zmową milczenia w szeregach KO, a mimo wszystko okazało się, że „afera berkowiczowska” nakryła tę z CPK czapką. Tym bardziej, że sprawa z Berkowiczem została wyjaśniona od razu, nawet stanowisko sieci IKEA podtrzymuje, że polityk zachowywał się spokojnie, nie wykłócał się, nie był agresywny, spokojnie czekał na przyjazd policji, z którą sprawę wyjaśnił, zapłacił mandat i poszedł do domu. Znaczy, nie wiem, gdzie poszedł, po prostu wyszedł ze sklepu. Nic wielkiego. Okazało się jednak, że całe KO i Polska2050 uznały, że mamy do czynienia z niebywałym skandalem, a Berkowicz na pewno próbował tę patelnie, parę talerzy i jakieś tam duperele bezczelnie ukraść. Co prawda, nie wiem, jakim cudem miałby niezauważenie schować gdzieś patelnie i talerze – bo były też takie zarzuty. Mnie się to kojarzy z tym gościem w czarnej pelerynie z kreskówki o Baltazarze Gąbce, bo on się właśnie lubił tak skradać. Nie wierzę w to, że pan Konrad celowo połasiłby się na produkty za niecałe 400 złotych w sklepie, o którym wszyscy dobrze wiemy, że jest monitorowany. Po pierwsze – jako poseł zarabia chyba całkiem nieźle, więc nie sądzę, żeby ryzykował dla takiej sumy całą swoją karierę. Po drugie – na pewno znałby też lepsze sposoby na tego rodzaju oszczędności. Mógłby na przykład wziąć przykład z małżeństwa Myrchów, którzy tego rodzaju sprzęt kupują na potęgę do swoich biur poselskich – czyli nie za własne, a za nasze. Pani Kinga Gajewska wyposażyła swoje biuro w Błoniu w robot sprzątający za ponad 2,1 tys. zł, odkurzacz za prawie 235 zł, a także w zegarek Apple Watch za 1 tys. 429 zł. Rok wcześniej do tego samego biura nabyła kolejny odkurzacz za niemal 369 zł. Pan Myrcha z kolei bardzo lubi kawę, bo do swojego biura w Toruniu zamówił aż cztery ekspresy w ciągu dwóch lat na łączną wartość prawie 7,5 tysiąca złotych. Wydaje mi się, że gdyby Berkowicz faktycznie chciał ukraść te produkty, to też zamówiłby je sobie na swoje biuro, bo dlaczego nie brać przykładu z tego jakże przedsiębiorczego małżeństwa?
Zwykłe sytuacje zwykłych ludzi
Pytaniem pozostaje, dlaczego trzeba było wzywać policję? Wydaje mi się, że ochroniarze i pracownicy sklepów starają się raczej załatwiać sprawę na miejscu i na spokojnie, ale być może IKEA ma akurat takie procedury. Nie wiem, ale to mi się akurat nie zgadza. Sama nie byłam jeszcze w takiej sytuacji, bo jak mi się coś nie skanuję, to zazwyczaj wołam kasjerkę, żeby pomogła, bo nie umiem. Czasem ciężko skanerem złapać ten kod kreskowy. Ale jak kiedyś poszłam z Mamą do centrum handlowego, żeby kupić jakieś ciuchy, okazało się, że moja karta do pracy ześwirowała i pikałam przy każdym wejściu i wyjściu. Za każdym razem przybiegała do nas jakaś pracownica sklepu i sprawa była wyjaśniana na miejscu. I tak sobie pikałam radośnie od sklepu do sklepu, aż w końcu trafiłam na kolegę z gimnazjum, który pracował jako ochroniarz w jednym z nich, zrobił czary-mary i karta przestała pikać. Inna sprawa, że ja nie wynosiłam żadnych produktów bez zapłacenia za nie, więc tych sytuacji raczej nie można porównywać. Za to mój Tata miał podobnie – jest osobą niedosłyszącą, nie zauważył, że nie zeskanował jakichś produktów, ale jego z kolei nikt nie zatrzymał. Po paru dniach pojawili się u nas panowie policjanci, ale sprawa też została szybko wyjaśniona, załatwiona i chyba nawet mandatu nie dostał, tylko po prostu zapłacił za brakujące produkty. Przy czym znowu – to były produkty spożywcze, a nie patelnie czy talerze. No ale, zdarza się. Dlatego dziwię się, że w przypadku pana Berkowicza doszło aż do wezwania policji, bo wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, jeśli klient jest spokojny i bez żadnych awantur dopłaca brakującą kwotę. A właśnie – według oświadczenia IKEI – poseł miał zachowywać się spokojnie. Dlatego podejrzewam, że takie mogły być procedury (trochę niepotrzebne, nie uważacie?). Ewentualnie – ale podkreślam: EWENTUALNIE – pan Konrad mógł specjalnie pograć w ten sposób, żeby potem ogłosić, że kto jak kto, ale on się immunitetem nie zasłania, bo on lubi trochę cwaniakować. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.
