Nawiasem Pisząc
O debatach… ale nie tylko
Wielkimi krokami zbliża się kolejna już debata prezydencka. Oglądałam wszystkie, ale nie wszystkie dałam radę Wam opisać, więc może w skrócie napiszę, jak odebrałam, wydaje mi się, że najbardziej znaczących, występy kandydatów na dwóch ostatnich. Wolałabym to robić bardziej na bieżąco, ale miałam przesyt polityki już w pewnym momencie i nie miałam ani dosyć siły, ani ochoty, ani uwagi, żeby skupić się na tym, co kto tam nawygadywał. Przepraszam. Dlatego w skrócie opiszę, jak odebrałam niektórych z kandydatów. Nawrockiego i Brauna w całej debacie oceniam pozytywnie. Ten pierwszy pokazał, że niekoniecznie jest nudny i nijaki. Braun wykorzystał to, co ma najlepsze, a nie można mu odmówić ani erudycji, ani błyskotliwości, a już na pewno nie inteligencji. Te atuty wykorzystał na ile było to możliwe. Muszę też przyznać, że Braun zyskał w moich oczach po akcji w oleśnickim szpitalu – wiele osób sugeruje, że Braun zrobił to głównie na potrzeby kampanii, bo praktyki aborcyjne i obchodzenie prawa stosuje się tam od dawna – stosowano je jeszcze przed „wytycznymi” Tuska i Leszczyny, które wprost mówiły, jak obejść istniejące prawo, bo nie ma odpowiedniej większości, żeby je zmienić. Ale dla przykładu Mentzen bardzo długo nabierał wody w usta i nie poruszał tematu. Zrobił to po jakimś czasie dopiero, kiedy sprawa już zaczęła przycichać – a skoro można sugerować, że Braun zrobił to na potrzeby kampanii, to kandydatowi Konfederacji też można, bo mam wrażenie, że jego sztabowcy najpierw chcieli temat przeczekać, a potem pod wpływem, jak podejrzewam, nacisków wyborców zdecydowali się, że lepiej będzie jednak zabrać głos, bo milczeniem nie zyska nowych sprzymierzeńców, ale może stracić tych, których już ma. Co do samego Mentzena – pierwsza z debat, które z nim widziałam, nie wyszła mu najlepiej. W każdym przemówieniu powtarzał, że to on ma największe szanse na pokonanie Rafała Trzaskowskiego w drugiej turze. Zasięgnęłam trochę języka i dowiedziałam się, że było to celowe, bo sztabowcy liczyli na internetowe memy, które potem to hasło nagłośnią; inni z kolei tłumaczyli, że debaty telewizyjne oglądają głównie starsi ludzie, bo ci młodsi raczej korzystają z Internetu, a starszym trzeba parę razy powtórzyć, żeby zapamiętali. Podobno, to nie moja słowa. Ja uważam, że jeśli wychodzili z takiego założenia, mogli zdecydować się na powtórzenie tego dwa razy – na początku i na końcu. Osobiście byłam już tym zmęczona w pewnym momencie. W drugiej debacie wypadł już dużo lepiej. Ah, i swojego rozgłosu doczekała się książka-wywiad z Rafałem Trzaskowskim. Okazuje się, że my nawet nie doceniamy jaki skarb nam się trafił – pływa z rekinami i boi się tylko troszkę; gdyby nie miłość i służba Ojczyźnie, to na pewno zostałby aktorem, bo sam osobiście odrzucił rolę Adasia Niezgódki w ekranizacji „Pana Kleksa”, a w ogóle to jest lepszym pisarzem i poetą niż Mickiewicz, Słowacki czy Norwid razem wzięci. Powiem Wam szczerze, że jak nie kupuję biografii polityków pisanych przez samych polityków albo współpracy z nimi, tak tę książkę mam ochotę sobie kupić w celach rozrywkowych. 😉
Czysta woda czy czysta propaganda?
No dobrze, a co w związku z wielką, demokratyczną debatą, która ma się odbyć 12 maja i ma być poprowadzona przez TVP, TVN24 i Polsat News? Ano, pojawiły się kontrowersje, bo większości sztabów nie spodobał się pomysł, aby miała ją poprowadzić Dorota Wysocka-Schnepf, która nie zasługuje na nazwanie ją dziennikarką, bo podobnie jak jej koleżanka, Justyna Dobrosz-Oracz, jest zwykłą, niezbyt lotną umysłowo, propagandzistką jedynej słusznej władzy. Według opowieści Krzysztofa Stanowskiego aż 8 z 10 albo 11 obecnych na spotkaniu informacyjnych sztabów, aż 8 opowiedziało się za zmianą prowadzącej TVP. Co zrobiła TVP? Bardzo długo nie chciała się zgodzić na zmianę prowadzącej, która z oczywistych względów, nie spodobała się większości sztabów. Argumentowali to różnie, ale rozpoczęła się dość burzliwa dyskusja. Podejrzewam, że TVP, żeby uciąć temat stwierdziła, że przemyśli sprawę, ale nie spodziewam się, żeby doszło do zmiany. Ewentualnie właśnie na Justynę Dobrosz-Oracz, bo linia narracyjna, nawet w demokratycznej debacie prezydenckiej musi być jedyna i słuszna. Ale, jak na razie, musimy chyba uwierzyć na słowo, że pani Dorota jest niezależna i profesjonalna, bo nic nie słyszałam o zmianach w tym temacie. Jeżeli komuś nie jest znana postać pani Wysockiej-Schnepf, to spieszę poinformować o niektórych jej wyczynach. Kiedy wróciła do Telewizji Polskiej w 2024 roku, przeprowadziła wywiad z wdową po mężczyźnie, który sam się podpalił na Placu Defilad, a niedługo później zmarł w wyniku odniesionych obrażeń. Na pasku na dole ekranu ukazał się wtedy napis: „Oddał życie w obronie demokracji”. Cóż, nie chcę za bardzo znęcać się nad człowiekiem, który już bronić się nie może, ale nawet jeśli w wyborach wygrywa nie ta partia, która nam się podoba, nie oznacza to z automatu, że tej demokracji nie ma. Powiedziałabym nawet, że z demokracją zaczynamy mieć problemy, od kiedy do władzy dorwał się znowu Donald Tusk, który pragnie politycznej zemsty i, żeby tylko odpowiednio nabruździć PiS-owi, każe aresztować wszystkich, którzy może mogli, a może nie mogli wiedzieć coś o aferach PiS-u, które były, ale może ich nie było. Napiszę nawet więcej – jestem zdania, że żeby podpalić się z manifestem, który brzmiał dosłownie jak program Nowoczesnej (bo KO wtedy uznała chyba, że programu mieć nie musi, a potem sama zerżnęła program od Nowoczesnej, niemalże słowo w słowo), trzeba mieć nierówno w głowie. Są różne powody, żeby popełnić samobójstwo, sama chorowałam na depresję i wiem, jakie myśli chodzą wtedy człowiekowi po głowie, ale… PiS rządził wtedy już dwa lata. Nie wiem, ja nie odczułam na własnej skórze tego, co wygadywali na temat rządów PiS-u w telewizji, żyło mi się ani lepiej, ani gorzej. Nikt mnie w niedzielę rano za włosy z mieszkania nie wywlekał na mszę; po pracy, jeśli miałam ochotę, włączałam sobie mecz i dopiero od Małgorzaty Kidawy-Błońskiej dowiedziałam się, że podobno nie mam takiego prawa. Ale OK, nieważne, przecież Wysocka-Schnepf nie mogła mieć żadnego wpływu na to, jaki tytuł pojawi się na pasku, więc zostawmy to, mimo że sam wywiad był… mocno tendencyjny, delikatnie to ujmując. Później mieliśmy jeszcze debatę kandydatów do Europarlamentu, którą poprowadził wybitny duet dziennikarski, czyli pani Schnepf właśnie z Justyną Dobrosz-Oracz. Obie panie starły się wówczas z Beatą Szydło. Przepychanka słowna, która miała wtedy miejsce, nie pasuje chyba do standardów, jakie powinna utrzymywać Telewizja Publiczna. Później obie panie postanowiły nagle zmienić język na angielski, na co – nie wiedzieć, czemu – niemalże doskonale przygotowany był Borys Budka, ale to pewnie przypadek, prawda? Na słowa sprzeciwu, że przecież jesteśmy w Polsce i powinniśmy mówić po polsku, odpowiedziano, że przecież w Brukseli mówi się po angielsku. Nie, w Brukseli nie mówi się po angielsku, ale możemy się domyślać, o co chodziło. I tu niestety panie też nie trafiły, bo w Europarlamencie korzysta się już z tłumaczy, żeby te różnice językowe zniwelować. Naprawdę nie trzeba znać języków obcych, żeby zostać politykiem – te się przydają, jeśli chce się zostać kelnerem w każdym, większym polskim mieście, ale nie politykowi. Jeszcze innym razem pani Wysocka-Schnepf była łaskawa… zagłuszyć swojego gościa alarmem z telefonu, bo mówił nie tak, jak jej się podobało. Pisałam coś o standardach w Telewizji Publicznej i… muszę cofnąć te słowa, bo to zagranie było poniżej jakichkolwiek standardów. Nie wierzyłam, że to jest możliwe, ale TVP to w tym momencie jeszcze większe dno, niż za czasów PiS. Taką „czystą wodę” szanowni dziennikarze z TVP mogą spuszczać w kiblu, a nie wlewać ją na siłę ludziom do szklanek 24 godziny na dobę.
