Connect with us

Nawiasem Pisząc

Polityczne akrobacje pod niemiecką granicą

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Z ciekawością obejrzałam zarówno materiał Krzysztofa Stanowskiego z naszej zachodniej granicy, jak również debatę na temat sytuacji z tamtych regionów prowadzoną przez Roberta Mazurka. Oba te materiały można w skrócie podsumować jako komediodramat – z jednej strony mieliśmy bowiem autentycznie przejętych i zaniepokojonych mieszkańców przygranicznych miejscowości, którzy – wbrew temu, co pewnie chcieliby słyszeć niektórzy – wypowiadali się bardzo rozsądnie. Znowu okazało się, że narracja rządu Donalda Tuska, delikatnie pisząc, mija się z rzeczywistością, bo nie widziałam w tych ludziach ani ziejących nienawiścią kiboli, ani nowego pokolenia kolejnego Ku Klux Klanu, które nie wiedzieć czemu, osiedliło się w Polsce. Z drugiej jednak strony mieliśmy kompletną ignorancję przedstawicieli polskich władz, które w swoim stylu postanowili obrazić ludzi organizujących się w grupy i patrolujących przygraniczne tereny.

Lepiej późno, później czy może wcale?

Gośćmi debaty byli m.in. Krzysztof Bosak i Adriana Poprawska, którą kojarzymy wszyscy pewnie od niedawna, bo wcześniej zarobiona kobieta była w swoim ministerstwie ds. społeczeństwa obywatelskiego. Pani postanowiła się uaktywnić niedługo po tym, jak o przerzucanych nam przez granicę migrantami zaczęło być głośno i swoim wpisem udowodniła, że być może ma jakieś swoje ukryte talenty, być może są sprawy, w których faktycznie jest kompetentna, ale na pewno nie należą do nich sprawy resortu, który wzięła pod swoją opiekę, bo już na samym początku postanowiła wszystkim pokazać, ze społeczeństwo obywatelskie ma w poważaniu, dla niej najważniejsza jest linia narracyjna jedynej słusznej koalicji. Ada poczuła się bardzo pewna siebie, bo niedługo po tym wpisie przyjęła zaproszenie do Kanału Zero, gdzie elegancko się skompromitowała. Twierdziła na przykład, że członkowie Ruchu Obrony Granic przebierali się za policjantów i próbowali legitymować nielegalnych przybyszy. Ci ludzie mieli bowiem napis „Police” na kamizelkach – a skoro tak, to znaczy, że się przebrali za policjantów, a tego przecież nie wolno robić. I pal sześć, że „Police” to po prostu nazwa miejscowości pod Szczecinem. Pani Adriana nie będzie się takimi szczegółami przejmowała, police to police i nie ma przebacz. Później była łaskawa stwierdzić, że ludzie próbujący bronić porządku przy niemieckiej granicy, to dokładnie ci sami, którzy kiedyś bili kobiety na którymś z tych ich wyzwolonych marszów. A skąd wie? Bo tak słyszała. Najsmutniejsze jednak było to, że tej pani kompletnie nie dało się przetłumaczyć najprostszych kwestii. Porowska utrzymywała, że ludzie nie protestują przeciw temu, co już jest, ale co może się dziać. Co prawda, według mnie dwóch zabitych Polaków przez naszych zacnych gości świadczy o tym, że to się powoli zaczyna, ale tak, pani Adriana nie minęła się za bardzo z prawdą – Polacy przede wszystkim nie chcą u nas takiej dziczy na ulicach, jaką widzimy już we Francji, Niemczech czy Wielkiej Brytanii. Tyle że nie wzięła pod uwagę, że kiedy tutaj też się zacznie na dobre, to potem będzie baaaardzo trudno to odkręcić. I tu też można szybko rzucić okiem na Europę Zachodnią, jak oni tam sobie z tym bogactwem kulturowym radzą. Pani Porowska chciałaby może zaproponować wdrożenie któregoś z tych pomysłów na nasze polskie warunki? A który według niej byłby najskuteczniejszy, bo mnie się wydaje, że oni tam próbują jak mogą, ale niespecjalnie im to już wychodzi.

Najskuteczniejsza blokada

A tymczasem w Polsce najpierw bardzo brutalnie została zamordowana 24-letnia torunianka, a parę dni temu ugodzony nożem został nasz 41-letni Polak, więc jeśli pani Ada ma jakieś pomysły co zrobić, kiedy ta dzicz zaleje polskie ulice, to wypadałoby się już nimi podzielić. Na szczęście Donald Tusk postanowił posłuchać głosu tłumów i wprowadził częściowe kontrole na granicy z Litwą i Niemcami. Nie chciał, wzbraniał się, ale uległ. Ludzki pan, prawda? Niestety niekoniecznie. Wiele można było usłyszeć od środowisk PiS-u i Konfederacji, że presja ma sens. Kto jednak zna i pamięta premiera z jego wcześniejszych rządów, ten łatwo mógł się domyślić, że za tą pozorną kapitulacją przed obywatelskim nieposłuszeństwem kryje się coś innego. Od początku obstawiałam, że Tusk zrobi to w taki sposób, żeby przede wszystkim utrudnić robotę chłopakom z ROG-u, bo widział ktoś kiedyś Donka, kiedy twardo i bezkompromisowo sprzeciwia się Niemcom? Ja też nie. Mianowicie premier był łaskaw ogłosić, że wszystkie przejścia graniczne z Niemcami zostaną uznane za infrastrukturę krytyczną, a to z kolei oznacza zakaz jakiegokolwiek fotografowania i nagrywania. A to z kolei powoduje, że ROG nie będzie mógł już nagrywać funkcjonariuszy Straży Granicznej, jak grzecznie i pokojowo odwożą migrantów z Niemiec po różnych ośrodkach na terenie zachodniej Polski. Według mnie wniosek płynie tylko jeden -Tusk nie życzy sobie, żebyśmy na temat tego, co dzieje się na granicy nazbyt chętnie rozmawiali. Najlepiej, żebyśmy w ogóle nie mieli o niczym pojęcia, bo po cóż mamy się stresować? Jeśli to tego wszystkiego dodamy posłuszne media, to naprawdę nie ma czym mówić, bo: Migranci byli grzeczni i umyli po sobie naczynia, niemieccy funkcjonariusze bardzo taktowni, a polscy obrońcy granic zupełnie inni, jak pisała Wyborcza. Zupełnie inni, czyli ani grzeczni, ani taktowni i jeszcze na dodatek syf w kuchni zostawili.

