

Nawiasem Pisząc
Kalifornia ofiarą w imie słusznych celów
Przepraszam Was straszliwie, że tak długo nie pisałam. Miałam taki nawał roboty na studia, a musiałam to jeszcze jakoś łączyć z pracą i pisaniem pracy magisterskiej (co w sumie łączy się ze studiami, ale chodziło mi bardziej o zaliczenie na sesję). Powinnam była jednak dać Wam znać. A sporo się w międzyczasie wydarzyło – Tomasz Lis udawał, że jest Karolem Nawrockim i przeprowadził wywiad sam ze sobą, Donald Tusk odwołał szczyt rady Unii Europejskiej, bo trzeba by było zaprosić prezydenta Andrzeja Dudę, a przecież to się nie godzi. To tylko pokazuje, jakim dziennikarzem jest Lis, a jakim premierem Tusk. Trzeba być naprawdę małym i płytkim człowiekiem, żeby odwołać szczyt UE we własnym kraju, gdzie być może udałoby się coś wynegocjować z korzyścią dla Polski, bo nie lubi się prezydenta. No, ale Tusk nie negocjuje, Tusk wykonuje polecenia Niemiec. Zajmijmy się jednak najbardziej – ekhm, ekhm – palącym problemem.
W imię klimatu

Ten śliczny, tęczowy, pozbawiony wody hydrant jest chyba najsmutniejszym symbolem tego, co się dzieje w Ameryce – choć podobno wygenerowanym przez IA. Bo tolerancja jest ważniejsza, niż bezpieczeństwo rodziny. Całą Kalifornię od tygodnia trawią gigantyczne pożary, nad którymi nie udaje się zapanować. No dobrze, powiecie, ale przecież sam fakt, że hydrant jest tęczowy nie znaczy, że nie można z niego korzystać. Gdyby tylko o to chodziło, to pewnie korzystać by się dało; problemem jest fakt, że ten hydrant nie ma dostępu do wody. A jaki jest cel stawiania hydrantu bez dostępu do wody, nawet jeżeli jest słodki i tęczowy? Bo trzeba walczyć z ociepleniem klimatu, dlatego domy kilkudziesięciu tysięcy ludzi i życie dwudziestu czterech osób (dane z wczoraj) musiały zejść na dalszy plan. Wody w hydrantach nie ma, ponieważ trzeba było ratować stynki. To są takie maciupkie rybki, które istnieją w zasadzie tylko po to, żeby trochę większe rybki miały co jeść. Jest ich wszędzie pełno. Powinniście je widzieć w polskich jeziorach, pływają takie maleństwa tuż przy brzegu. Potem już jako dorosłe rybki wypływają na głębsze wody, żeby spełnić swoje zadanie dla ekosystemu i zostać pożartymi przez większe ryby, które potem są zjadane przez jeszcze większe, aż w końcu te największe trafiają na talerz człowieka. Pożyteczne w sumie, ale bez przesady. Dla dobra tych rybek gubernator Kalifornii nie zgodził się na zbudowanie zbiorników retencyjnych (znamy to skądś, prawda?), poza tym przekierowano rzeki – też podobno dla dobra rybek. Gavin Newson miał się też nie zgodzić na usunięcie starych, zeschniętych drzew z kalifornijskich lasów. Nie wiem, czy żeby chronić korniki, terminy czy inne cholerstwo, czy po prostu mu się nie chciało. I właśnie dlatego straciło życie ponad dwadzieścia osób (widziałam przerażające nagranie uwięzionego w swoim mieszkaniu człowieka, którego z każdej strony otaczał pożar, więc nie miał żadnej drogi ucieczki; zastanawiam się, czy przeżył, czy w ostatniej chwili wrzucił nagranie do sieci, żeby rodzina wiedziała, co się z nim stało), a dziesiątki tysięcy straciły domy. Dla stynek. Których jest wszędzie pełno. Troska pro-klimatycznych wariatów doprowadziła do tego, że prawdopodobnie niewiele tej natury w Kalifornii zostanie. Dopiero zaczną drzeć japy, jak po ugaszeniu pożarów okaże się, że spłonęły prawie wszystkie drzewa i co by tu teraz zrobić z CO2.