Nie było wizyty, nie było wywiadu?
A co tam się jeszcze wydarzyło ciekawego podczas majówki? Sporo, ale chciałabym się jeszcze skupić na dwóch wydarzeniach. Pierwsze to wizyta Karola Nawrockiego w USA. No, bo co to za wizyta, skoro nie było spotkania z Donaldem Trumpem? Na wycieczkę pojechał? Łatki alfonsa się nie udało przylepić, z mieszkaniem też sprawa się rypła, więc zagramy na nieudacznika – tak odczytuję motywację polityków Platformy i najwierniejszych wyborców tej partii. Zaczął się wysyp prześmiewczych memów, jak to śmiesznie i małostkowo potraktowali Karola Nawrockiego. Zdaje się, że to Tomasz Lis buńczucznie wypisywał, że jak nie ma zdjęcia, to nie ma dowodu i tym spotkaniem z Trumpem Nawrocki może mydlić oczy komu innemu, ale nie jemu. Wiecie, coś na zasadzie: „Pics or it didn’t happen”. Chciał to dostał, bo Trump nie dość, że się z Nawrockim spotkał, to jeszcze wspólnie pokazali „okejkę”. No cóż, tyłek obity, ale propaganda się sama nie zrobi, więc mainstreamowe media zaczęły się rozpisywać, że wizyta kandydata wspieranego przez PiS tak naprawdę nic nie znaczyła, była kompletnie zbędna i nieważna, a tak w ogóle to Trump jest głupi i zły, a jakby wygrała Kamala Harris to na pewno by nie przyjęła takiego chłystka, jakim podobno jest Nawrocki. Możliwe, że tak by właśnie było, ale na ich nieszczęście to nie Harris jest prezydentem, ale Trump. Ja już naprawdę nie wiem, czy te żałosne zagrywki mają służyć osłabieniu Nawrockiego, czy oni po prostu rozpaczliwie próbują z tego całego zajścia wyjść z twarzą, co w ich przypadku jest cholernie trudne, żeby nie powiedzieć, że niemożliwe, bo twarz stracili już ładnych parę lat temu. Niemniej – jest to wybitnie słabe, patrząc na to, że Tusk i Trzaskowski ładnych parę lat temu rywalizowali ze sobą, który z nich dłużej z Trumpem rozmawiał, a w obu przypadkach prezydent USA po prostu podał im rękę i zamienił parę słów, bo był umówiony na wizytę z… Andrzejem Dudą. Musi boleć. Mnie by bolało, gdybym była ślepą wyznawczynią Trzaskowskiego albo Tuska. Druga kwestia, którą chciałabym poruszyć jest „wywiad” Krzysztofa Stanowskiego z Maciejem Maciakiem. Nie ogarniam tak naprawdę, co tam się wydarzyło, bo Stanowski po pierwszej odpowiedzi przerwał rozmowę i wyszedł ze studia. Maciak próbował się jeszcze jakoś przedstawić i wyjaśnić swoje poglądy, ale redakcja Kanału Zero przypadkiem wyłączyła mu mikrofony, więc gadać on sobie mógł, ile chciał, ale niczego nie słyszeliśmy. Słabe to było. I wcale nie dlatego, że zgadzam się z Maciakiem, wręcz przeciwnie. Jest mi do jego poglądów bardzo daleko, głównie ze względu na jego podejście do wojska polskiego i zbrojenia Polski, ale nie zgadzam się również z jego podejściem do Rosji. Co prawda, ja już zostałam nazwana ruską onucą, tylko dlatego, że domagam się prawdy o Wołyniu i kilka razy wprost napisałam, że jeśli mamy być przyjaciółmi z Ukraińcami, musimy ten Wołyń rozliczyć. Tego się nie da obejść tak, jak nasze dziurawe prawo; to jest cierpienie i olbrzymia trauma dla setek tysięcy Polaków. Polaków, którzy o tym pamiętają i o tę pamięć wołają. Moja rodzina, co prawda, osobiście tego nie doświadczyła, nas bardziej poszarpali Niemcy, ale… jesteśmy narodem, który oberwał niemalże z każdej strony; jestem pewna, że jakbyśmy wspólnie usiedli i prześledzili losy naszych przodków, to każdy znajdzie kogoś w rodzinie, który ucierpiał od Niemców, Rosjan, Ukraińców… I dlatego sobie myślę, że powinniśmy trzymać się razem i wspólnie dbać o nasz interes narodowy, żeby ta Polska jakkolwiek jeszcze istniała. Żeby sama mogła o sobie decydować, bo niestety mam wrażenie, że ta decyzyjność została odebrana. I myślę sobie jeszcze, że nie po to walczyła Armia Krajowa, nie po to ludzie walczyli w Powstaniu Warszawskim, nie po to nasi przodkowie dostali wielokrotnie nożem w plecy, żebyśmy my teraz tę Polskę oddali za darmo. A to właśnie robimy. Ale do brzegu – Stanowski wręcz chwalił się na jednej z debat, kiedy słusznie zauważył, że nie była ona sprawiedliwa, bo część kandydatów nie miała możliwości dotrzeć na miejsce, że on tę możliwość wypowiedzi udzieli. I że on jest tą przestrzenią medialną, która zapewni każdemu z kandydatów swobodną wypowiedź, przynajmniej dwugodzinną. I ja naprawdę rozumiem, że pan Maciak aż tak bardzo mu nie pasował, że nie chciał z nim rozmawiać; rozumiem, że Maciak wyskoczył mu nagle jako kandydat na prezydenta jak Filip z konopii, a jemu z jego poglądami bardzo nie po drodze i nie chce dawać przestrzeni medialnej komuś takiemu, ale… słowo się rzekło. Jest oficjalnym kandydatem na prezydentem, a jak sam Stanowski wielokrotnie powtarzał, wszyscy kandydaci mają równe prawa. Tyle, że jak widać – nie u niego. Mocno mnie zawiódł pan Krzysztof, bo uważam, że robi dobrą robotę, pokazując od środka, jak ta kampania wygląda. Chętnie oglądam jego materiały, bo wydaje mi się, że facet ma łeb na karku, ale no… Nie pasowało mi to. Już chyba lepiej by wyszło, żeby go nie zapraszał w ogóle, bo po co targać faceta specjalnie do studia, żeby przerwać rozmowę po jednym pytaniu? Mam wręcz wrażenie, że Stanowski to sobie z góry ustalił, że umówi się tego i tego dnia, zada jedno konkretne pytanie, a po odpowiedzi od razu przerwie wywiad i pojedzie do domu, żeby obejrzeć mecz Barcelony. Chyba że zrobił to w jeszcze innych celach, żeby potem wyskoczyć i wskazać hipokryzję innych, jak w akcji ze Stonogą, ale nie mam żadnego pomysłu na czym ta akcja miałaby polegać. Jeśli macie inny pomysł, jak tę sprawę z Maciakiem ugryźć, dawajcie znać w komentarzach. Chętnie się zapoznam, bo mi nie przychodzi nic innego do głowy, niż to, że Stanowski po prostu popełnił błąd.