Ciekawe, czy kiedyś w Wybiórczej przeczytamy bardziej niepokojący list od wiernej czytelniczki? Na przykład taki: Ratunku, nie wiem, co mam robić! Jeden z tych grzecznych migrantów zamknął się parę godzin temu z moją córką w pokoju. Oczywiście, jako światła i oświecona osoba, nie miałam nic przeciwko temu, bo nie jestem rasistką! Poza tym nie musiałaby sama zmywać naczyń w tym strasznym, patriarchalnym świecie, gdyby jej się taki ułożony chłopaczek trafił. W każdym razie jakąś godzinę temu usłyszałam krzyk, płacz i odgłosy uderzeń dobiegające z jej pokoju. Ależ ja postępowo córkę wychowałam, pomyślałam z dumą. Niestety od tamtego czasu w pokoju mojej córki głucha cisza, pukam, próbuję otworzyć, nic. Na dodatek piętnaście minut temu ten sympatyczny Mokambe od naczyń wyskoczył z jej okna i gdzieś sp****lił. Szanowna Gazeto, proszę, podpowiedz mi, co mam myśleć na ten temat? Moja krynico wiedzy! Czy powinnam zacząć się martwić? Nie chcę wyjść na nietolerancyjną panikarę, dlatego, proszę, napiszcie mi, kiedy już będę mogła w miarę dyskretnie zareagować, dobrze? Z ukłonami…

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Nawiasem Pisząc

Parę słów o „aferze berkowiczowskiej”

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Wydawałoby się, że nic nie jest w stanie przyćmić afery z CPK, ale okazało się, że mamy do czynienia z jeszcze większym wałkiem, bo Konrad Berkowicz zajumał patelnię z IKEI. Po prawdzie, nie zajumał, ale na pewno, na sto procent próbował! Zarzuty o celową kradzież wydają mi się co najmniej zabawne, ale zacznijmy od początku. Otóż poseł Konfederacji robił sobie spokojnie zakupy w IKEI, naładował do koszyka produkty na łączną wartość nieco ponad 390 zł. Okazało się jednak, że część produktów mu się nie nabiła/zapomniał nabić (obie wersje pochodzą od pana Konrada, chyba powinniśmy sobie zakreślić właściwą, wedle własnego uznania), złapała go ochrona, przyjechała policja, Konrad Berkowicz zapłacił mandat. Wydawałoby się, że sprawa załatwiona, bo czymże jest niecałe 400 zł, wobec 400 mln? Okazuje się jednak, że niekoniecznie.

Pomyłka czy bezczelna próba kradzieży

I to właśnie w całej sprawie zaskoczyło mnie najbardziej. Mamy do czynienia z jakimś dziwnym, niezrozumiałym przewałem w związku z CPK i jeszcze bardziej absurdalną zmową milczenia w szeregach KO, a mimo wszystko okazało się, że „afera berkowiczowska” nakryła tę z CPK czapką. Tym bardziej, że sprawa z Berkowiczem została wyjaśniona od razu, nawet stanowisko sieci IKEA podtrzymuje, że polityk zachowywał się spokojnie, nie wykłócał się, nie był agresywny, spokojnie czekał na przyjazd policji, z którą sprawę wyjaśnił, zapłacił mandat i poszedł do domu. Znaczy, nie wiem, gdzie poszedł, po prostu wyszedł ze sklepu. Nic wielkiego. Okazało się jednak, że całe KO i Polska2050 uznały, że mamy do czynienia z niebywałym skandalem, a Berkowicz na pewno próbował tę patelnie, parę talerzy i jakieś tam duperele bezczelnie ukraść. Co prawda, nie wiem, jakim cudem miałby niezauważenie schować gdzieś patelnie i talerze – bo były też takie zarzuty. Mnie się to kojarzy z tym gościem w czarnej pelerynie z kreskówki o Baltazarze Gąbce, bo on się właśnie lubił tak skradać. Nie wierzę w to, że pan Konrad celowo połasiłby się na produkty za niecałe 400 złotych w sklepie, o którym wszyscy dobrze wiemy, że jest monitorowany. Po pierwsze – jako poseł zarabia chyba całkiem nieźle, więc nie sądzę, żeby ryzykował dla takiej sumy całą swoją karierę. Po drugie – na pewno znałby też lepsze sposoby na tego rodzaju oszczędności. Mógłby na przykład wziąć przykład z małżeństwa Myrchów, którzy tego rodzaju sprzęt kupują na potęgę do swoich biur poselskich – czyli nie za własne, a za nasze. Pani Kinga Gajewska wyposażyła swoje biuro w Błoniu w robot sprzątający za ponad 2,1 tys. zł, odkurzacz za prawie 235 zł, a także w zegarek Apple Watch za 1 tys. 429 zł. Rok wcześniej do tego samego biura nabyła kolejny odkurzacz za niemal 369 zł. Pan Myrcha z kolei bardzo lubi kawę, bo do swojego biura w Toruniu zamówił aż cztery ekspresy w ciągu dwóch lat na łączną wartość prawie 7,5 tysiąca złotych. Wydaje mi się, że gdyby Berkowicz faktycznie chciał ukraść te produkty, to też zamówiłby je sobie na swoje biuro, bo dlaczego nie brać przykładu z tego jakże przedsiębiorczego małżeństwa?