W imię walki z szowinizmem
Ale obrona klimatu nie jest jedynym powodem, dla którego Kalifornię trawi największy w historii pożar. Drugim powodem jest również rażąca niekompetencja kalifornijskich miast, tym razem nie spowodowana troską o klimat, a najzwyklejszą w świecie głupotą, co się oczywiście wzajemnie nie wyklucza, wręcz przeciwnie. Otóż burmistrz Los Angeles, Karen Bass, znana głównie z tego, że uwielbia walczyć o prawa LGBT, stwierdziła, że nie ma sensu przepłacać i ucięła około 20 milionów dolarów na straż pożarną. Dlaczego? Pojęcia nie mam, pewnie były ważniejsze wydatki – na przykład pomalowanie hydrantów na tęczowo. Orżnięta z milionów dolarów straż pożarna, która nie ma dostępu do wody w hydrantach – brzmi jak przepis na sukces, to się nie mogło nie udać. Taka decyzja w regionie, gdzie podobne, choć dużo mniejsze pożary, zdarzają się regularnie, brzmi absurdalnie, ale ona naprawdę została podjęta. Pani Bass jednak nie było na miejscu, kiedy obywatele jej miasta musieli w panice się ewakuować, pozostawiając cały swój dobytek i wiedząc, że prawdopodobnie nie będą mieli do czego wracać. Burmistrz w tym czasie była w Ghanie, ponieważ aktywnie dba ona o jak najlepsze stosunki USA z Afryką. Szkopuł polega na tym, że obiecała mieszkańcom, że nie będzie tego robić, będzie mieszkać w Los Angeles i poświęci się w 100% swojej pracy jako major. Cóż, kłamała. Po jakimś czasie poświęciła się jednak i wróciła, nie potrafiła jednak odpowiedzieć na żadne pytanie dziennikarza, który chciał się dowiedzieć, czy żałuje swojej decyzji o obcięciu wydatków na straż pożarną i czy zamierza przeprosić. Tym ostatnim nie jestem specjalnie zaskoczona. Politycy bardzo dobrze potrafią kłamać, kraść i pajacować, ale żeby powiedzieć słowo „przepraszam” i przyznać do błędu? Do tego żaden nie jest zdolny. Pani Bass też nie była. Stała i udawała, że nie słyszy pytań reportera. Zarówno pana Newsona, jak i panią Bass, Amerykanie powinni wywieźć na tackach i utopić razem z tymi stynkami.
W imię tolerancji
I jeszcze, żeby wyczerpać temat – jest także trzeci powód. Tym powodem jest Kristina Crowley, szefowa straży pożarnej, która została powołana na swoje stanowisko… a, jakże… z powodu polityki inkluzywności i różnorodności. I już na samym początku swojej pracy powiedziała, że jej najważniejszym zadaniem będzie wprowadzanie właśnie tej inkluzywności. Zatem warunkiem otrzymania pracy strażaka nie będą kompetencje, sprawność fizyczna czy siła, bo kogo to interesuje przy rekrutacji strażaków, prawda? Ważniejsze, żeby byli czarni, homoseksualni albo transseksualni. Ja tutaj oczywiście nie neguję, że Murzyn albo gej może być dobrymi strażakami, mam jedynie wątpliwości, czy to powinno być głównym kryterium przyjęcia na tak odpowiedzialne i niebezpieczne stanowisko. Nie jestem też do końca przekonana, czy np. mężczyzna uwięziony w ciele kobiety będzie w pełni wykwalifikowanym i sprawnym strażakiem, bo choćby stanął na rzęsach nie będzie miał siły fizycznej prawdziwego mężczyzny i kiedy będzie musiał wynieść z płonącego budynku stukilogramowego chłopa może pojawić się mały kłopot. Ale ważne, że nie został zdyskryminowany, prawda? A poza tym walić to i tak nie ma czym gasić pożarów, więc problem rozwiązany. Ciekawe w sumie, czy zbyt mała liczba strażaków, bo to też dało o sobie znać w walce z żywiołem, nie jest przypadkiem spowodowana tym, że zgłosiło się zbyt mało homoseksualistów i transseksualistów? W sumie to szkoda mi tych normalnych strażaków, którzy mogli tylko stać i patrzeć, jak ludzie tracą swoje domy. Na pewno nie tak wyobrażali sobie swoją pracę, po tym jak spełnili swoje marzenia z dzieciństwa i zostali strażakami. I jeszcze na koniec – nie wiem, czy kojarzycie, ale jakiś czas temu pewien młody facet zastrzelił prezesa jednej z firm ubezpieczeniowych. I wiecie co? Ja mu się wcale nie dziwię, bo to jest jakaś cholerna mafia. Otóż firmy ubezpieczeniowe zaczęły wycofywać się z ubezpieczenia od pożaru, które to jest podstawą, jeśli żyje się w tym regionie. Pocieszające jest to, że na biednych nie trafiło, w tych okolicach żyją najbogatsi mieszkańcy USA, w tym śmietanka Hollywood, którzy bardzo szybko postawią sobie nowe domy, jeszcze bardziej wypasione.
