Wojciech Kozioł

Francuski zwrot, a sprawa Tajwanu

Prezydent Macron stwierdził, że nie ma zamiaru mieszać się w sprawę Tajwanu. Rodzi się zatem pytanie, czy nie zdaje sobie on sprawy z kluczowego znaczenia wyspy, czy jest to jednak świadome działanie na szkodę Zachodu?

Opublikowano

on

Osoby mniej zainteresowane często mogą zachodzić w głowę o co w ogóle chodzi z tym Tajwanem. Jest daleko, nie na naszym kontynencie, tu Chińczycy i tam Chińczycy. Co za różnica? Jest różnica i to spora, bo mówimy tu nie tylko o dwóch światach politycznych. To właśnie dawna Formoza jest kluczem do panowania na rynku nowoczesnych technologii.

Garść danych na początek. Tajwan produkuje około 95% zaawansowanych czipów i prawie 65% półprzewodników na rynku. Tylko jeden koncern (TSMC) miał aż 53% udziału w globalnym rynku tychże produktów. Nie tylko Stany Zjednoczone są mocno uzależnione od dostaw z wyspy, ale cały rozwinięty świat.

Ewentualny konflikt na linii Tajwan-Chiny sprawi, że rynek nowoczesnych technologii dosłownie czeka katastrofa i załamanie. Natomiast w przypadku zdobycia władzy przez komunistyczne Chiny nad wyspą zyskają oni niemalże monopol na tym rynku. ChRL stanie się wtedy niekwestionowanym hegemonem ekonomicznym i technologicznym. Na to nie pozwoli ani USA, ani Japonia, ani żadne inne świadome mocarstwo.

Poza gospodarką, Tajwan ma także kluczowe znaczenie strategiczne w kontekście ewentualnego konfliktu na Pacyfiku – w domyśle starcia USA – Chiny. Nie jest tajemnicą, że ChRL, ustami prezydenta Xi Jinpinga, otwarcie opowiada się za zjednoczeniem z Tajwanem. Regularne manewry wojsk mają uwiarygodnić te dążenia, nie wyłączając użycia siły. I Chiny, i USA zdają sobie sprawę, że taki ruch jednoznacznie przesądziłby o wybuchu wojny na dużo większą skalę.

Wyspa stanowi też naturalną twierdzę na szlaku handlowym przez Cieśninę Tajwańską. Do tego jest kluczowa dla kontroli mórz: Południowochińskiego, Wschodniochińskiego i Filipińskiego. Jeśli spojrzymy na mapę, to zauważymy to od razu.

Żaba trojańska

I teraz można sobie rozrysować obraz tego, dlaczego słowa prezydenta Macrona tak bardzo spodobały się władzą w Pekinie, a zirytowały Zachód. Nie tylko USA odebrały to jako policzek, ale też państwa Unii Europejskiej widzą w tych słowach zagrożenie. Nie jest tajemnicą, że Francja stara się przeć w kierunku federalizacji Unii na wzór Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie jest ona orędownikiem tego, by organizm ten stał się mocarstwem, które mogłoby konkurować z imperiami amerykańskim i chińskim.

Jednak tutaj zaczynają się schody. Idea ta, w obecnej formie nie ma prawa bytu, jednocześnie skazując Europę na masę problemów. Pamiętać należy, że Unia jest uzależniona pod względem bezpieczeństwa od USA. W przypadku ewentualnego odcięcia się od Waszyngtonu, Unia skazuje się na samodzielność w sektorze, w którym jest dysfunkcyjna. O ile potencjałem gospodarczym UE mogłaby konkurować ze Stanami, o tyle pod względem bezpieczeństwa jest ona junior partnerem. W dużej mierze na własne życzenie. Lata redukcji zaplecza militarnego i traktowanie wojska w formie zapchajdziury doprowadziły do znaczącego upośledzenia zdolności bojowych państw europejskich, w szczególności w Europie Zachodniej.

Z tego powodu słowa prezydenta Macrona można odbierać jako całkowitą ignorancję lub świadome granie na chińskim fortepianie w celu „odmrożenia sobie uszu” na złość USA. Problem jest „tylko” taki, że jednocześnie ruch ten szkodzi NATO jak i samej Unii. Rodzi się zatem pytanie: sabotaż czy głupota?

Wesprzeć nas można poprzez Patronite

Exit mobile version