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Absurd spuszczony z łańcucha
Znowu się głośno zrobiło w polityce, bo Karol Nawrocki zawetował kolejną ustawę. A że była to ustawa, którą wyjątkowo łatwo sprzedać, prymitywnie grając na emocjach, nikomu z koalicji rządzącej nie trzeba było dwa razy powtarzać, że trzeba nakłamać. Wredny Prezydent chce trzymać psy na łańcuchach, sadysta jeden! Mimo że Nawrocki dokładnie wyjaśnił, dlaczego sprzeciwia się tej ustawie i nie jest to bynajmniej ze względu na artykuł o nietrzymaniu psów na uwięzi, ale na… całą resztę ustawy. Już dawno spodziewałam się, że będą z tego powodu cyrki, dlatego zdążyłam sobie tę ustawę przeczytać. Na ponad czterdzieści stron przepis dotyczący łańcuchów był jeden. Cała reszta to taki administracyjny terror, że absolutnie nie dziwię się Prezydentowi, że ten bubel zawetował. Bo to nie chodzi o te nieszczęsne łańcuchy – tu chodzi o dowalenie polskim rolnikom. Po raz kolejny. O restrykcyjne wymagania, które w przypadku wielu gospodarstw będą niemożliwe do spełnienia, a dla innych pioruńsko kosztowne.
Gdzie jest granica znęcania się?
I tu naprawdę nie chodzi o to, że przeciwnicy tej ustawy czerpią jakieś sadystyczną przyjemność ze znęcania się nad psem i trzymaniu go całymi dniami na łańcuchu. Tylko wiecie – łańcuch łańcuchowi nie równy. Jeśli pies ma zapewniony odpowiednio długi łańcuch, jeśli ten łańcuch nie wbija mu się jakoś boleśnie w szyję i kark, jeśli ma na miejscu stały dostęp do świeżej wody i jedzenia i jeśli jest czasem z tego łańcucha, żeby mógł się wybiegać, to według mnie nie jest to równoznaczne ze znęcaniem się. Lepiej by mu chyba było, gdyby biegał sobie spokojnie za ogrodzeniem, ale czasem nie ma takiej możliwości. Czasem ten płot trzeba zwyczajnie wymienić. Inna sprawa, że moja koleżanka trafiła na psa łańcuchowego i tam faktycznie miała do czynienia ze zwykłym znęcaniem się. Łańcuch wbijał się temu psu w ciało, powodując rany, które okropnie ropiały. Był koszmarnie wychudzony, a wokół walały się zardzewiałe, suchuteńkie, wybrudzone, stare garnki, które nie wiadomo, kiedy ktoś ostatnio je mył, nakładał tam jedzenie albo nalewał wody. Łańcuch był też dramatycznie krótki – na nagraniach, które mi wysłała miał tak na oko 2-3 metrów, a to był spory pies, w typie labradora. Bardzo możliwe też, że był bity, bo uchylał się, kiedy koleżanka próbowała go pogłaskać. Tylko że w takich sytuacjach można cały czas reagować i nie trzeba było do tego specjalnej ustawy. Widząc tak skrajnie zaniedbanego zwierzaka mamy prawo wezwać odpowiednie służby, tak samo jak mamy prawo zbić szybę w samochodzie, kiedy podczas upalnej pogody zamknięty jest w nim pies. W takich drastycznych przypadkach ustawa więc niewiele zmienia. Ona jedynie będzie utrudniała życie rolnikom.
Nierealne wymogi
Wielu ludzi słusznie zauważyło, że ta ustawa nie powinna się nazywać łańcuchowa, a kojcowa. Bo o łańcuchu było jedno zdanie, a przepisów i regulacji dotyczących kojców była cała masa. Na czym polegają absurdy? Tak jak pisałam – ustawa dotykała przede wszystkich rolników. Jeśli trzymasz w małej kawalerce sześć dużych psów, to w sumie nie ma problemu, bo „one tam mają miłość i ciepło”, jak twierdził Patryk Jaskulski w debacie na Kanale Zero. Ale rolnik – o nie, rolnik nie ma tak dobrze. Bo największe psy będą teraz wymagały kojca na 20 m², średnie – 15 m², a najmniejsze 10 m². Wiadomo, że na wsi potrzebne są raczej większe psy, ewentualnie średnie, bo nikt tam sobie raczej ratlerka czy chihuahuy nie kupuje, żeby ładnie wyglądały. Najmniejszym psem, jakiego widziałam na wsi był border collie – swoją drogą niesamowicie inteligentny psiak, potrafi zaganiać zwierzęta hodowlane chyba jak żadna inna rasa. To takiemu pieskowi wystarczy ta średnia klatka. W większości jednak są to psy duże, a koszt kojca dla tych największych to ok. 15 000 zł. A trzeba jeszcze doliczyć zadaszenie. Jeśli nie spełni się tych wymagań – oczywiście kara finansowa. I tak się żyłuje z tego rolnika, ile tylko się da. A wiadomo, że skoro nie stać go było na odpowiedni kojec, to tych kar tez nie powita z entuzjazmem. Zwłaszcza, że potem będzie kolejna, kolejna, aż w końcu psa zabierają.
Z za małego kojca do schroniskowej klatki
I to jest chyba największy absurd tej całej ustawy – bo zwolnione z obowiązkowego metraża kojca są… schroniska i organizacje prozwierzęce. A gdzie trafi taki czworonóg? No właśnie, do jakiegoś schroniska, gdzie prawdopodobnie spędzi resztę życia w klitce po dwa metry jeden bok. Tam mu będzie na pewno lepiej, prawda? Co tam się dalej będzie działo z tym psem, pomysłodawcy ustawy mają w poważaniu, bo za każdego takiego zwierzaka dostaną odpowiednią kasę. Za przejęcie, a potem na utrzymanie. Czyli właścicielowi odebrany zostaje pies, do którego na pewno był przywiązany, jeśli w gospodarstwie są też małe dzieci, będą pewnie zrozpaczone po stracie pupila (wiemy, jak dzieciaki potrafią reagować na utratę zwierzaka), a psa czeka smutny koniec w jakiejś ciasnej klatce. Rewelacyjne rozwiązanie. Empatia wobec pieska wjeżdża tutaj na pełnej. O czym jeszcze musi pamiętać właściciel – obowiązkowe chipowanie i kastrowanie, oczywiście na własny koszt (zwolnieni są tylko ludzie najubożsi i niepełnosprawni, ale wtedy i tak są zobligowani do tego, żeby to W TERMINIE załatwić na koszt gminy). Bo tak – są też odpowiednie terminy, żeby tego dokonać, absolutnie nieprzekraczalne. Ustawodawca łaskawie dopuszcza możliwość niewykonania kastracji, jeśli stan zdrowia zwierzaka na to nie pozwala, ale jak tylko piesek wydobrzeje, to w ciągu 21 dni musi zostać wykastrowany i koniec. Poza tym zakaz fajerwerków (od dawna o to walczą!), sprzedaży żywych ryb, takie tam szczególiki. Z żywymi rybami jest zresztą podobnie jak z łańcuchem – faktycznie przed świętami widywało się kiedyś sklepy z akwariami przepełnionymi tymi rybami, z czego część pewnie już nie żyła, ale jeśli ryby mają w akwarium odpowiednie warunki, to czemu nie można jej sprzedać żywej, żeby była bardziej świeża do posiłku?
Zwierzątka zwierzątkami, ale kto na tym zarobi?
Takie zapisy w tej śmieć-ustawie wskazują jasno, kto za nią przede wszystkim lobbował. Organizatorem projektu były OTOZ Animals, Viva!, Mondo Cane i Akcja Demokracja – tę ostatnią skądinąd znamy, ale o dwóch pierwszych też wielokrotnie było głośno. To nam już sporo spraw w głowie rozjaśnia, prawda? A warto pamiętać, że tego typu organizacje nadużywają często swoich uprawnień. Czytałam kiedyś post jakiegoś posła Konfederacji, zdaje się. Opisywał on kłopoty rodziny, której odebrano psa. A dlaczego odebrano? Był to sznaucer olbrzymi, więc pies wymagający. Na dosłownie niecały jeden dzień trafił na balkon, miał tam oczywiście dostęp do jedzenia i wody, był też wyprowadzany. Dla jego własnego dobra, bo w tym czasie właściciele odmalowywali mieszkanie i nie chcieli, żeby pies się ubrudził albo co gorsza zlizywał potem tę farbę. I w sumie nie byłoby problemu, gdyby nie to, że pies zrobił kupę. Zdarza się. Oburzona sąsiadka, jakaś wścibska hiena, od razu wezwała kogo trzeba, a rodzinie psa odebrano. Najsmutniejsze jest to, że ten pies był tresowany na psa terapeutycznego, a rodzice kupili go dla swojego syna, który, jeśli dobrze pamiętam, miał autyzm. Taki pies kosztuje naprawdę grube pieniądze. Domyślacie się oczywiście, że chłopiec był zrozpaczony. Nie wiem, jak skończyła się ta historia, ale mam nadzieję, że rodzina psa odzyskała, bo to był taki absurd, że – jakby to powiedział pewien kandydat na prezydenta – w pale się nie mieści. Poza tym – szkoda byłoby marnować takiego psa na życie w ciasnym kącie, skoro był wyszkolony, żeby pomagać potrzebującym dzieciom.