Ale może właśnie taki pożar da tym ludziom do myślenia, żeby może tak otwarcie i bezkrytycznie nie wspierać demokratów, bo po raz pierwszy od dawna efekty ich nieumiejętnych i kompletnie chaotycznych rządów uderzyła bezpośrednio w nich. Może otworzy to oczy większej części amerykańskiej lewicy, jeśli zobaczą, że można było uniknąć tej katastrofy, gdyby nie te wszystkie sztandarowe idee lewicy, jak walka o klimat, tolerancja wobec LGBT czy obsadzanie kobiet na wysokich stanowiskach, tylko dlatego, że są kobietami (do tej pory o pani burmistrz mówiło się z dumą, że to pierwsza kobieta na tym stanowisku w Los Angeles). Nie mam wielkich nadziei co do tego, ale pamiętajmy, że całe to szaleństwo tolerancji rozpoczęło się w USA. To ze Stanów Zjednoczonych napływa do nas ta coraz bardziej idiotyczna moda na marksizm, może więc – jeśli Amerykanie w końcu zmądrzeją – Europejczycy nie będą mieli skąd czerpać inspiracji?
M.
Wesprzeć nas można poprzez Patronite
Nawiasem Pisząc
Karol Nawrocki stawia na patriotyzm

Co prawda niektórzy cały czas nawołują do ponownego przeliczenia głosów, bo marzy im się, że Karola Nawrockiego się nagle odwoła, a prezydentem zostanie jedyny i słuszny kandydat, Rafał Trzaskowski. Umówmy się, że szanse na to są bliskie zeru, bo jedynym bojownikiem na placu boju został już Roman Giertych. Jego źrebięta walkę uprawiają głównie w mediach społecznościowych. Gorycz porażki przełknęli ostatecznie wszyscy niezadowoleni politycy i, mimo wielu wcześniejszych zapowiedzi, pojawili się wczoraj w większości na zaprzysiężeniu nowego prezydenta. I dobrze, bo zachowaliśmy chociaż jakieś złudzenie poważnego, demokratycznego państwa.
Nawiązanie do wszystkich ojców polskiej Niepodległości
Dokładnie wysłuchałam też orędzia Karola Nawrockiego i, wbrew temu do czego usiłuje nas przekonać strona przegrana, wypadło bardzo dobrze. Nowy przywódca państwa pokazał, że potrafi być twardy i stanowczy, ale nie zamierza stawać okoniem i bezmyślnie blokować dobrych projektów rządu. Zapowiedział na przykład pełną współpracę w zakresie obronności. Nie zmienia to faktu, że jak miał okazję, potrafił ugryźć. Nie będę odnosiła się do jego obietnic, bo niektóre będzie mógł spełnić bardzo łatwo (poprzez prawo weta), a inne już będzie mu bardzo ciężko jako prezydentowi. Skupię się na czym innym – Karol Nawrocki pokazał, że faktycznie jest miłośnikiem historii i w swoim orędziu puścił oko chyba do wszystkich opcji politycznych. Oczywiście obłąkańcy spod znaku ośmiu gwiazd i dwóch błyskawic tego nie wyłapali, więc zrobię to za nich. Otóż świeżo upieczony prezydent wplótł w swoją wypowiedź cytaty wielu ojców naszej Niepodległości. Najłatwiejszy do wyłapania był oczywiście Roman Dmowski i „jesteśmy Polakami, więc mamy obowiązki polskie” (ukłon w stronę narodowców) oraz Józef Piłsudski: „Niepodległość nie jest nam dana raz na zawsze”, do którego najbliżej chyba obozowi Prawa i Sprawiedliwości (przy okazji zapunktował sobie pewnie u nich, cytując również świętej pamięci Lecha Kaczyńskiego: „Warto być Polakiem”). W swoim orędziu prezydent znalazł również miejsce dla Wojciecha Korfantego, zwolennika chrześcijańskiej demokracji: „Pierwszą funkcją państwa jest służenie”. Według mnie było to również nawiązanie do Ruchu Autonomii Śląska, z których postulatami