Zwykłe sytuacje zwykłych ludzi

Pytaniem pozostaje, dlaczego trzeba było wzywać policję? Wydaje mi się, że ochroniarze i pracownicy sklepów starają się raczej załatwiać sprawę na miejscu i na spokojnie, ale być może IKEA ma akurat takie procedury. Nie wiem, ale to mi się akurat nie zgadza. Sama nie byłam jeszcze w takiej sytuacji, bo jak mi się coś nie skanuję, to zazwyczaj wołam kasjerkę, żeby pomogła, bo nie umiem. Czasem ciężko skanerem złapać ten kod kreskowy. Ale jak kiedyś poszłam z Mamą do centrum handlowego, żeby kupić jakieś ciuchy, okazało się, że moja karta do pracy ześwirowała i pikałam przy każdym wejściu i wyjściu. Za każdym razem przybiegała do nas jakaś pracownica sklepu i sprawa była wyjaśniana na miejscu. I tak sobie pikałam radośnie od sklepu do sklepu, aż w końcu trafiłam na kolegę z gimnazjum, który pracował jako ochroniarz w jednym z nich, zrobił czary-mary i karta przestała pikać. Inna sprawa, że ja nie wynosiłam żadnych produktów bez zapłacenia za nie, więc tych sytuacji raczej nie można porównywać. Za to mój Tata miał podobnie – jest osobą niedosłyszącą, nie zauważył, że nie zeskanował jakichś produktów, ale jego z kolei nikt nie zatrzymał. Po paru dniach pojawili się u nas panowie policjanci, ale sprawa też została szybko wyjaśniona, załatwiona i chyba nawet mandatu nie dostał, tylko po prostu zapłacił za brakujące produkty. Przy czym znowu – to były produkty spożywcze, a nie patelnie czy talerze. No ale, zdarza się. Dlatego dziwię się, że w przypadku pana Berkowicza doszło aż do wezwania policji, bo wydaje mi się, że nie ma takiej potrzeby, jeśli klient jest spokojny i bez żadnych awantur dopłaca brakującą kwotę. A właśnie – według oświadczenia IKEI – poseł miał zachowywać się spokojnie. Dlatego podejrzewam, że takie mogły być procedury (trochę niepotrzebne, nie uważacie?). Ewentualnie – ale podkreślam: EWENTUALNIE – pan Konrad mógł specjalnie pograć w ten sposób, żeby potem ogłosić, że kto jak kto, ale on się immunitetem nie zasłania, bo on lubi trochę cwaniakować. Nic innego nie przychodzi mi do głowy.

Niezrozumiałe priorytety

Zastanawiał mnie jednak szum, jaki się w związku z tą sprawą zrobił, bo w pewnym momencie wybryk Berkowicza przyćmił aferę z CPK. Nakręcali go głównie właśnie posłowie KO i Polski2050 oraz oczywiście najbardziej fanatyczne środowisko, czyli Silni Razem. Poprzeglądałam sobie specjalnie profile czołowych polityków wszystkich partii i właśnie te dwie wiodły prym w publikowaniu różnych wpisów o „Konradzie – złodziejaszku”. Niektórzy posłowie PiS wrzucali coś na ten temat, ale raczej w formie żartu, niż bezpośredniego oskarżenia o próbę kradzieży. To jest w pełni zrozumiałe, bo mieli w tym czasie inne problemy na głowie i chyba tego dnia postanowili się akurat nie wychylać. Partia Razem – podobnie – też nie znalazłam jakichś bezpośrednich ataków, raczej żarty i memy. PSL tak samo. Nowa Lewica trochę powojowała, ale też nie w takim stopniu, jak ugrupowania Donalda Tuska i Szymona Hołowni. Zaczęłam się więc zastanawiać, czy to nie jest próba przysłonienia afery z CPK, kiedy zaczęło wychodzić na jaw, że koalicja rządząca o wszystkim wiedziała, ale nie powiedziała. Długo utrzymywałam się w tym przekonaniu, bo znając środowisko KO – jeśli jest szansa na obijanie pyska pisowcom, to będą obijać do uśmiechniętej śmierci, na cholerę zajmować sobie głowę bieda-aferą, która od razu została wyjaśniona? Doszłam wtedy do wniosku, że uśmiechnięci koalicjanci wykorzystają każdą okazję do napierdzielania w każdego przeciwnika, obojętnie której opcji politycznej by nie reprezentował. I tak jak pisałam, zachodziłam w głowę, czy nie była to próba zasłonięcia tematu CPK, bo cała koalicja zachowywała się w tej sprawie co najmniej zastanawiająco, o czym pisałam w poprzednim tekście.

Czego oczy nie widzą…?

Tak sobie kombinowałam, nie wiem, czy słusznie, czy nie, ale dlaczego tej sprawy aż tak uczepili się zwykli ludzie (i nie mówię tu o silniczkach), skoro tego samego dnia mieliśmy aferę, która może nas kosztować 400 mln złotych? I doszłam do wniosku, że te 400 złotych to kwota dla nas dostępna – dla większości z nas kradzież takiej sumy byłaby raczej odczuwalna. Ta suma jest dla nas znajoma, potrafimy ją sobie wyobrazić, widzimy ją na koncie i widzimy jej brak. To jest kwota dotykająca zwykłego człowieka. Dlatego gdybym ja była na miejscu Berkowicza, nie czekałabym na policję i sprawę starałabym się wyjaśnić na miejscu, bo dla Konrada z 390 złotych zrobiło się prawie tysiąc. Mnie nie stać na takie luksusy. Natomiast kwota 400 mln zł jest dla nas abstrakcyjna. Nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić, ile walizek potrzeba, żeby upchnąć taką kasę. A może w ogóle ciężarówek? Moja wyobraźnia (i podejrzewam wielu innych ludzi) nie jest w stanie objąć takiej kwoty – dla mnie to po prostu cyferki. A że jesteśmy przyzwyczajeni do podobnych przewałów – tutaj OFE, tutaj AmberGold, tutaj wybory kopertowe, a tam jeszcze KPO. A 400 złotych? Mieć w portfelu 400 zł, a ich nie mieć, to razem 800! Ale bez żartów, mam nadzieję, że rozumiecie, do czego zmierzam. Afera Berkowicza jest nam bliższa, bo opiera się na kwotach, które znamy. I których strata byłaby dla nas odczuwalna. Ta afera jest bardziej „ludzka” – zadziałała na wyobraźnię i na emocje, bo była bliżej nas, zwykłych ludzi. A 400 mln złotych? Każdy z nas ma świadomość, że to jest bajońska suma pieniędzy, każdego z nas to wkurza, że w obliczu kryzysu, w jakim jesteśmy, takie pieniądze są przewalane na głupoty – albo tracone przez głupotę. Ale czy którykolwiek z nas miał do czynienia z taką ilością pieniędzy? No właśnie. To są liczby dla nas zbyt odległe, zbyt nierzeczywiste. Wyobrażając sobie taką kwotę, mamy przed oczami skarbiec Sknerusa McKwacza, ale na pewno nie nasz własny portfel. Myślę, że to też mogło być powodem tak dużego zamieszania wokół afery, której tak naprawdę wcale nie było.