Niezrozumiałe priorytety
Zastanawiał mnie jednak szum, jaki się w związku z tą sprawą zrobił, bo w pewnym momencie wybryk Berkowicza przyćmił aferę z CPK. Nakręcali go głównie właśnie posłowie KO i Polski2050 oraz oczywiście najbardziej fanatyczne środowisko, czyli Silni Razem. Poprzeglądałam sobie specjalnie profile czołowych polityków wszystkich partii i właśnie te dwie wiodły prym w publikowaniu różnych wpisów o „Konradzie – złodziejaszku”. Niektórzy posłowie PiS wrzucali coś na ten temat, ale raczej w formie żartu, niż bezpośredniego oskarżenia o próbę kradzieży. To jest w pełni zrozumiałe, bo mieli w tym czasie inne problemy na głowie i chyba tego dnia postanowili się akurat nie wychylać. Partia Razem – podobnie – też nie znalazłam jakichś bezpośrednich ataków, raczej żarty i memy. PSL tak samo. Nowa Lewica trochę powojowała, ale też nie w takim stopniu, jak ugrupowania Donalda Tuska i Szymona Hołowni. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy to nie jest próba przysłonienia afery z CPK, kiedy zaczęło wychodzić na jaw, że koalicja rządząca o wszystkim wiedziała, ale nie powiedziała. Długo utrzymywałam się w tym przekonaniu, bo znając środowisko KO – jeśli jest szansa na obijanie pyska pisowcom, to będą obijać do uśmiechniętej śmierci, na cholerę zajmować sobie głowę bieda-aferą, która od razu została wyjaśniona? Doszłam wtedy do wniosku, że uśmiechnięci koalicjanci wykorzystają każdą okazję do napierdzielania w każdego przeciwnika, obojętnie której opcji politycznej by nie reprezentował. I tak jak pisałam, zachodziłam w głowę, czy nie była to próba zasłonięcia tematu CPK, bo cała koalicja zachowywała się w tej sprawie co najmniej zastanawiająco, o czym pisałam w poprzednim tekście.
Czego oczy nie widzą…?