Korfanty na pewno by się nie zgodził. Nawrocki zacytował również Wincentego Witosa: „Polska winna trwać wiecznie” i uśmiechnął się tym samym do ludowców. Gdyby na lewicy bardziej interesowano się historią, na pewno wyłapano by nawiązanie do Ignacego Daszyńskiego, który był związany właśnie z lewicą i socjalistami: „Trzeba służyć społeczeństwu i społeczeństwa słuchać” (co prawda nie ma chyba potwierdzenia, że Daszyński faktycznie jest autorem tych słów, ale w pełni oddają one jego przekonania). Myślę, że poznaniacy, a przynajmniej spora ich część, wyłapała również cytat Ignacego Paderewskiego: „Walczyć trzeba z tymi, którzy naród pchają do upadku i upodlenia”. Wybitny pianista nie utożsamiał się, co prawda, z żadną konkretną partią polityczną, ale myślę, że jego poglądy można zakwalifikować jako centrowe albo umiarkowanie prawicowe. Jako wielkiej zwolenniczce kultywowania pamięci o Żołnierzach Wyklętych, nie umknął mi również cytat majora Łupaszki: „My jesteśmy z miast i wsi polskich”.
Smutne i niskie ataki
Niektórzy upatrują się w zacytowaniu Paderewskiego zawoalowanego ataku w stronę obecnego rządu. Być może, bo nowy prezydent wiele ucierpiał przez ich brutalne ataki, często poniżej pasa – co im zresztą wygarnął. Ja jednak odebrałam to orędzie jako próbę zjednoczenia i argumentację, że on naprawdę chce być prezydentem wszystkich Polaków. „Zobaczcie” – zdawał się mówić Nawrocki – „Znam i szanuję poglądy każdego z ojców naszej Niepodległości. Mimo że się różnili, wszyscy dążyli do wspólnego celu. My też się dzisiaj różnimy, ale mam nadzieję, że też, mimo tej niezgody, mamy wspólny cel. A naszym celem jest Polska”. To było naprawdę bardzo dobre orędzie – Trzaskowski pewnie powiedziałby tylko, że mamy się kochać, tolerować i uśmiechać. Podejrzewam, że gdyby ci wszyscy ludzie, którzy tak agresywnie atakują teraz w sieci Karola Nawrockiego znali trochę historię, zauważyliby te subtelne ukłony wobec głównych nurtów politycznych w naszym Parlamencie. Ale nie znają, dlatego odebrali jego obietnicę o tym, że będzie służył przede wszystkim Polakom, a nie liniom partyjnym, jako czczą gadaninę, a przecież wiadomo, że Nawrocki to wstrętny pisior. Smutno się w sumie czyta te komentarze. Pomijam już dziecinne zapewnienia, że „to nie jest mój prezydent”. Jak na razie jedyne, co wyłapali politycy partii rządzącej to fakt, że pan Karol zamierza wychodzić przed szereg, a on jest przecież od reprezentowania, a nie rządzenia. Silniczki natomiast słów głowy państwa chyba nie zrozumiały, więc postanowiły czepiać się tego, że prezydent wrzeszczy (nie wrzeszczał, tylko podnosił głos), nie tak chodził, nie tak stał i wszystko robił nie tak. I oczywiście jego żony, bo tak zawsze najłatwiej, mimo że nie zauważyłam ani w zachowaniu, ani w ubiorze Marty Nawrockiej niczego niewłaściwego czy gorszącego. Że jej kawałek tatuażu było widać? W partii rządzącej jest facet, któremu zostało już niewiele wolnego ciała do porysowania. Że ubrała się jak Melanie Trump? Nawet jeśli, to co z tego? Że w pewnym momencie się pogubiła? Była w takiej sytuacji pierwszy raz w życiu. Smutne i niskie to wszystko – również to, że telewizja publiczna (podkreślam: publiczna!) w ogóle wypięła się na to orędzie i zamiast tego postanowiła pokazywać serial o psie i jego policjancie.