W politykę trzeba umieć

Jeszcze na sam koniec – dosłownie dwa tygodnie przed „aferą berkowiczowską” natknęłam się na trzy albo cztery wpisów Silnych Razem (nie wiem, czy znowu apel od Giertycha poszedł), jaki to Donald Tusk jest uczciwy, bo jak policja go złapała za jazdę ponad 100 km/h w terenie zabudowanym, nie zasłaniał się immunitetem, przyjął mandat i dał sobie odebrać prawo jazdy. Mandat na kwotę 500 zł to dla premiera jak splunąć, a utrata prawa jazdy na trzy miesiące? I tak go wszędzie wożą służbowymi limuzynami. Tylko porównajmy sobie obie te sytuacje. Gdyby faktycznie Konrad Berkowicz wyniósł ze sklepu produkty o łącznej wartości ok. 390 zł, byłoby to zakwalifikowane jako wykroczenie. Nie wiem, ile by za to dostał? Karę grzywny, ewentualnie zawiasy? Pan premier natomiast mógł kogoś zabić w wyniku swojego szaleńczego rajdu. Jeśli sam siebie to pół biedy (nie dlatego, że tak wybitnie go nie lubię, chociaż nie lubię, ale dlatego, że jeśli ktoś ma ginąć, to lepiej taki wariat drogowy niż przypadkowy człowiek, który miał nieszczęście na niego trafić – każdego życia szkoda, ale w takiej sytuacji rachunek dla mnie jest dość prosty), ale mogło trafić na mężczyznę spieszącego się do pracy, na kobietę z wózkiem dziecięcym albo wreszcie na dziecko idące do szkoły. Na zupełnie przypadkowych ludzi, którzy po prostu wyszli z domów, nieświadomi, że tuż za rogiem czeka ich spotkanie z kierowcą-rajdowcą w osobie premiera Rzeczypospolitej Polskiej. I wcale nie jestem pewna, czy pan Tusk równie chętnie wziąłby na siebie odpowiedzialność za śmierć innego człowieka, bo byłaby ona dużo wyższa. A przynajmniej powinna być, jeśli nie osądzałby sędzia z Iusticii.

Tak czy inaczej – nawet wśród osób, które wprost oskarżają Konrada Berkowicza o próbę kradzieży – wyszedł on na człowieka, który po prostu kraść nie potrafi. Daj nam Boże więcej takich ludzi w Sejmie! Nawet jeśli nic dobrego nie zrobią, to przynajmniej nie nakradną, a to w obecnej naszej sytuacji politycznej jest ogromnym plusem.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

CPK odleciało, czyli afera dwóch partii

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Miesiąc bez jakiejś gigantycznej afery w Polsce – miesiącem straconym. A październik był przecież względnie spokojny. Były oczywiście jakieś mniejsze lub większe wymyślone aferki, ponieważ cały czas trzeba nawalać w ten przebrzydły PiS, więc do rangi zbrodni narodowej został podniesiony wypad Karola Nawrockiego z młodzieżą na kebaba, a Dorota Wysocka-Schnepf wspomniała, że Zbigniew Ziobro zamordował jej matkę, ponieważ kobieta miała 95 lat, więc wiadomo, że jeszcze co najmniej pół życia przed sobą. Przepraszam, bo wygląda jakbym kpiła sobie z czyjejś śmierci, ale ten zarzut był tak absurdalny, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że gościem tego programu była również Ewa Wrzosek, że ciężko mi się do tego na poważnie odnieść. Umówmy się jednak, że to wszystko było celowo nagłaśniane, bo polityka nie lubi ciszy; polityka lubi napierdzielanie po mordzie czym popadnie, gdzie popadnie i kiedy popadnie, żeby przypadkiem nie ucichło. Wydawało się jednak, że październik upłynie nam na właśnie takich bieda-aferkach; że może ktoś spruje się o strój Marty Nawrockiej, o jakieś niestosowne zachowanie jej męża, ewentualnie któryś polityk powie coś głupiego i będzie można w niego walić jak w bęben przez najbliższy tydzień, dopóki kolejny polityk nie powie czegoś jeszcze głupszego. Jeśli o to chodzi, można na nich zawsze liczyć.

PiS strzela sobie w kolano

Wyszło jednak inaczej, bo kilka dni temu wybuchła afera związana z CPK, czyli największym i najbardziej ambitnym projektem PiS-u, którym zresztą posłowie tej partii uwielbiali się chwalić. Jakikolwiek przekręt z tym związany mógłby spowodować ich polityczne samobójstwo. No i taka afera się przytrafiła, bo okazało się, że niedługo przed oddaniem władzy w rece KO sprzedana została kluczowa dla całego projektu działka. Od razu myślę, że warto to naprostować – zdaniem Macieja Wilka to nie cała działka (ok. 160 ha) miała tak olbrzymie znaczenie dla całego projektu – tamtędy miała po prostu przebiegać jedna z dróg czy torów, cała reszta działki nie ma dla projektu większego znaczenia. Mimo wszystko – nie jestem w stanie zrozumieć, po co i dlaczego ta działka została sprzedana. Nie znajduję tu żadnych motywów ani sensu tej decyzji. W związku z aferą zawieszeni zostali Robert Telus (były minister rolnictwa), Rafał Romanowski (wiceminister), Waldemar Humięcki (były szef KOWR-u) oraz Jerzy Wal (jego zastępca oraz członek Prawa i Sprawiedliwości). Działka trafiła w ręce Piotra Wielgomasa (wiceprezesa firmy Dawtona – tej od keczupów). Ale teoretycznie – nawet jeśli ziemia została sprzedana, to można ją odkupić, więc w czym problem? No i tu się tak naprawdę zaczyna problem, bo w sumie nie wiadomo. Według niektórych źródeł przez jakiś czas można było odkupić działkę po kwocie zbliżonej do tej, jaką wydała Dawtona – czyli 23 mln zł, ale ministerstwo rolnictwa oraz KOWR już za czasów KO nie zainteresowały się tematem. Później kwota ta miała wzrosnąć do 400 mln zł. Inne, że taka możliwość istnieje przez pięć lat od daty zakupu, a więc jeśli ziemia została sprzedana 1 grudnia 2023 roku, to jeszcze jest trochę czasu, jednak znowu – KOWR nie deklaruje chęci odkupu działki. Tę wersję potwierdza nowy właściciel, podkreślając, że istnieje przez taka możliwość do 2028 roku. Wreszcie poznaliśmy też stanowisko samego KOWR-u polegające na tym, że umowa sprzedaży tej ziemi nie zawiera postanowień umożliwiających w „obecnym stanie prawnym” wykonanie umownego prawa odkupu, i powołuje się na wyrok TK (sprawa dotycząca prawa odkupu gruntów rolnych z 2010 r.), który ograniczył możliwość jednostronnego odkupu przez państwowy organ. A przynajmniej tak twierdzili na początku, bo kiedy sprawa zaczęła być gruba, dyrektor KOWR-u mówi o wystąpieniu do właściciela i chęci odkupu „jeśli zajdą przesłanki”. Tylko nie wiem, jakie to miałyby być przesłanki? I tutaj zaczynają się kontrowersje, bo skoro PiS coś spierdzielił, to dlaczego KO, która w pocie czoła naprawia wszystkie błędy poprzedniej władzy, w ogóle nie zainteresowała się tematem? Dlaczego w ogóle tę sprawę tuszowali? Dlaczego dowiadujemy się o tym dopiero teraz, kiedy dziennikarze wygrzebali i opublikowali całą sprawę.