Weto będzie odrzucone?
Cieszę się, że ten ściek bzdur Karol Nawrocki zawetował (nie rozumiem, dlaczego nie zawetował ustawy, która ucięła łeb branży futrzarskiej, bo tam też absurd absurdem poganiał). Martwię się trochę, że Włodek Czarzasty już zapowiada, że Sejm będzie starał się to weto odrzucić (wiadomo – ogromna liczba bezsensownych regulacji, administracyjny bałagan oraz możliwość represjonowania obywatela karami z dupy – który komunista by się temu oparł?) i niestety mają na to duże szanse. Potrzebują zdaje się 276 głosów, a w Sejmie za tą ustawą zagłosowało 280 posłów. Pozostaje mieć nadzieję, że do części PiS-owców dotrą argumenty Karola Nawrockiego i w ponownym głosowaniu zmienią zdanie. Jeśli tak się nie stanie, to ciężkie czasy czekają nie tylko rolników, ale też ich psy. Co mnie jednak śmieszy – tym najbardziej zatwardziałym fanatykom KO wydaje się, że są zabawni, kiedy piszą, że Prezydent ustawę zawetował, bo nie może się zerwać z łańcucha Kaczyńskiego. Ludzie kochani, akurat prezes PiS głosował za tą ustawą, więc na czyjej niby smyczy biega Nawrocki? Ja bym się na ich miejscu bardziej martwiła, czy Merz Tuska za krótko nie trzyma, bo mam wrażenie, że aż mu żyły na czole wychodzą, tak ciasno jest uwiązany.
M.
Nawiasem Pisząc
Co tam, panie, w polityce?
Waldemar Żurek ruszył z kopyta, próbując przywrócić praworządność, którą straciliśmy za rządów Prawa i Sprawiedliwości i wciąż jej nie odzyskaliśmy, mimo że już dwa lata rządzi Koalicja Uśmiechniętych. Włodzimierz Czarzasty udowadnia prezydentowi Nawrockiemu, że jest dokładnie tak samo ważny jak on, albo nawet bardziej, więc będzie blokował szkodliwe ustawy, zanim zdąży to zrobić Nawrocki. Prezydent jednak jest cwańszy i mimo wszystko dalej wetuje. Polityczna przepychanka trwa w najlepsze, ale my mamy się uśmiechać, bo premier Tusk był u barbera. I też z nim dyskutował o praworządności. Na szczęście znalazł sobie lepsze towarzystwo niż minister sprawiedliwości, więc może chociaż z tej dyskusji coś wyniknie? Ale spokojnie, uporządkujmy fakty.
O praworządności z niepraworządnymi
Waldemar Żurek stał się teraz czarnym koniem polskiego rządu i bojownikiem walki o praworządność, mimo że w trakcie tej walki niespecjalnie przejmuje się literą prawa. Warto jednak zaznaczyć, że absolutnie nie wolno mieć o to pretensji, bo ostrzegał przed tym Tusk, ostrzegała Ewa Wrzosek (która zresztą brała udział w tym praworządnym spotkaniu), wreszcie ostrzegał sam Waldek. Bo wiecie, rozumiecie, nie ma innej opcji, żeby to prawo przywrócić, niż poprzez jego łamanie. PiS tak nawywijał, że oni teraz muszą je łamać. Muszą, nie mają wyjścia! Z bolącym, ale mimo wszystko wciąż uśmiechniętym, pustym serduszkiem. Dlatego minister sprawiedliwości spotkał się z aktywiszczami, którzy już wcześniej o naszą praworządność walczyli, również za pomocą łamania prawa. Też nie mieli wyjścia. Same wielkie osobistości zostały na to spotkanie zaproszone, aż się dziwię, że fundamenty to wytrzymały. No bo kogo tam nie było? Na pewno nikogo normalnego, ale pozwolę sobie przytoczyć niektóre nazwiska: Bartosz Kramek, Mateusz Kijowski, Arkadiusz Szczurek, Jakub Kocjan, Marta Lempart, Katarzyna Augustynek. A o czym rozmawiało to wybitne towarzystwo? O pozwach wobec aktywistów za krytykę (podkreślam: krytykę, bo oni nic więcej nie robili poza krytykowaniem), ich doświadczeniach dotyczących protestów (bo one są dłuuuuugie i szeeeeerokie), przemocy ze strony policji (ta, jak wiadomo, dotyczy tylko jednej strony, uczestników Marszu można pałować, ile wlezie) oraz – to już się robi nudne – przywracaniu praworządności i reformie sądownictwa. Czy tylko przypadkiem Waldemar Żurek zaprosił ludzi, którzy najgłośniej, najwulgarniej i z najmniejszym poszanowaniem prawa (ale takiego prawa, jakie my rozumiemy; teraz mamy takie, które rozumie Donald Tusk)?
Lista osobistości
Bartosz Kramek zasłynął tym, że bardzo lubił przeszkadzać Straży Granicznej w pilnowaniu polskiej granicy z Białorusią. Do tego stopnia, że zwoływał grupę podobnych wariatów, żeby niszczyli zasieki na granicy polsko-białoruskiej, co by biednym uchodźcom łatwiej było imigrować. Toczyło się zresztą przeciwko niemu wieloletnie śledztwo, które zostało umorzone w 2024 roku. W celu przywracania praworządności najprawdopodobniej. Z kolei Arkadiusz Szczurek jest miłośnikiem zakłócania uroczystości smoleńskich oraz ulubieńcem nowej, apolitycznej TVP. Też uważam, że „miesięcznice” są drobnym przegięciem, ale nie aż do tego stopnia, żeby co miesiąc napierdzielać się z policją, ochroną, samym Kaczyńskim i wszystkimi, którzy nie krzyczeli wystarczająco głośno, że to Lech Kaczyński, nikt inny, jest odpowiedzialny za katastrofę smoleńską. Przeciwko niemu toczyło się chyba ponad sto postępowań sądowych, taki to fajny facet. Jakub Kocjan? To ten uśmiechnięty z „Akcji-Demokracji”. Miły chłopaczek, który regularnie cisnął gromy w stronę Karola Nawrockiego i Sławomira Mentzena, bo stanowili największą konkurencję dla Rafała Trzaskowskiego (ale to tak przypadkiem tylko). Potem się okazało, że w sumie nie wiadomo, kto to finansuje, a posłowie Koalicji, którzy masowo te bezpardonowe ataki udostępniali, tłumaczyli się, że przecież też nie wiedzieli. I w sumie sprawa dalej stoi w miejscu, bo czy to ważne, że ktoś zza granicy finansował kampanię Trzaskowskiego? Szkoda czasu, mamy przestępców od odpalania rac do ścigania. Priorytety. Mateusz Kijowski był kiedyś najbardziej wzburzony łamaniem praworządności i organizował marsze KOD-u, na których ludzie krzyczeli „Precz z komuną” razem z byłymi funkcjonariuszami SB. Na jednym z nich mogliśmy się przekonać, jak wygląda Zmartwychwstanie, bo towarzysz Diduszko umarł i wstał. O Marcie Lempart nie trzeba chyba nikomu przypominać, bo tylko ona potrafiła tak wrzeszczeć i bluzgać. Ale wiadomo, że w słusznym celu, bo co może być złego w odbieraniu życia nienarodzonemu dziecku? Moją absolutną ulubienicą jest Katarzyna Augustynek, Babcia Kasia, kandydatka na Warszawiankę Roku 2021 (zresztą chyba razem z Martą Lempart) – kobieta wulgarna i agresywna, która chyba tylko dlatego nie dostała oklepu na ulicy, że nikt nie chciał za bardzo staruszki poturbować. Swoją słabość przekuła w siłę i okładała ludzi drzewcami od flag, pluła na nich, popychała, szarpała się z nimi. Dosłownie przykład babcinej miłości. I tacy ludzie debatowali z Żurkiem, który zresztą jako niezawisły sędzia aktywnie w tych protestach uczestniczył, nad praworządnością w Polsce. To jest tak groteskowe, że Bareja po drugiej stronie bije się teraz po głowie, że to nie on na to wpadł.