Subiektywne nadzieje i odczucia
Ja odebrałam orędzie Karola Nawrockiego przede wszystkim jako patriotyczne. I właśnie tego od niego oczekuję – patriotyzmu. Ale już nie tylko w słowach. Wiem, że potrafił być nieustępliwy w walce o polskie ofiary zbrodni wojennych, dlatego wiąże z jego prezydenturą pewne nadzieje. Oczekuję przede wszystkim twardej polityki wobec Niemiec, Ukrainy czy Rosji (chociaż jeśli chodzi o dyplomatyczne spotkanie z głową tego ostatniego państwa z oczywistych względów są na to marne szanse). Mam również nadzieję, że Karol Nawrocki nie będzie się uginał pod szantażami Izraela i mimo ciepłych relacji z Donaldem Trumpem nie będzie się zgadzał na ich kłamstwa o polskim antysemityzmie. Że nie będzie bał się w razie czego wypomnieć, że Natenjahu jest przede wszystkim zbrodniarzem wojennym, nawet bardziej bezwzględnym od samego Putina. Liczę na to, że po wielu latach, w których „polscy” politycy bez zająknięcia oczerniali nasz kraj, on wreszcie się temu postawi. Że nie będzie również pozwalał na takie przejawy antypolonizmu w naszym kraju. Że będzie reagował na niepotwierdzone oskarżenia o Jedwabne, plucie na Żołnierzy Wyklętych, usuwanie z muzealnych wystaw największych polskich patriotów czy wreszcie na wybitnie antypolskie propozycje prezesa Instytutu Pileckiego, który to chciał dyskutować o tym, jak Polska mogłaby oddać Niemcom ich dobra kultury, co jest już zwykłą bezczelnością i bardzo szkoda, że takie propozycje wychodzą ze strony człowieka, który podobno jest Polakiem. Tylko na tyle i aż na tyle liczę. I naprawdę mam nadzieję, że się nie zawiodę, bo po raz pierwszy w II turze wyborów oddawałam głos nie tylko po to, żeby ten drugi nie wygrał.
M.
Nawiasem Pisząc
Słodko-gorzka prezydentura

Jutro Andrzej Duda oficjalnie zakończy swoją prezydenturę, a w jego miejsce zaprzysiężony zostanie Karol Nawrocki. Dziwne to były dwie kadencje. Było parę plusów, ale zdarzały się też minusy, które mnie osobiście bardzo zawiodły. Na pewno nie był to prezydent najgorszy, jak próbują utrzymywać wyborcy Platformy, bo – umówmy się – trzeba było się bardzo postarać, żeby w tym niechlubnym rankingu wyprzedzić Aleksandra Kwaśniewskiego, który lubił sobie chlapnąć, a potem tłumaczył się chorobą filipińską, czy Bronisława Komorowskiego, który często wyglądał jakby też lubił sobie chlapnąć, a poza tym wchodził na krzesła i bawił się w Szoguna. Według mnie jednak w dalszym ciągu najlepszym prezydentem w naszej historii był Lech Kaczyński, chociaż on też, według mnie, popełnił błąd podpisując traktat lizboński.
Wołyń zamieciony pod dywan
Nie będę ukrywała, że najbardziej zawiodłam się na stosunku ustępującego prezydenta do kwestii Wołynia. Andrzej Duda tłumaczył, że teraz nie jest na to czas, bo trzeba pomagać. Pomoc pomocą, ale upamiętnianie ofiar rzezi wołyńskiej na szczerym polu, gdzie niedbale wetknięto krzyż oraz słuchanie tego, jak to Zełeński przekonywał, że kiedyś tu wydarzyła się tragedia, ale w sumie to nie wiadomo, kto do niej doprowadził i kto był ofiarą, było dosłownie policzkiem dla Polski. Zwłaszcza że pan Andrzej też pominął sprawców tej tragedii. Poza tym – przy takiej uległej polityce zagranicznej nigdy nie będzie dobrego czasu, bo zawsze będzie się okazywało, że politycy innego państwa są sprytniejsi i skutecznie będą takie tematy odwlekać na święty nigdy. Gdyby negocjacje prowadzić skutecznie to i czas dobry by się znalazł. Przyznam szczerze, że sama wychodziłam z błędnego założenia, żeby ten temat na obecną chwilę odpuścić, ale było to wtedy, kiedy Ukraińcy jeszcze przejawiali jakąkolwiek wdzięczność. Mniej więcej w tym samym czasie mieszkający w tamtych okolicach nasi wschodni sąsiedzi sami – w ramach tejże wdzięczności – sprzątali groby ofiar wołyńskich. Jedna jaskółka jednak wiosny nie czyni, a umówmy się, że odsłonięcie pomników lwów przy Cmentarzu Orląt Lwowskich (które podobno też miało być podziękowaniem), gdzie „przypadkowo” zabrakło napisu „Zawsze wierny Tobie Polsko” było wyjątkowo niesmaczne i mało satysfakcjonujące. Później jednak Ukraińcom wdzięczność przeszła, a Wołodimir Zełeński wykazywał się coraz większą roszczeniowością. I właśnie wtedy, kiedy ukraiński przywódca zaczął dopuszczać się mniejszych lub większych złośliwości wobec naszej głowy państwa, trzeba mu było ten Wołyń przypomnieć – twardo i stanowczo. Tylko że taką politykę trzeba umieć prowadzić, a pan Duda przekonywał, że „trzeba być twardym” tylko w wywiadach z polskimi dziennikarzami.