Niezrozumiała zmowa milczenia

Tutaj przechodzimy do dalszych kontrowersji. Wiadomo, że cała afera wybuchła w twarz przede wszystkim PiS-owi i jest to olbrzymi kryzys wizerunkowy tej partii. Ale właśnie – dlaczego KO nie naprawiła tego błędu, dlaczego nie nagłośniła sprawy od razu? Okazuje się, że firma Dawtona mocno wspierała finansowo kampanię Rafała Trzaskowskiego, była również sponsorem jednego z jego kampusów i ogólnie właściciele tej firmy są uśmiechniętymi demokratami. Pojawiają się też spekulację, że dzięki temu do konkursu Eurowizji została przez TVP piosenkarka Luna, która jest córką Piotra Wielgomasa, ale akurat Eurowizją w ogóle się nie interesuję i niewiele mnie obchodzi, co i jak musi zrobić wokalistka, żeby tam wystąpić. No chyba, że uderza ona tak bezpośrednio w polski interes, ale mimo wszystko nie szłabym tak daleko. Oczywiście, politycy KO tłumaczą to w ten sposób, że właściciele firmy Dawtona mają prawo kupować, co chcą, wspierać, kogo chcą i głosować na kogo chcą, co oczywiście jest prawdą. Nie tłumaczy to jednak uporczywego milczenia posłów KO w tej sprawie. Przecież dla nich wystarczy byle pretekst, żeby tylko zaatakować przeciwników politycznych z całą mocą. Żeby zrobić z Karola Nawrockiego sutenera wystarczyła znajomość z „Wielkim Bu” i fakt, że ktoś tam kiedyś tam zrobił sobie z nim zdjęcie. Żeby zrobić z niego faceta, który kompletnie olewa swój urząd i w ogóle nie ma klasy – wystarczyło, że pojawił się gdzieś w czapce z daszkiem i skórzanej kurtce (nawet jeśli były to zdjęcia nawet sprzed okresu, kiedy kandydował na prezydenta). Jako dowód na jego powiązania z Rosją ma służyć fakt, że Nawrocki ma gdzieś tatuaż klubu Chelsea, którego właścicielem był rosyjski oligarcha. Marta Nawrocka jest patusiarą, bo też podobno gdzieś dopatrzyli się na jej ciele tatuażu. Córka Nawrockich jest rozpuszczona i niewychowana, bo zachowuje się jak siedmiolatka. Ziobro jest mordercą, bo zmarła mama Doroty Wysockiej-Schnepf, a Stanowski hejterem, bo wspomniał, że jej syn ma na imię Maksymilian. Oni nawet z głupiego wypadu na kebab zrobili aferę. Lawina hejtu i spekulacji jest tam uruchamiana przy każdej okazji. I dlaczego teraz nagle postanowili zgrabnie ominąć temat? Z dobrego serca? Bo brzydzą się takimi nienawistnymi atakami? Bo uwazają to za nieczystą politykę i kto jak kto, ale oni się w tym babrać nie zamierzają? No, trzymajcie mnie. Zwłaszcza że, jak przekonują, o całej sprawie wiedzieli i odpowiednie służby zostały powiadomione. Tylko że ja nie pamiętam, żeby oni kiedykolwiek czekali na wyrok sądu przed medialnym atakiem. Ziobrę już wsadzają do paki na 25 lat, mimo że dopiero co postawiono mu zarzuty.

Sznur na CPK?