Zamrożone weto
Przejdźmy teraz do sprawy wcześniejszej, czyli orędzia Włodzimierza Czarzastego. Zapowiedział on, że będzie wetował wszystkie szkodliwe dla Polski ustawy. Szkodliwe, tak jak on to rozumie, rzecz jasna. Troszkę się ludzie zdziwili, bo prawo weta przysługuje prezydentowi, a nie marszałkowi Sejmu – on sobie może co najwyżej wetować, kiedy mu żona każe naczynia pozmywać. Ja widzę tutaj całkiem udany synonim na mrożenie ustaw i uśmiecham się pod nosem. Bo pamiętacie z jakim aplauzem witano na stanowisku marszałka Szymona Hołownię za to, że obiecywał, że żadnej ustawy nie będzie mroził, wszystkie będą rozpatrywane i poddawane pod głosowanie, a zamrażarkę to on sobie wręcz z domu wyniesie? Wtedy było fajnie i demokratycznie. Szymek był fajny, błyskotliwy, dowcipny, nie mroził ustaw – chłop do rany przyłóż, dosłownie. Niestety Hołownia okazał się zdrajcą i ruską onucą, bo nie protestował po wyborze Nawrockiego i w wyniku tej karygodnej decyzji nowy prezydent został zaprzysiężony. Na domiar złego opowiadał potem w mediach, jak to niektórzy dobrzy i uśmiechnięci ludzie namawiali go do zrobienia złych i niezgodnych z prawem rzeczy, a przecież wiadomo, że tak nie było. Mimo że ci ludzie wprost wypowiadali się w mediach, że trzeba zrobić tak i tak, albo inaczej, tutaj ciachnąć nożyczkami, tam zrobić pętelkę i voila: zaprzysiężenia nie będzie. Szymon jednak obawiał się, że przez to ciachanie nożyczkami i robienie pętelek po następnych wyborach prokuratura zapuka mu do drzwi, żeby zadać pytania, na które nie chciałby odpowiadać. I właśnie w wyniku tej zdradzieckiej i tchórzliwej postawy, Mili Państwo, mamy niedobrego prezydenta. Proste? Pewnie, że proste. W każdym razie nagle – jak ręką odjął – wszystko, absolutnie wszystko, co robił Hołownia podczas swojego marszałkowania, było złe. Jak się okazuje – również tak entuzjastycznie przyjęte niemrożenie ustaw. Wtedy nie wolno było mrozić, teraz można, a nawet trzeba! I to wszystko zmieniło się na mrugnięcie oka. Moment, moment. Ja chyba wiem, gdzie należy szukać tej czarodziejskiej różdżki, którą gdzieś zawieruszyła Izabela Leszczyna…
Zasłużeni bohaterowie?
No dobra, mrożenie mrożeniem, a prezydent i tak wetuje, skubany. Karol Nawrocki odmówił na przykład zatwierdzenia wniosków o odznaczenia i ordery dla funkcjonariuszy służb specjalnych — w tym tych, którzy mieli brać udział w zwalczaniu aktów dywersji ze strony obcych służb. Odrzucił lub zawiesił również nominacje na pierwszy stopień oficerski dla funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego (ABW) i Służby Kontrwywiadu Wojskowego (SKW). Bo chciał wcześniej się z nimi spotkać i pogadać, ale widocznie jako głowie państwa takie przywileje mu nie przysługują. Śmieszy mnie za to standardowa reakcja polityków i zwolenników KO – jak zwykle skończyło to się manipulacjami, medialnym płaczem i byciem pokrzywdzonym. Bo to są bohaterowie walki z rosyjską dywersją! A pamiętacie Pawła Rubcowa (inaczej: Pablo Gonzáleza Yagüe)? Został on schwytany w 2022 roku, czyli za czasów pisowskiego terroru, a potem już za czasów uśmiechniętej Koalicji zwrócony z powrotem Rosji. To był bardzo fajny facet, wiem, że dziennikarki zaprzyjaźnione z naszym rządem bardzo z nim lubiły… znaczy, bardzo go lubiły! I on tam sobie, między jednym lubieniem a drugim, wyciągał różne informacje i przekazywał je mateczce Rasiji. Już z tego powodu to głośne obszczekiwanie decyzji prezydenta jest śmieszne, ale przejdźmy dalej. Pamiętacie aferę ze zniszczonymi torami kolejowymi? Po uszkodzonych torach przejechało ileś tam pociągów – dzięki Bogu, żaden się nie wykoleił. Ktoś wezwał służby, służby przyjechały, nic nie znalazły i pojechały. Okazało się, że zrobili to Ukraińcy na polecenie Rosji (tak donoszą politycy i media, a ja mam za małą wiedzę w tym temacie, żeby mędrkować, czy tym razem prawdę głoszą, czy jak zwykle kłamią), którzy sobie legalnie na terytorium Polski wjechali i legalnie z niego wyjechali. Ale nasze służby nie w ciemię bite przecież, więc aresztowali pomocników tych dywersantów, przesłuchali i… wypuścili. Tych ludzi w Polsce już nie ma; za to wypływają informacje, że rzekomo mieli przy sobie aż 46 rosyjskich paszportów. Przepraszam, to jest to zwalczanie rosyjskiej dywersji? Nie to było oficjalnym powodem decyzji prezydenta, ale ja się dopytam – za co miały być wręczone te odznaczenia? Panie premierze – pan jest twarzą tej nieudolności, mimo że usiłuje pan zaklinać rzeczywistość i przekonywać, że rząd zdał egzamin. Gdzie i kiedy? Nie chcę być też przesadnie złośliwa, ale jak chcecie się zająć dywersantami, proponuję zacząć od Szczerby, Jońskiego, Sterczewskiego, Jachiry i kto tam jeszcze biegał przy granicy z Białorusią, przeszkadzając Straży Granicznej. Bo wiadomo już od dawna, że była to prowokacja Putina, której nasi obecnie rządzący radośnie się poddali. Prawda, panie Donaldzie? Było tak czy nie było?
Tragedia, której cudem uniknęliśmy
Słuchajcie, ja często podróżuję pociągami – albo do rodzinnego domu i z powrotem, albo do Poznania na studia (i też z powrotem). I naprawdę bardzo bym nie chciała, żeby jakiś pociąg wykoleił się ze mną w środku. Ogólnie nie chciałabym, żeby jakikolwiek pociąg gdziekolwiek się wykolejał, ale ze mną jako pasażerką jeszcze bardziej bym nie chciała. Chyba mam prawo, jako polska obywatelka, wymagać, żeby mi pociągu nie wykrzaczało, bo dywersja? Wypadki losowe się zdarzają, jasne, każdy człowiek się z nimi liczy, ale jeśli polski rząd uważa za sukces, że ktoś nam gdzieś rozwalił tory, a potem zwiał – budzi to jednak moje zastrzeżenia. Poznałam człowieka, który przeżył katastrofę kolejową w Szczekocinach. Tragiczny wypadek, którego można było uniknąć – tak jak w sumie każdego wypadku. On niewiele pamięta z tego wszystkiego – pamięta jedynie, że podróżował w jednym przedziale z obcą dziewczyną. Potem huk, trzask, krzyk, a później… zapamiętał, że ta dziewczyna leżała przed nim i wyciągała rękę w jego stronę, tak jakby chciała, żeby ją przytrzymał. Przynajmniej tak to odebrał, bo dziewczyna nie mogła mówić, on sam zresztą też. Chwycił jej dłoń… a ona parę chwil później umarła, rozpaczliwie ściskając jego palce. Sam miał później bardzo poważną rekonstrukcję kości w nodze. Po co o tym piszę? Nie na wszystko mamy wpływ i nie na wszystko polski rząd ma wpływ. Wypadki chodzą po ludziach, często tak tragiczne jak ten w Szczekocinach. I nie, nie uważam, że za wszystkie te wypadki odpowiada rząd, który akurat sprawuje władzę. Często to jest ludzkie niedopatrzenie, nieuwaga, bezmyślność; często też warunki pogodowe. Ale uważam, że na tego rodzaju akta dywersji nasz rząd ma, a przynajmniej powinien mieć, wpływ. I powinien im zapobiegać. A nasz rząd się cieszy, że zdał egzamin, mimo że cudem nie doszło do podobnej katastrofy. Gdzie on zdał ten egzamin? Wy Bogu dziękujcie! Bo gdyby nie On mielibyśmy więcej dziewczyn, które umierając bezgłośnie błagały o dotyk obcego człowieka i więcej chłopaków z doszczętnie poszarpaną psychiką.