Komuś odbierzemy, innym porozdajemy
Później oczywiście było parę mniejszych lub większych wpadek – na przykład uważam, że prezydent mógł się z nimi bardziej pobawić wetowaniem ustaw. Większość jednak podpisał. A że potem atakowaliby go, że to przez niego nie mogli zrealizować swoich stu konkretów? I tak atakują – najtwardszy elektorat KO jest w dalszym ciągu święcie przekonany, że te obietnice nie zostały zrealizowane właśnie przez Andrzeja Dudę. I nie przetłumaczysz, że przecież sama Platforma głosowała przeciwko niektórym ustawom, które miały zrealizować obiecane postulaty. Za co muszę pochwalić prezydenta? Za odebranie Jolancie Lange Gontarczyk Srebrnego Krzyża Zasługi, który wręczył jej jeszcze Aleksander Kwaśniewski, wywodzący się zresztą z podobnego środowiska. Oczywiście media, jak to media, ogłosiły tę decyzję jako wręcz znieważającą, ponieważ według nich pani Jolanta była tylko i aż… działaczką społeczną. O jej donoszeniu do SB „przypadkiem” im się zapomniało. Same przypadki! Zapomniało im się też, że wiele wskazuje na to, że to właśnie Lange była odpowiedzialna za śmierć ks. Franciszka Blachnickiego. Przypomnijmy więc, że kapłan był inwigilowany właśnie przez małżeństwo Gontarczyków, a jeden ze świadków potwierdzających, że to właśnie z nimi się spotkał w dniu swojej śmierci utrzymywał, że podali mu oni jakiś napój. Stąd też przyjęto za prawdopodobną wersję, że ksiądz został otruty, ale że Polska obaliła komunę tak jak obaliła, to prawdopodobnych sprawców nie spotkały żadne konsekwencje. Szkoda tylko, że poza odbieraniem orderów, Andrzej Duda na koniec postanowił ich również trochę porozdawać. Między innymi Magdalenie Ogórek, braciom Karnowskim czy – niedawno – Cezaremu Kuleszy… I tutaj już niestety nie ma się czym chwalić.
Ja przynajmniej wychodzę z założenia, że najważniejszych orderów państwowych nie powinno się rozdawać jak cukierków.
M.
Nawiasem Pisząc
Nie spoczniemy po porażce

Nie pozwala się nudzić ta nasza rodzima polityka. Odnoszę wrażenie, że cała nasza scena polityczna to jedna wielka kampania wyborcza skupiająca się na napierdzielaniu w stronę przeciwną i nasilającą na czas, kiedy faktycznie zbliżają się wybory. A że najbliższe wybory już w 2027 roku i to będą kolejne już „najważniejsze wybory w historii wolnej Rzeczypospolitej”, to politycy nie pozwalają nam o sobie zapomnieć choćby na moment. Nie, im zależy, żebyśmy dalej szarpali się między sobą jak dwa od dawna zwaśnione ze sobą plemiona. Jedno chce ośmiogwiazdkować, a drugie nie boi się Tuska. I im bardziej jedni ośmiogwiazdkują, tym bardziej ci drudzy się nie boją i na odwrót.