Według mnie oni po prostu nie chcą, żeby to CPK powstało, więc im to milczenie było na rękę. Od samego początku byli temu przeciwni, krzyczeli o megalomanii, wywalaniu pieniędzy w błoto, bo na co to komu, wylewali krokodyle łzy nad biednymi dziećmi, które wraz z rodzicami, zostały wywłaszczone z domów. Dopiero kiedy okazało się, że społeczeństwo się tego CPK domaga zmienili śpiewkę – bo oni owszem, chcą to CPK postawić, ale inaczej, czyli lepiej. I wszystko załatwi Maciej Lasek, który został pełnomocnikiem rządu do spraw CPK, mimo że wcześniej był jednym z największych przeciwników tego projektu. Niedługo po nagłośnieniu afery zastępy Silnych Razem uruchomiły się, żeby atakować wszystkich, którzy kiedykolwiek zamieścili hashtag: „Tak dla CPK”, bo wiadomo, że każdy z nich był w tę aferę zamieszany. Wychodzi na to, że ja też. Mimo że CPK wielokrotnie apelowało, żeby tej działki nie sprzedawać – i tak byli współwinni i zamieszani w całą aferę. W ogóle PiS tak długo wstrzymywało się z oddaniem władzy w jedyne, słuszne ręce tylko po to, żeby móc wywinąć taki numer. Rozpoczęła się wręcz cała krucjata przeciwko projektowi PiS, tylko że teraz to nie jest już gigantomania, teraz już wiemy, że chodziło o przepierdzielenie kasy. Podejrzewam, że nawet jeśli jest możliwość odkupienia tej działki w zbliżonej kwocie – KO i tak nie kiwnie palcem w tej sprawie. CPK nie może powstać i koniec. Pamiętamy chyba, jak Niemcy reagowali na ten projekt? Jacy byli zaniepokojeni, że to popsuje nasze wspaniałe, sąsiedzkie stosunki, które polegają na tym, że Niemcy mają się rozwijać, a Polska najlepiej, gdyby się cofnęła do czasów PRL-u. Znamy również stosunek Donalda Tuska do naszych zachodnich przyjaciół, pamiętamy aferę chociażby z Instytutem im. Witolda Pileckiego, pamiętamy jak szybko Tusk wycofał się z reparacji, mimo że kiedy PiS podnosił tę kwestię przekonywali, że tylko oni są w stanie te pieniądze wyciągnąć (teraz znowu wrócili do narracji, że przecież sami się zrzekliśmy, więc mamy, co chcieliśmy, a że zrzekliśmy się pod moskiewskim butem, to już nieważne). Jak to się mówi w rządzącej koalicji – wystarczy łączyć kropki (a poza tym, cóż szkodzi obiecać). Więc obiecali, że się zajmą, potem się nie zajmowali, a na końcu, mając w rękach taki pocisk wymierzony w PiS, zdecydowano się z niego nie skorzystać, bo o sprawie zrobi się głośno i być może trzeba będzie coś zrobić, a nie tylko mówić, że się robi. W tym upatruję tej zmowy milczenia, która nagle spadła na obóz Koalicji Obywatelskiej, bo z Rafała Trzaskowskiego mogliby się łatwo wywinąć – przecież to PiS sprzedał, a nie oni. I przecież to nie ich wina, że sprzedał ją komuś, kto wspiera ich kandydata. Mogli podrzucić torbę z gównem na wycieraczkę pod drzwiami PiS-u, zamiast tego wrzucili je w wentylator, żeby ubryzgało również ich.

Sprawę, oczywiście, wyjaśnimy

Oczywiście, skandal zaczął się za rządów Prawa i Sprawiedliwości i nie zamierzam tego negować, bo spartolili po całości. Spartolili coś, co było ich główną bronią. Coś, co miało być ich największym politycznym osiągnięciem. To był naprawdę projekt, który miał zapewnić gigantyczny wzrost gospodarczy Polski – i to wszystko dzięki PiS. I naprawdę nie wiem, z jakiego powodu ktoś zdecydował się na taki krok. Gdzie trafiły pieniądze za sprzedaż tej działki? Do kieszeni któregokolwiek z zamieszanych czy z powrotem do budżetu państwa? Co się z nimi stało i gdzie są? Słyszałam tłumaczenie, że PiS, wiedząc o braku chęci ze strony KO do kontynuowania tego projektu, odsprzedał ziemię, żeby chociaż część tych pieniędzy wróciła z powrotem do skarbu państwa, ale już nie wiem sama, na ile dawać wiarę tym zapewnieniom. Może i jest to sensowny powód, ale to nie była przecież jedna, jedyna działka, więc dlaczego zdecydowano się na sprzedaż tej konkretnej – chyba że o iluś tam jeszcze nie wiemy? Za to myślę, że wiem, dlaczego Dawtona skusiła się na te ziemie. Wielgomas, co prawda, zapewnia, że nie wiedział, jakie były plany wobec działki, którą zakupił, ale myślę, że doskonale sobie z tego zdawał sprawę. Jeśli prawdą jest, co mówił Maciej Wilk, to nie będzie potrzeby wywłaszczenia całej działki, a jedynie ten jeden przesmyk, przez który ma przebiegać jedna z dróg. Wiązałoby się to po pierwsze z wielkim odszkodowaniem, po drugie – jak myślicie, co przy takim scenariuszu powstanie wokół tej drogi? Obstawiam, że raczej nie pola uprawne pomidorów, a raczej znajdzie sie miejsce na wynajem dla firm i korporacji, dla których taka lokalizacja byłaby bardzo kusząca. I znowu kasa do kieszeni wpadnie. Może takie było założenie tej niezrozumiałej, przynajmniej dla mnie, sprzedaży? To oczywiście tylko moje spekulacje, ale wiecie… łączę kropki. Chciałabym poznać jakieś spójne wytłumaczenie ze strony Prawa i Sprawiedliwości, ale wiemy tylko, że sprawę należy zbadać, dokładnie zweryfikować, upewnić się, czy sam proces sprzedaży był przeprowadzony legalnie. Nie do końca chce mi się wierzyć w stanowisko KO, że Andrzej Duda celowo odwlekał powołanie nowego rządu, żeby PiS zdążył sobie wszystko dopiąć, bo jak już pisałam, byłoby to polityczne samobójstwo. Na razie wiemy, że Telus w ogóle o niczym nie wiedział (a przynajmniej tak twierdzi), parę osób zostało zawieszonych i czekamy na wyjaśnienia. Ciekawe, czy się doczekamy, bo z tymi polskimi aferami z reguły jest właśnie tak, że wszystko zostanie wyjaśnione, wystarczy poczekać. I z reguły na czekaniu się kończy. Obawiam się, że tym razem będzie podobne. Obawiam się również, że ta afera zostanie wykorzystana, żeby całkowicie pogrzebać ten projekt, a PiS tym jednym ruchem – świadomie lub nie – przyłożył do tego rękę. Obym się myliła. Na razie, jak to w ciągu ostatnich prawie trzydziestu lat w Polsce bywa, obie partie zrzucają na siebie odpowiedzialność – jedni, że kupili, drudzy, że tuszowali. Kocham mój kraj. Naprawdę. Ale większość polityków bym z dziką chęcią na taczkach stąd wywiozła.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej

Nawiasem Pisząc

Z rodziną na wojnę

logo nawiasem pisząc

Opublikowano

on

Gdybyście mnie kiedyś zapytali, czego najbardziej nie znoszę w polskiej (chociaż nie tylko polskiej) polityce, bez wahania odpowiedziałabym, że mieszanie rodzin polityków do ich brudnych gierek. Wciąganie swoich bliskich w całe to polityczne szambo, narażanie na ataki osób i mediów, które są nieprzychylne temu politykowi, zmuszanie do tłumaczenia się i taplania w tym szambie. Nienawidzę tego zarówno kiedy ktoś bezpardonowo zaczyna atakować rodzinę kogoś, kogo nie lubi, ale chyba jeszcze bardziej wpienia mnie, kiedy taki polityk sam świadomie i cynicznie powołuje się na własną rodzinę, żeby ogłosić się ofiarą nienawistnych ataków. Bo przecież powinien być świadomy, że gówno, które wypłynie uderzy również, a może przede wszystkim, właśnie w członka swojej rodziny. Pamiętam, jak pisałam, że zwolennicy Platformy nie mają żadnych hamulców, wystawiając swoje dzieci, żeby głosiły jakieś tezy z dupy wzięte, byle tylko poparcie dla Donalda Tuska trochę podskoczyło. Tak samo krytykowałam, kiedy miało to miejsce po prawej stronie (z tego co pamiętam na którymś wiecu Karola Nawrockiego głos zabrał jakiś chłopaczek, który bardzo się martwił, co będzie z Polską, jeśli Karol nie wygra, a na oko miał może 14 lat, jeśli biologia była dla niego łaskawa). Nie lubię tego po prostu. Wiecie, co ja robiłam w wieku czternastu lat? Wspinałam się na drzewa, łapałam żaby albo jaszczurki, które potem wspaniałomyślnie wypuszczałam albo usiłowałam strzelać gole „grubemu na bramce” (tak, w dzieciństwie byłam tzw. „chłopczycą”). W ogóle nie zajmowałam się polityką. Bo mnie w dzieciństwie pozwolono być dzieckiem, po prostu.

Jak ma na imię syn dziennikarki?

Prześledźmy zatem, co tu się wyczynia w naszej politycznej nagonce. Najpierw Dorota Wysocka-Schnepf bardzo odważnie schowała się za plecami swojego syna, rzucając go w samą przepaść politycznego szamba. Tylko dlatego, że Krzysztof Stanowski ośmielił się stwierdzić, że jej syn ma na imię Maksymilian, prawdopodobnie po teściu. Miało to miejsce cztery miesiące przed tym, jak pani Dorota się odpaliła, że jej dziecko hejtują. Tak, Stanowski faktycznie tak powiedział. I to było wszystko, co powiedział o jej synu, potem się do sprawy w ogóle nie odnosił. Ogólnie wszyscy o tym zdążyli zapomnieć, nikt nigdzie nie odnosił się do tych słów – ogólnie wszyscy mieli w głębokim poważaniu, kim jest jej syn, co robi i że ma na imię Maks. Cisza w eterze ogólnie, ale potem właśnie Wysocka-Shnepf napisała post na X-ie, że jej dziecko hejtują. Kto, gdzie, kiedy i jak? I dlaczego po czterech miesiącach? Nie wiem, czy miało to związek z tym, że akurat wtedy Kanał Zero starał się o koncesję, nie chcę gdybać, bo zbieżność może być zupełnie przypadkowa, ale nie jestem w stanie zrozumieć metody wypychania czternastoletniego syna na główny front walki politycznej (a przypominam, że pani Dorota podobno jest dziennikarką, więc w tych politycznych brudach nie powinna brać udziału, ale wiecie, co kiedyś pisałam o zawodzie dziennikarza). I szybko się okazało, że Maks Junior wcale nie chciał uciekać z Polski, bo w Polsce nie mieszka. Uczy się w super prestiżowej szkole Marymount International School Rome, a jego naukę sponsorują polscy podatnicy. Nikt by się do tego nie dokopał, bo nikomu by się nie chciało, ale skoro Dorotka tak otwarcie wrzuca swoich bliskich do politycznego bagna… Nie wiem, ja stara konserwa jestem, ale nie rozumiem, jak można narażać własne dziecko na polityczne ataki przeciwników, skoro ono faktycznie nie ma ze sprawą nic wspólnego – poza matką. Z całej afery dowiedzieliśmy się, że hejtem na dziecko jest wspomnienie jego imienia. Ale hejtowaniem nie można już nazwać tony oszczerstw, jaka wylała się na córkę Karola Nawrockiego, tylko dlatego, że ma 7 lat i zachowuje się właśnie jak siedmiolatka. Bo kto to widział, żeby siedmioletnia dziewczynka zachowywała się jak siedmioletnia dziewczynka? Nie przystoi!

Napad „na córkę”

Ale jeśli metoda jest skuteczna, to czemu z niej nie korzystać, skoro jest okazja? Nawet jeśli jest moralnie obrzydliwa – przynajmniej według mnie. I tak oto Donald Tusk wrzucił swoją córkę w sam środek politycznego bagna, żeby pokazać, jak ten PiS go nienawidzi i ciemięży. Słuchajcie, w poprzednim poście napisałam, że Kasia Tusk nie ma statusu pokrzywdzonej w sprawie afery Pegasusa. Tak wynikało ze źródeł, z których korzystałam, ale wiecie – jedno źródło powie tak, drugie inaczej, dlatego wolę sprostować. A co wiadomo o Katarzynie Tusk? Tak naprawdę tylko tyle, że istnieje. Coś tam działa na rzecz WOŚP-u; wiadomo, że ma dwoje dzieci, z ktorymi Donek lubi sobie robić zdjęcia, żeby pokazać, że jest super dziadkiem i prowadzi blog, jak mniemam modowy, bo jak sobie sprawdziłam, to dowiedziałam się jakie płaszcze nosić tej jesieni. Byle nie z norek (ale o całej aferze związanej ze zwierzątkami szykuję osobny tekst). Coś tam nieśmiało czasem wspierała tatusia, ale ogólnie to wiemy, że się urodziła i że żyje. Do polityki przesadnie się nie pcha. Nikt się nią za bardzo nie interesował; już bardziej jej bratem. Tusk postanowił w związku z tym odpalić bombę, że jego ukochana córeczka również była inwigilowana przez tego wstrętnego Pegasusa i w ogóle przez cały PiS. Szybko się okazało, że wcale nie, zarejestrowana została jedynie jej rozmowa z wujkiem Romkiem, który już akurat Pegasusem był objęty. Sama treść rozmowy nie została też nigdzie ujawniona, wiadomo tylko, że z nim rozmawiała. Ot, cała inwigilacja. Od tego się zaczęło i na tym się skończyło. Wiemy tylko tyle, że rozmawiali ze sobą. A wiecie, to w jakim towarzystwie obraca się rodzina Tuska, nie jest moją sprawą. Zastanawiam się tylko, czemu statusem pokrzywdzonego nie został objęty kurier albo telemarketer, którzy się z Giertychem prawdopodobnie przez ten czas kontaktowali? Bo tak to, jak na razie, wygląda. Kasia Tusk zadzwoniła do Giertycha w sprawie niezwiązanej ani z Pegasusem, ani z Polnordem. Została nagrana, bo Roman Giertych był tym programem objęty, legalnie zresztą. A co za tym idzie – to znowu tylko moje przypuszczenia – Donald Tusk chowa się za plecami córki. Bardzo dojrzale, bardzo mężnie. Prawda? Każdy dorosły facet zachowałby się tak samo. Prawda?