M.
Nawiasem Pisząc
Antypolskie szaleństwo
Ostrzegam, że dzisiaj będzie długo, więc zróbcie sobie herbaty, zaparzcie kawki, przygotujcie cokolwiek, co lubicie mieć pod ręką przy dłuższej lekturze. Ale nie narzekajcie, błagam, bo znowu dotykam ważnego – tak mi się wydaje – tematu. A o co chodzi? A o to, jak Polska jest postrzegana za granicą. I nie, nie chodzi mi o wizytę naszego premiera w Afryce, który zaprezentował się tam jak rubaszny wujek na imprezie rodzinnej, który opowiada czerstwe dowcipy, a zabawny robi się dopiero, kiedy sobie wychyli parę głębszych. Nie, bo ten problem sięga głębiej – przecież my zawsze jakiekolwiek negocjacje prowadzimy z pozycji kolan. Wizyta Donalda Tuska w Afryce, podczas gdy reprezentanci państw europejskich debatowali na temat przywrócenia pokoju na Ukrainie i sprawach, które dotyczą także Polski, jest tego nie tylko przykładem, ale przede wszystkim konsekwencją. Konsekwencją nawet nie komunizmu, bo umówmy się, że Polacy byli już tak zmęczeni, zdesperowani i zrozpaczeni po wojnie, że ledwo mieli siłę podnieść głowę i zareagować, kiedy sojusznicy sprzedali nas w łapy Sowietów. Bardziej tego, jak w Polsce ten komunizm obalono, tej całej michnikowszczyzny i tłoczenia Polakom do głów, że powinni się wstydzić swojej narodowości. Bo gdzie tam Polsce do Zachodu – ani jednego zamachu terrorystycznego, gwałty na kobietach też na jednym z najniższych poziomów. Konsekwencją lat zwieszania głów na kwintę, kiedy atakowano Polaków za wszystko. Konsekwencją braku stanowczej reakcji na „polskie obozy śmierci”, na oskarżenia o antysemityzm, o współpracę z Niemcami, a wręcz sprowokowanie ich do ataku. Konsekwencją wkładania polskiej flagi w psie gówno na antenie jednej z najpopularniejszych „polskich” telewizji. I mamy to, co mamy. Mamy taką sytuację, że premier Polski poleciał załatwiać pokój w Europie aż do Afryki, bo wiadomo, że Afrykę najbardziej interesuje Europa, nic innego. I taką, w której Niemcy i Żydzi coraz bezczelniej próbują zrzucić winę na II wojnę światową na Polaków. A co nasi rządzący? Nie mają czasu, są zajęci ściganiem odpalających Marsz Niepodległości, o którym też pozwoliliśmy opowiadać, że jest faszystowski, rasistowski i antysemicki.
„Pamiątki” po polskich ofiarach
Bardzo niedawno zrobiło się głośno o tym, że Niemcy w domu aukcyjnym Felzmann chcieli sprzedawać prywatną kolekcję dokumentów i przedmiotów związanych z polskimi ofiarami niemieckich zbrodni z okresu II wojny światowej. Reakcja Polski była oczywiście twarda i natychmiastowa – aukcję, co prawda odwołano, ale czy odzyskaliśmy zrabowane pamiątki? A gdzie tam, one są dalej w Niemczech, tyle że w tej chwili łaskawie nie wystawiają ich na sprzedaż. Jak podejrzewam – do czasu. Kojarzycie Hannę Radziejowską? Pełniła funkcję kierownika Oddziału Instytutu Witolda Pileckiego w Niemczech. W tym czasie dyrektorem Instytutu był Krzysztof Ruchniewicz. Chciał on zorganizować seminarium na temat „zwrotu dóbr kultury przez Polskę na rzecz Niemiec”. Brzmi jak niesmaczny żart, ale żartem niestety nie jest. Radziejowska postanowiła w związku z tym interweniować w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, słusznie zauważając, że to kpina z państwa polskiego. I co się stało? Minister kultury, Marta Cienkowska, zamiast zająć się tematem, podkablowała Panią Hannę Krzysztofowi Ruchniewiczowi, w efekcie czego Radziejowska straciła pracę. Rozumiecie w ogóle ten absurd? My się nie możemy doprosić (bo na proszeniu niestety się kończy, o żadnych żądaniach mowy być nie może, prawda?) zwrotu zrabowanych przez Niemców dóbr kultury, ale ochoczo godzimy się na to, żeby te, rzekomo zrabowane przez nas dobra Niemcom oddawać. Ja przypomnę pani Marcie, na wypadek, gdyby zapomniała, że jest ministrem w POLSKIM rządzie. Nie niemieckim – polskim. Wiem, że może się mylić, jako że jej szefem jest Donald Tusk, ale mimo wszystko… I tak by to się skończyło, gdyby nie polscy obywatele i ich sprzeciw wobec tej sytuacji, w wyniku którego Ruchniewicz stracił stołek, a Pani Hanna wróciła do pracy. Podkreślam – to zwykli Polacy musieli interweniować, a nie mianowana pani minister. Ona uznała, że stosownym będzie zablokowanie sprzeciwu Radziejowskiej. Podkablowanie jej. Doprowadzenie do utraty stanowiska. Bo widzicie, jej nie uderzyło w oczy, to co uderza nas – że to absurd i zwyczajne plucie Polakom w twarz. Polska minister pomyślała, że to jest absolutnie logiczne, że to my powinniśmy oddawać „zrabowane dobra” Niemcom, a nie oni nam. Przy czym ja się cały czas zastanawiam, czym były owe zrabowane przez nas dobra? Cegłówki? Jakieś gówienka pozostawione przez nich, kiedy uciekali przed Armią Sowiecką? Nie wiem, patelnia pozostawiona przez niemiecką rodzinę z czasów wysiedleń po wojnie? Ano, okazuje się, że patelnia może być takim dobrem kulturowym – zaraz Wam to wytłumaczę, ale musimy przejść z powrotem do tej skandalicznej aukcji. Dlaczego wspomniałam o Hannie Radziejowskiej? Ponieważ to również ona zareagowała na tę aukcję, pogmerała, poszukała i podzieliła się tym, co ustaliła: Myślę, że blisko połowa kolekcji, którą usiłowano wystawić na aukcji w Niemczech, dotyczy polskich więźniów politycznych z różnych niemieckich obozów koncentracyjnych. Wiele z dokumentów to ostatnie ślady po pomordowanych. Szukałam dziś historii osób z poszczególnych listów i dokumentów, przejrzałam pod tym kątem blisko dwieście. Tutaj – Zofia Tarka z Częstochowy, zamordowana w Ravensbrueck 13.04.1942 roku. Za kilkaset euro, jako cena wywoławcza, można byłoby (gdyby aukcji nie odwołano) kupić listę rzeczy, które po niej pozostały. Jedna para drewnianych chodaków, 1 koszula, 1 biustonosz, 1 bluzka… Niewiele, skrupulatnie spisane po jej rozstrzelaniu, z adnotacją o wysyłce do jej ojca. Znalazłam jej zdjęcie i krótki biogram: „Studentka. Podczas okupacji w konspiracji. Przydzielona jako kurierka do Okręgu Kieleckiego ZWZ. Aresztowana 11 lutego 1941 roku. I znowu się Was, Drodzy Obserwujący, zapytam – dostrzegacie ten absurd, prawda? Po dziewczynie, która służyła w Związku Walki Zbrojnej (polskiej organizacji konspiracyjnej) pozostały jedynie chodaki, koszula, stanik i bluzka. To wszystko, co zostało po bohaterce, która usiłowała walczyć z okupacją niemiecką. Miała 26 lat, kiedy bezwzględnie odebrano jej życie. I co zrobili Niemcy? Oczywiście, wszystko sobie zawłaszczyli, a kilkadziesiąt lat po wojnie usiłowali sprzedać jako „cenne pamiątki”. Nóż się w kieszeni otwiera. Być może dlatego w przekonaniu pana Ruchniewicza, wspomniana przeze mnie patelnia, była dobrem kulturowym? Bo naprawdę nie rozumiem, co według niego, mamy im jeszcze oddawać, po tym co oni zrobili nam? I dlaczego my mamy im oddawać, a oni mogą sprzedawać? I jeszcze jedno – Karol Nawrocki apelował do rządu, aby ten zażądał zwrotu pamiątek (między innymi po tej kobiecie) lub je wykupił. Wykupił, rozumiecie? Jak to mawiał Rafał Trzaskowski – to się w pale nie mieści.