Tak sobie kombinowałam, nie wiem, czy słusznie, czy nie, ale dlaczego tej sprawy aż tak uczepili się zwykli ludzie (i nie mówię tu o silniczkach), skoro tego samego dnia mieliśmy aferę, która może nas kosztować 400 mln złotych? I doszłam do wniosku, że te 400 złotych to kwota dla nas dostępna – dla większości z nas kradzież takiej sumy byłaby raczej odczuwalna. Ta suma jest dla nas znajoma, potrafimy ją sobie wyobrazić, widzimy ją na koncie i widzimy jej brak. To jest kwota dotykająca zwykłego człowieka. Dlatego gdybym ja była na miejscu Berkowicza, nie czekałabym na policję i sprawę starałabym się wyjaśnić na miejscu, bo dla Konrada z 390 złotych zrobiło się prawie tysiąc. Mnie nie stać na takie luksusy. Natomiast kwota 400 mln zł jest dla nas abstrakcyjna. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ile walizek potrzeba, żeby upchnąć taką kasę. A może w ogóle ciężarówek? Moja wyobraźnia (i podejrzewam wielu innych ludzi) nie jest w stanie objąć takiej kwoty – dla mnie to po prostu cyferki. A że jesteśmy przyzwyczajeni do podobnych przewałów – tutaj OFE, tutaj AmberGold, tutaj wybory kopertowe, a tam jeszcze KPO. A 400 złotych? Mieć w portfelu 400 zł, a ich nie mieć, to razem 800! Ale bez żartów, mam nadzieję, że rozumiecie, do czego zmierzam. Afera Berkowicza jest nam bliższa, bo opiera się na kwotach, które znamy. I których strata byłaby dla nas odczuwalna. Ta afera jest bardziej „ludzka” – zadziałała na wyobraźnię i na emocje, bo była bliżej nas, zwykłych ludzi. A 400 mln złotych? Każdy z nas ma świadomość, że to jest bajońska suma pieniędzy, każdego z nas to wkurza, że w obliczu kryzysu, w jakim jesteśmy, takie pieniądze są przewalane na głupoty – albo tracone przez głupotę. Ale czy którykolwiek z nas miał do czynienia z taką ilością pieniędzy? No właśnie. To są liczby dla nas zbyt odległe, zbyt nierzeczywiste. Wyobrażając sobie taką kwotę, mamy przed oczami skarbiec Sknerusa McKwacza, ale na pewno nie nasz własny portfel. Myślę, że to też mogło być powodem tak dużego zamieszania wokół afery, której tak naprawdę wcale nie było.
W politykę trzeba umieć
Jeszcze na sam koniec – dosłownie dwa tygodnie przed „aferą berkowiczowską” natknęłam się na trzy albo cztery wpisów Silnych Razem (nie wiem, czy znowu apel od Giertycha poszedł), jaki to Donald Tusk jest uczciwy, bo jak policja go złapała za jazdę ponad 100 km/h w terenie zabudowanym, nie zasłaniał się immunitetem, przyjął mandat i dał sobie odebrać prawo jazdy. Mandat na kwotę 500 zł to dla premiera jak splunąć, a utrata prawa jazdy na trzy miesiące? I tak go wszędzie wożą służbowymi limuzynami. Tylko porównajmy sobie obie te sytuacje. Gdyby faktycznie Konrad Berkowicz wyniósł ze sklepu produkty o łącznej wartości ok. 390 zł, byłoby to zakwalifikowane jako wykroczenie. Nie wiem, ile by za to dostał? Karę grzywny, ewentualnie zawiasy? Pan premier natomiast mógł kogoś zabić w wyniku swojego szaleńczego rajdu. Jeśli sam siebie to pół biedy (nie dlatego, że tak wybitnie go nie lubię, chociaż nie lubię, ale dlatego, że jeśli ktoś ma ginąć, to lepiej taki wariat drogowy niż przypadkowy człowiek, który miał nieszczęście na niego trafić – każdego życia szkoda, ale w takiej sytuacji rachunek dla mnie jest dość prosty), ale mogło trafić na mężczyznę spieszącego się do pracy, na kobietę z wózkiem dziecięcym albo wreszcie na dziecko idące do szkoły. Na zupełnie przypadkowych ludzi, którzy po prostu wyszli z domów, nieświadomi, że tuż za rogiem czeka ich spotkanie z kierowcą-rajdowcą w osobie premiera Rzeczypospolitej Polskiej. I wcale nie jestem pewna, czy pan Tusk równie chętnie wziąłby na siebie odpowiedzialność za śmierć innego człowieka, bo byłaby ona dużo wyższa. A przynajmniej powinna być, jeśli nie osądzałby sędzia z Iusticii.
Tak czy inaczej – nawet wśród osób, które wprost oskarżają Konrada Berkowicza o próbę kradzieży – wyszedł on na człowieka, który po prostu kraść nie potrafi. Daj nam Boże więcej takich ludzi w Sejmie! Nawet jeśli nic dobrego nie zrobią, to przynajmniej nie nakradną, a to w obecnej naszej sytuacji politycznej jest ogromnym plusem.
M.