Wina Kaczora

Teraz znowu rozpętała się afera. I znowu główną poszkodowaną jest Dorota Wysocka-Schnepf. To jest tak absurdalne, że ciężko mi to ubrać w słowa. Ja nawet z jej wypowiedzi nie wiem, czy zmarła jej mama, teściowa, czy prababcia, bo użyła sformułowania „Pani Schnepf”, a Ty się, drogi Czytelniku, domyśl, czy mówiła tak o sobie, czy o jakiejś innej pani Schnepf. Natomiast z jej wypowiedzi wynikało, że to Zbigniew Ziobro, a postronnie również cały PiS, jest odpowiedzialny za śmierć mamy pani Doroty. Załóżmy, że to była jej mama, chociaż ciężko z tej wypowiedzi to stwierdzić na 100%, bo naprawdę nie wiem, czy arcykapłanka propagandy w ten sposób mówiła o swojej matce, jednocześnie określając się jako „pani Schnepf”, czy o sobie, czy o uj wie kim. Ale przejdźmy może od ogółu do szczegółu – jak mniemam, mama pani Doroty umarła na skutek tego, że Zbigniew Ziobro opowiadał kłamstwa na temat jej rodziny. I, z tych materiałów, do których dotarłam, pan Ziobro faktycznie mijał się z prawdą. Oskarżał brata jej dziadka, o to, że po wojnie posłał bliską mu osobę dożywotnio do więzienia. I tu należałoby podkreślić, że brat jej dziadka nie przeżył wojny, a tym samym nie mógł skazywać ludzi w sądach stalinowskich. Kopałam, gdzie się tylko dało, ale nie znalazłam potwierdzenia dla słów pana Ziobry (więc tutaj też mamy, prawdopodobnie, do czynienia z atakiem na rodzinę). Wiecie, ja nie akceptuję takich bezpodstawnych, więc dobrze by było, gdyby pan Ziobro przedstawił jakiś dowód, dokumenty, że to faktycznie miało miejsce. Dał jej tym samym powód na tacy, żeby pani Dorota mogła uderzyć. I uderzyła. W dyplomatyczne tony, jak to ona tylko potrafi.

Lekki poślizg w datach

A teraz lecimy z faktami. Mama pani Doroty zmarła w ostatni weekend, 18 października. Wysocka-Schnepf zaatakowała Ziobrę i PiS 23 października. Przesłuchanie Ziobry, które miało tak mocno dotknąć mamę pani Doroty, odbyło się 29 września. Wiecie, nie chcę być jakoś specjalnie napastliwa, bo śmierć to śmierć; dotyka każdego człowieka. Prędzej czy później. Ona nadejdzie, pytanie, czy człowiek jest na to przygotowany, a jak wiemy, nie zawsze jest. Bo ta śmierć to wredna zołza jest. Ale nie o tym, bo co ja mogę wiedzieć, skoro żyję i oddycham? Wracając zatem do tematu – trzy tygodnie minęły od czasu wystąpienia Ziobry, które, owszem, opierało się na kłamstwie. Pani Dorota nie miała żadnych oporów, żeby o śmierć jej mamy oskarżyć Zbigniewa Ziobrę. Bo jej mama słuchała, a potem umarła. I wiecie co? Nawet bym o tym nie pisała, ale według mnie to jest zamiatanie swoich win pod dywan własną rodziną. Ale OK, przyjmijmy do wiadomości to, co mówi pani Wysocka-Schnepf – jej mama umarła, bo słuchała wypowiedzi Ziobry, tyle że trzy tygodnie później. Z tego, co udało mi się wygrzebać, miała 95 lat, ale i tak wina Ziobry. I wiecie, ja bym całe to przedstawienie puściła bokiem, bo ileż to można pisać o jednym i tym samym? Ale, na Boga, w tym samym programie, chociaż innym segmencie, wypowiadała się również Ewa Wrzosek. Babka, która uniemożliwiła przesłuchiwanej obecność adwokata, maltretowała ją tym przesłuchaniem wiele godzin, a kiedy trzy dni później (trzy dni, a nie trzy tygodnie!) przesłuchiwana zmarła, ogłosiła całej Polsce, że jak ktoś będzie łączył śmierć tej kobiety z właśnie tym przesłuchaniem, to sporządzi od razu piękny pozew. Tak, piszę o Barbarze Skrzypek. I tak się zastanawiam: czy wy, k***a, ludzi uważacie za durniów? Śmierć po trzech dniach z powodu rozległego zawału serca – nie można tego uznać jako powód, bo nie. To przecież aż trzy dni! Co innego śmierć po trzech tygodniach; wtedy należy bić w tarabany, bo wiadomo, że to przez Ziobrę i cały PiS. I weź tu, człowieku, bądź mądry i pisz wiersze.

Ostatecznie z wypowiedzi pani Doroty nie idzie wywnioskować, o którym konkretnie członku rodziny mówiła, ale większość ze źródeł wskazuje na to, że chodzi o jej matkę. Mnie jeszcze jad nienawiści oczu nie zalał, więc ode mnie: niech spoczywa w pokoju, niech jej ziemia lekką będzie.

M.

https://www.facebook.com/nawiasempiszacoswiecie

Czytaj dalej