Skandaliczne doniesienia Hołowni
Wydawało się, że po wyborach prezydenckich sytuacja na naszej scenie politycznej trochę się uspokoi. Ale nie, bo najpierw mieliśmy aferę z liczeniem głosów, PESEL-ami Giertycha i Sądem Najwyższym. Wśród największych zwolenników Romana Giertycha nadal można zaobserwować pospolite ruszenie (które swoją drogą w dłuższej perspektywie może być szkodliwe dla premiera i jego ekipy, bo spora część ze stajni Giertycha zapowiedziała, że skoro ich głos się nie liczy, to oni ośmiogwiazdkują następne wybory, więc nara, Donald – pytanie, czy w ciągu dwóch lat nie zdążą o tym zapomnieć), ale większość polityków KO chyba pogodziła się z tym, że tak się tych wyborów nie wyciągnie, więc trzeba spróbować inaczej. I właśnie w związku z tym przypomniał o sobie Szymon Hołownia, który przyznał, że był sondowany, testowany, sprawdzany czy jakkolwiek to nazwać w temacie opóźnienia albo zablokowania zaprzysiężenia prezydenta Karola Nawrockiego. Czyli niejako do zamachu stanu. Zamieszanie wybuchło spore, politycy Polski 2050 zaczęli tłumaczyć swojego szefa, że na pewno nie o to mu chodziło, Donald Tusk grzmiał, że takie plotki mogą być bardzo szkodliwe, a Roman Giertych sugerował, że skoro zamach stanu to obalenie władzy, a rządzi KO, to Hołownia niechybnie spiskował z tymi złymi pisiorami, żeby obalić Donka. W każdym razie, patrząc na to, co wyczynia nasz rząd i jak bardzo nie może pogodzić się z porażką w wyborach prezydenckich, jestem skłonna uwierzyć w słowa Hołowni. Jestem niemal pewna, że nasi obecni rządzący wyczerpią albo już wyczerpali wszystkie możliwe ścieżki, żeby do zaprzysiężenia Nawrockiego nie doszło. Zmobilizowali betonowy elektorat, rozkręcili aferę o sfałszowane wybory, doprowadzili do protestów, teraz wystarczyło na te wszystkie nastroje posłać chłopaczka na odpowiednim stanowisku, żeby dopełnił reszty. Tymczasem chłopaczek się stawia, bo szybko sobie obliczył, że zostałby prezydentem na miesiąc, podpisałby wszystko, co oni chcą, żeby podpisał, a potem rozpiszą nowe wybory, a on zostanie z niczym. I nie dość, że wysłał ich na drzewo, to jeszcze wężu łysy na własnym cycku wyhodowany, podzielił się z mediami tematem rozmów. Wątpię, żeby komukolwiek spadł włos z głowy, ale dobrze, że tym razem Hołownia zachował się jak człowiek z zasadami. Jestem niemal pewna, że znam jego intencje, zwłaszcza że jeszcze do niedawna, kiedy pan Szymon był na topie i wszyscy byli zachwyceni jego elokwencją, łamanie prawa i Konstytucji mu nie przeszkadzało. Zastanawiam się też dlaczego, skoro obecna władza kombinuje już tak bardzo, partia Hołowni wciąż jest z nimi w koalicji? Tyłki się za bardzo przyspawały do stołeczków?