Przejmujący film
OK, ale co dalej, poza tym, że aukcję łaskawie odwołano, ale pozostawione po polskich ofiarach rzeczy dalej są w łapach Niemców? W sumie nic, ale za to niedługo później polska telewizja publiczna, która podobno jest w likwidacji, ale jakoś zlikwidować się jej nie można (chociaż ileś tam polskich firm rządowi już się udało, ale tego jakoś nie idzie) wyemitowała film „Wśród sąsiadów”. Obejrzałam go sobie i napiszę Wam tak: po pierwszych kilku minutach klęłam pod nosem jak menel pod alkoholowym, który nie może sobie wódki kupić, bo prohibicja. Potem było gorzej. Z każdym kolejnym fragmentem filmu ciśnienie podnosiło mi się tak, że miałam ochotę rzucać różnymi przedmiotami po mieszkaniu i zastanawiałam się, czy kota sąsiadom na ten czas nie oddać, żeby się biedak nie zaczął stresować, że mu baba zwariowała. A na sam koniec miałam ochotę wyrzucić komputer przez okno. Wszystkie te emocje zdusiłam w sobie – kot jest cały i zdrowy. Komputer też. Ale dawno nie widziałam takiego antypolskiego paszkwilu. Zaczęło się od tego, że poprzedni rząd Polski usiłował narzucić „swoją wersję historii” i każda sugestia, że Polska była współwinna Holocaustu może skończyć się karą więzienia. Po pierwsze – taka sugestia jest kłamliwa i z gruntu zasługuje na olbrzymią krytykę; po drugie nikt chyba do więzienia nie trafił. Izrael od dawna obarcza nas winą za ludobójstwo dokonane na Żydach, ale OK, Izrael to Izrael. Natomiast Gazeta Wyborcza czy der Onet spokojnie tego rodzaju brednie wypisywali i, kurczę, nie słyszałam, żeby którykolwiek z ich dziennikarzy został chociażby oskarżony. To był bardziej straszak, niż ustawa, która miałaby rzeczywistą moc sprawczą. Dla niektórych, jak widać, był to pretekst, żeby jeszcze trochę dołożyć do pieca, a co tam, niech się zajmie – zwłaszcza, że pod koniec można było oznajmić, że na szczęście obecny, polski rząd zajął się sprawą i już można dalej, bezkarnie pluć na Polskę. Najbardziej rażący jest brak jakiegokolwiek kontekstu historycznego – żydowska rodzina błąkająca się od drzwi do drzwi i Polacy odmawiający pomocy – warto byłoby wspomnieć, jakie kary groziły Polakom za chociażby poczęstowanie Żyda chlebem. Żydowski chłopiec ukrywający się na strychu, podczas gdy polskie mogły wychodzić na zewnątrz? Ten sam powód, my sobie tego nie wymyśliliśmy. Polscy szmalcownicy sprzedający Żydów w niemieckie łapy? Owszem, byli tacy, ale znowu – przyzwoitość nakazywałaby wspomnieć, że zdecydowana większość Polaków Żydom pomagała, że Armia Krajowa karała tych szmalcowników śmiercią oraz że więcej takich sprzedawczyków było pochodzenia żydowskiego. Ale nie, to Polacy zostali przedstawieni jako hieny z czerwonymi oczami (w poście wrzucam screen z tego filmu). To o Polakach trzeba było powiedzieć, że bardzo wielu z nich „ z polowania na Żydów uczyniło profesję. Zabierali nam pieniądze, kosztowności, wszystko. A później oddawali w ręce policji” – właśnie po tym miałam ochotę wyrzucić swojego poczciwego laptopa przez okno. A na sam koniec biednego, żydowskiego chłopca uratowali dobrzy Niemcy. Niemal wszyscy Polacy źli, Niemcy – dobrzy. Taki antypolski paszkwil wyemitowała polska telewizja publiczna. To już nawet nie jest śmieszne. Może niech taką tubę propagandową utrzymuje Izrael, a nie polski podatnik? Było to tak tanie, prymitywne granie na emocjach (Polacy z czerwonymi oczami, żydowska matka ze skrzydłami anioła, mały chłopiec próbujący zasłonić bijące serduszko w kształcie gwiazdy Dawida), że aż karykaturalne.
Manipulacje Yad Vashem
Ale to oczywiście nie wszystko, bo niedawno na mediach społecznościowych instytutu Jad Fashism, przepraszam – Yad Vashem – mogliśmy przeczytać, że Polska była pierwszym krajem, w którym Żydzi zostali zmuszeni do noszenia charakterystycznego znaku, aby odizolować ich od otaczającej ludności. I tyle, bez żadnego kontekstu, wyjaśnienia, choćby nawet szczątkowego wprowadzenia. Polakom odbiło i koniec. Żyliśmy sobie razem od kilkuset lat, a potem z dnia na dzień kazaliśmy im nosić opaski z gwiazdą Dawida – bo tak. Jako pierwsi na świecie na coś takiego wpadliśmy. Oczywiście minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski zareagował z pełną (ekhm, ekhm) stanowczością: Sprostujcie, proszę, że Polska była pod niemiecką okupacją. Jak na niego, to i tak dużo. Czekał Radzio na odpowiedź, czekał; minął dzień, drugi, trzeci, a Yad Vashem jakoś nie prostował. Olali apele Sikorskiego kompletnie, więc nasz dyplomata zaczął się zastanawiać, czy to na pewno była pomyłka, czy może jednak prawdą jest to, co mówią antysemici, że Izrael celowo fałszuje historie polsko- żydowską – zwłaszcza, że Władysław Kosiniak-Kamysz też zwracał nieśmiało uwagę, że izraelskie muzeum pamięci ofiar Holocaustu, delikatnie pisząc, mija się z prawdą i on również nie doczekał się żadnej reakcji. Cisza trochę krępująca, więc Sikorski szybko skonsultował z żoną, czy może wezwać izraelskiego ambasadora na dywanik. Ambasador pokiwał głową i przyjął nasze niezadowolenie ze zrozumieniem, Yad Vashem opublikowało niby sprostowanie, że stało się to na polecenie władz niemieckich, dodając pobłażliwie, że przecież wyraźnie to wskazali w podlinkowanym artykule, więc o co my w ogóle aferę robimy. Ano o to, że doskonale wszyscy wiemy, że nie każdy ma czas (i chęć) czytać wszystko, co jest proponowane na mediach społecznościowych. W świat poszedł tamten wpis, który nawet nie został specjalnie zmieniony, dodano tylko informację, że to Hans Frank, gubernator Generalnego Gubernatorstwa, wydał taki rozkaz, ale tutaj już jego narodowości nie podano. Cały więc wpis mówi, ni mniej, ni więcej, że w Polsce Żydzi zostali po raz pierwsi zmuszeni do noszenia charakterystycznych opasek, a wymyślił to Hans Frank. I tak dobrze, że nie Franek Hansowski. W każdym razie przewodniczący Yad Vashem się zdenerwował, przypomniał, że informacja o niemieckiej okupacji była zawarta w tekście i koniec dyskusji. Pierwszy i kolejny wpis Yad Vashem są historycznie prawidłowe i nie widzimy powodu, żeby to dalej wyjaśniać. Ci, którzy nadal źle interpretują nasz wpis, robią to w tym momencie świadomie – napisał Dani Dayan. Czyli wpisu nie zmienimy, a jak masz z tym jakiś problem, głupi, polski goju, to jesteś antysemitą. A to niedobra jest. Jakby ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy aby na pewno była to celowa manipulacja, ten wpis powinien je rozwiać. Fajne są takie niedopowiedzenia. W opisywanym filmie zapomniano wspomnieć, że Polakom za pomoc Żydom groziła kara śmierci (i to nie tylko im, ale też ich rodzinie, a często sąsiadom), tutaj zapomniano o mało istotnej informacji, że Polska była pod okupacją, a za całym Holocaustem stali Niemcy i tylko Niemcy, bo Polacy też byli ofiarami tego ludobójstwa. Takie małe, nic nie znaczące szczegóły, kto by się tego czepiał? Chyba tylko antysemita jakiś.