Bareja by tego nie wymyślił
Tak czy inaczej, Donald Tusk z dnia na dzień jest coraz bardziej poobijany, bo jego kosmetyczna rekonstrukcja rządu, którą oceniam jako bardzo nieudaną próbę pokazu sił, mało kogo obeszła (jak na razie chyba tylko Marcin Kierwiński wziął się do roboty, więc kiedy Głuchołazy znowu zostały zalane, on walczy z Ruchem Obrony Granic; Waldemar Żurek jak na razie tylko zapowiedział, że będzie walczył o niepraworządność – pardon – z niepraworządnością, ale jeszcze się chyba do tego nie zabrał), a na domiar złego jego koalicjanci wcale nie zamierzają połączyć się w pełnym zgody uścisku, tylko dalej podgryzają go, gdzie mogą, ewidentnie wyczuwając słabość szefa rządu. Malejące poparcie trzeba było jednak ratować, więc Donald Tusk udał się na spotkanie z mieszkańcami Pabianic. I napiszę Wam, że Bareja by nie wymyślił lepszego przebiegu tego spotkania. Najpierw jakiś facet, czytając z kartki, pomylił nazwisko prokurator Ewy Wrzosek i nazwał ją Ewą Braun. Nie będę już wnikała w to, czemu zarówno politycy, jak i wyborcy KO tak często mylą się, czytając z kartki – być może ma to związek z ich intelektualnym oświeceniem, którego jako zwykły plebs nie mogę doświadczyć. A być może mają coś takiego, że kiedy pojawia się wątek niemiecki, gubią się od razu, bo nie wiedzą, do którego pana mają się teraz zwracać. Później zabrała głos pani, która stwierdziła, że mieszkańców wsi należy bezwzględnie i natychmiastowo edukować, żeby w kolejnych wyborach głosowali już jak należy, bo na razie są zabetonowani pisowską propagandą i Republiką. Ta kobieta sama pochodziła ze wsi, ona jako jedyna była odporna i nie dała się ogłupić, więc przyszła błagać o pomoc dla swoich sąsiadów. A to, że później okazało się, że pani jest dyrektor w biurze poselskim Dariusza Jońskiego, to już oj tam, oj tam. W dalszym ciągu może przecież pochodzić ze wsi i może czuć się zatroskana stanem wiedzy jej mieszkańców, prawda? To w żadnym razie nie była zainscenizowane, Boże broń. Żadnej propagandy być nie mogło! Na koniec jeszcze podniosła się starsza kobieta, która domagała się ponownego przeliczenia głosów, na co Tusk bardzo dyplomatycznie wysłał ją na księżyc – w efekcie część sali nagrodziła go brawami, a część zareagowała buczeniem i gwizdaniem. Podejrzewam, że ta oklaskująca część znajduje na co dzień zatrudnienie w urzędach miast albo biurach poselskich właśnie.
Love is in the air?
Mamy jeszcze jedną aferę romantyczną w szeregach Koalicji Obywatelskiej, o czym był łaskaw wspomnieć nam poseł Ćwik, sugerując, że mamy łączyć kropki. Niestety połączyliśmy je nie tak, jak trzeba i później trzeba się było tłumaczyć, że chodziło mu o polityczne kropki. Mnie się nawet za bardzo nie chciało w tym wszystkim gmerać, bo jestem niemal pewna, że pan Ćwik, podobnie jak reszta towarzystwa, nie należy do tych najbystrzejszych, więc palnął coś, co wydawało mu się zabawne, nie patrząc na konsekwencje. Tego jest już za dużo nawet jak dla mnie, bo ostatnio kiedy otwieram lodówkę, żeby przygotować sobie coś do jedzenia, muszę trzy razy przestawiać Uznańskiego i pięć razy Wiśniewską, żeby doszukać się czegoś, co można wrzucić na ząb. Tyle ich wszędzie po jego wielkim powrocie na Ziemię, że nawet lodówki boję się otworzyć. W każdym razie nie sądzę, żeby jakiś płomienny romans wybuchł między Nowacką a Tuskiem, ale całkiem zabawne przeróbki pojawiły się w Internecie. Na przykład taka, w której zmieniono twarze jakiegoś bardzo bogatego faceta ze swoją kochanką na koncercie Coldplay właśnie na twarze Tuska i Nowackiej. Ale – nie mój cyrk, nie moje małpy. Złapany na zdradzie facet nie interesuje mnie w ogóle, a co do tego drugiego, chciałabym, żeby rychło nastąpił jego koniec w polityce. I mam w głębokim poważaniu w czyich ramionach będzie szukał pocieszenia, zanim przyjdzie mu odpowiedzieć za to, jak on rozumiał prawo przez ostatnie półtora roku. Dla mnie to tak naprawdę niewiele znacząca aferka, bo co za różnica, z jakiego powodu Barbara Nowacka utrzymała stanowisko? Ważne jest, że niestety utrzymała, a czy to dlatego, że grzecznie przejęzyczała się tam, gdzie trzeba czy cokolwiek innego ma już dla mnie drugorzędne znaczenie. Na moje oko – właśnie takie nieprzemyślane wypowiedzi czy żarty świadczą o tym, że premier nie cieszy się już takim poparciem w swojej koalicji. Wątpię, żeby ktokolwiek z jego koalicjantów odważył się na tego rodzaju insynuacje jakieś pół roku temu, przed wyborami, kiedy pozycja Tuska była dużo bardziej… stabilna.
M.