Niemiecki historyk znalazł winnych Holocaustu
A na koniec niemiecki historyk, polskiego niestety pochodzenia, Grzegorz Rossoliński-Liebe popełnił książkę o tytule: „Polscy burmistrzowie i Holocaust”, która jest kolejną, jawną próbą obarczania Polski winą za niemieckie zbrodnie. Książka ta jest promowana przez instytucję „Dom polsko-niemiecki”, który rzekomo ma dbać o dobre stosunki polsko-niemieckie. Czyli jeśli dobrze rozumiem, dobre stosunki będą, jeśli będziemy godzić się na skandaliczne zakłamywanie historii, żeby naszym niemieckim bracholom przykro nie było. Jeśli nie zamkniemy pysków i nie będziemy godzić się na nową wersję historii, to się nasi sprzymierzeńcy obrażą. O ile w przypadku filmu „Wśród sąsiadów” poświęciłam półtorej godziny swojego czasu na obejrzenie tego paszkwilu, o tyle nie zamierzam tracić go więcej na lekturę ponad tysiąc-stronicowej książki, w której chyba każde zdanie jest kłamstwem. Dość napisać, że 25 listopada miała się odbyć prezentacja tej wybitnej, naukowej pozycji, ale została odwołana, ponieważ nie uzgodniono wspólnej polsko-niemieckiej wersji. Nie uzgodniono i pewnie się jej nie uzgodni – przynajmniej na pewno nie z Polakami, którzy się swojego pochodzenia nie wstydzą. Trzeba byłoby chyba do Tuska uderzać. Ogólnie cała książka opowiada o tym, że tak naprawdę winę za Holocaust ponoszą polscy burmistrzowie czy sołtysi, ale na pewno nie Niemcy. Jestem w ciężkim szoku, że takie słowa mogły wyjść spod pióra człowieka, w którego żyłach płynie polska krew. Ludobójstwo dokonane na Żydach (i Polakach, na litość Boga!) było konsekwencją wieloletniego polskiego antysemityzmu. Bo wiadomo, antysemityzm to tylko w Polsce. Szkoda, że po raz kolejny pominięto niektóre, nieistotne widocznie, szczegóły – takie chociażby jak te, że jakakolwiek odmowa czy sprzeciw wobec niemieckiej polityki skutkowałaby śmiercią takiego urzędnika. Wiecie co, ja już nawet nie mam ochoty na wnikliwą analizę, dlatego po prostu podam Wam tutaj kilka cytatów z książki. Sami to sobie oceńcie.
Dzięki współpracy z ludnością polską udało się zamordować ponad 90% wszystkich Żydów mieszkających w Generalnym Gubernatorstwem. W tym miejscu należy podkreślić, że Polacy czerpali korzyści z mordowania Żydów i nie bez powodów przyczyniali się do tego.
Oczywiście, kontekst historyczny wziął i sobie zdechł. Znowu. Ani słowa o tym, jak wyglądała ta „współpraca”. Na przykład, że była ona przymusowa, bo jej odmowa groziła śmiercią. Ale nie, o tym cicho sza, bo to niedobra jest. Wszystko jest, kurde, niedobra. Tylko opluwanie Polski jest dobra.
Polskie społeczeństwo zareagowało na deportacje w różny sposób. Polacy stali po drugiej stronie miejsca zbiórki przy kościele i krzyczeli: „To dobrze! Niech żyje Hitler!”. Niektórzy Polacy uważali deportacje za zabawne i żartowali ze skazanych na śmierć Żydów. Kiedy jeden Żyd został rozpoznany i zaprowadzony przez Polaka do deportowanych, życie uratowała mu Niemka.
Wychodzi na to, że całkiem fajnie mieliśmy podczas tej wojny. Wszyscy śmialiśmy się i dokazywaliśmy. I zwracam Wam uwagę na kolejny przykład – zły Polak, dobra Niemka. Mieliśmy już to w opisywanym wyżej filmie „Wśród sąsiadów”. Mieliśmy też Wilhelma Hosenfelda w „Pianiście”. Szkoda, że wszyscy zapominają wspomnieć o tym, że zarówno Hosenfeld, jak i dwóch „dobrych Niemców” mieli za zadanie stłumić powstanie warszawskie. Być może byli zdolni do okazania ludzkich uczuć, kiedy nikt nie patrzył, ale nie zmienia to faktu, że mieli polską krew na rękach. A ta Niemka? Nawet nie wiadomo, czy istniała, bo przytoczony fragment nie podaje żadnych szczegółów. Autor pisze, że tak było, więc tak było. Koniec dyskusji.
Obowiązek noszenia opasek z gwiazdą Dawida nie był wcześniej wprowadzony ani w Niemczech, ani gdzie indziej. Za ich wdrożenie odpowiedzialni byli burmistrzowie, starostowie, sołtysi i administracja gminna.
I tak dla własnego kaprysu tak zrobili? Nikt ich nie zmuszał, nie zastraszał, nie groził? Sami wpadli na ten pomysł, a Niemcy z radością przyklasnęli? Czy może jednak trochę oponowali zszokowani polskim antysemityzmem? Swoją drogą – ciekawa zbieżność z niedawnym wpisem Yad Vashem, prawda? Tak zupełnie przypadkiem na Polskę wylewa się cała fala oszczerstw i kłamstw, niemalże tydzień w tydzień.
Poczucie bezradności
Powiem Wam, że jestem mocno podłamana. Czuję się kompletnie bezradna. Piszę ten tekst już trzeci dzień i coraz bardziej opuszcza mnie motywacja. Czuję, że przegrywam na każdym kroku. Bo co z tego, że opublikuję ten tekst, zwracający uwagę na niemieckie i żydowskie kłamstwa historyczne? Co z tego, że opublikuję wspomnienia mojej Babci, w których bynajmniej Niemców nie wybielano, skoro Niemcy i Żydzi wiedzą lepiej? Co ja mogę wobec Yad Vashem czy niemieckiego historyka, który wypuścił knigę na tysiąc stron, udowadniającą, że to nie ja mam rację, bo to on jest historykiem i wie lepiej? I już pal sześć, że on w tej naukowej pozycji powołuje się na anonimowych świadków albo jakąś Niemkę, która nie wiadomo, jak się nazywała i gdzie miała miejsce opisywana przez niego sytuacja. Wiadomo tylko, że stał tam kościół. Przecież nie mam szans się przebić. Zamiast satysfakcji z włożonej pracy, poświęconego czasu i końcowego efektu, czuję ogromną bezradność, kompletną pustkę i absolutny brak motywacji, żeby dalej z tym świństwem walczyć. Wierzyłam, że napiszę ważny tekst, a zmierzyłam się ze ścianą, przez którą nie jestem w stanie się przebić. Szczerze, to płakać mi się chce. Mam wrażenie, że ta antypolska narracja wzbiera na siłę. Najpierw skandaliczna sytuacja w Instytucie Witolda Pileckiego, potem filmowy, antypolski, kompletnie zmanipulowany film, manipulacje Yad Vashem, a na koniec książka, która dosłownie zwala odpowiedzialność za Holocaust na Polaków. To się dzieje już od ładnych paru lat (ot, choćby „polskie obozy śmierci” – od ilu lat walczymy z tym określeniem?), ale ostatnio jest to coraz częstsze, praktycznie co kilka tygodni mamy do czynienia z kolejną manipulacją albo wręcz perfidnym, ordynarnym kłamstwem. Kiedyś ironizowałam sobie, że niedługo Polska będzie musiała płacić odszkodowanie Niemcom za amunicję, którą zużyli, strzelając do polskich powstańców; albo że Niemcy napadli na Polskę tylko i wyłącznie po to, żeby ratować Żydów przed krwiożerczym, polskim antysemityzmem, a getto warszawskie powstało po to, żeby ich chronić, bo nie wiadomo, co by Polacy z nimi zrobili. Wtedy nie przyszłoby mi do głowy, że ta gorzka ironia jakiś czas później będzie tak niepokojąco bliska prawdy.
M.
